Image

Niegdyś przez wieś brukowana a dalej gruntowa, nazywana gościńcem, dziś asfaltowa droga ze Świętajna jest małym arcydziełem architektury krajobrazu. Swój początek ma na szablonowym nieciekawym moście przerzuconym między dwoma jeziorami i wspina się gwałtownie na dosyć wysoką skarpę górującą nad ponad miarę rozrośniętymi brzozami, topolami i klonami. Następnych kilkaset metrów wije się po grzbiecie morenowego nasypu między dosyć zwartą zabudową. Wytyczona na krawędzi skarpy umożliwia popatrywanie na całe jezioro i na Świętajno po drugiej stronie wody. Tam drogę poprowadzono  bardzo podobnie.

Zaprojektowanie ulicy kilkanaście metrów dalej od jeziora byłoby dla połowy mieszkańców wsi niesprawiedliwością. Z oddali, na przykład z łódki na środku jeziora, jak klocki niestarannie powtykane w wysoki brzeg wyglądają stare bauerskie dworki, zydlungowskie małe domki i kilka nowych, przeważnie wypasionych w formach i kolorach nie usiłujących dopasować się do mazurskiego stylu. Oglądane z daleka dwie ostatnie nowobogackie budowle, w zachodniej części wsi, najlepiej byłoby zasłonić wstydliwą kurtyną z mgły. Nijakie, płaskie, stworzone z amerykańskich dolarów w czasach, gdy te były magią i pożądaniem, z bliska, z szosy, wyglądają jeszcze okropniej. Dobrze, że maskują je troszeczkę żywopłoty iglastych ogrodów. A cała wieś, na szczęście, zamyka się pięknym, pomalowanym na żółto małym domkiem tuż przy samej drodze. Parę kroków wcześniej wąska asfaltówka omijająca płoty, słupy i drzewa niemal dotyka jeziora, niemal w nim się pluszcze. Po skarpie ani śladu. Za pięknym domkiem lekko się podnosząc gwałtownie skręca między potężne wie

rzby i topole rozścielając ciemnoszary pasek jezdni w kierunku niemal czarnej ściany lasu ? kilometr z małym okładem. Zaraz niewielkie wzgórze, z którego droga spada między pola i łąki  płaskie i prostokątami foremne jak dywany, między które porozrzucano niedbale gospodarskie zabudowania. Opatulone klonami, lipami i owocowymi ogrodami, jakby wstydliwie, domy mieszkalne chowają się za oborami i stodołami. Tak, w zwartej wsi wszystkie domy ustawiono przy ulicy, by przechodzień nie miał kłopotu z oceną przydomowego ogródka a i firanek w oknach.  Wśródpolne mieszkania pozbawione są pruderii. Są te tętniące życiem i pracą zielone wyspy pełne ludzi, zwierząt i warczących maszyn, gdzie nie ma czasu i miejsca na frywolności.
Wkraczając do lasu asfaltówka pnie się ostro w górę i gwałtownie skręca w prawo i nagle wychodzi z dużego zacienienia na szerszy widny pas obok linii elektrycznej. To tam, na samym ciemnym zakręcie, kilkanaście lat temu, sześćdziesięcioletni Apoloniusz kończył swoją drogę. Dokładnie w miejscu i tak już, bez tej tragedii wystarczająco ponurym.
Apoloniusz R. w swoim raczej niezbyt długim życiu był, że wymienię tylko najważniejsze wykonywane zawody: wojskowym, urzędnikiem, rolnikiem indywidualnym i kołchoźnianym, budowlańcem, nocnym stróżem i nieformalnym sołtysem wsi Połom. Był więźniem okupacyjnym i komunistycznym, kilka razy na przemian dosyć bogatym i ubogim, bezdomnym i samotnym. Samotność  w zasadzie dotyczy całego dorosłego życia Apoloniusza R., potwierdzą to okoliczności jego śmierci.
Piesi wędrowcy do lasu wkraczają z dużym respektem. To ten cień wielkich świerków zamykających niebo nad drogą. Tubylcy w tym miejscu nie bawią się w ceregiele, że może malina, konwalia czy borowik. Bez pokus. Apoloniusz powagi tego miejsca strzeże od kilkunastu lat. Nikt nie pamięta od kiedy. To nastąpiło wczoraj. A jeżeli jest akurat zima... dziś wcześnie rano.
Aldona. Tak bodaj miała na imię jego żona. We wsi nie pamiętają. Polcia, tak przezywali. Znalazł ją kiedyś na ludzkim śmietniku. Po altanach i kotłowniach sobą płaciła za alkohol. Umył, ubrał, nakarmił. Nawiązał kontakt z jej dorosłymi dziećmi. Nawet byłego męża spotkał nieprzypadkowo. Jeżeli  wcześniej potrafił z wódką przeholować, to sam sobie nałożył prohibicję. Po roku dał jej swoje nazwisko. Przed sześćdziesiątką przestał być starym kawalerem. Lubiła Poldka wieś, więc ludzkie oczy cieszył ich widok zawsze pod rękę i do kościoła i do sklepiku po zakupy. Roboty dorywcze po gospodarzach i zwyczajowe fajrantowe pół literka razem po kieliszeczku, najwyżej dwa.
Do czasu. Urywać się zaczęła, zdawać by się mogło mało groźnie, do miejscowego spożywczaka. Po kilku miesiącach odnawiać zaczęła swoje alkoholowe trasy. Wiedział gdzie szukać, więc szybko reagował zanim na dobre zassała i na kilka tygodni wracał spokój.
Wczesnym przedwiośniem, gdy niby po lekarskie bańki do sąsiadki wyszła, zareagować nie mógł. Zapalenie płuc w jego wieku... Do dziś ludzie się dziwią jak Apoloniusz przetrwał pierwszy tydzień w nieopalanym mieszkaniu, bez leków i ciepłego jedzenia. Drugi tydzień był łatwiejszy z sąsiedzką pomocą. Do szpitala nie dał się położyć. Wiedział, że kilka tygodni by tam przetrzymali.
Ruszył do Świętajna późnym popołudniem. Obszedł wszystkie znane zakamarki. Bez rezultatu. Owszem, była, w poprzednim tygodniu.
Znalazł go, o mało nie rozjechał, miejscowy taksówkarz o trzeciej nad ranem. Na zlodzonym asfalcie ledwie wyhamował. Apoloniusz R. zmarł w szpitalu godzinę później z powodu wychłodzenia organizmu.

Image


Kochany! Tamtej zimy śniegu nawaliło po pachy. Od połowy grudnia sypało i sypało ? zirytowany pytaniem o sprawę dawno zamkniętą tłumaczy emerytowany gajowy Pacyński ? w Wigilię, w Sylwestra i w Nowy Rok. Ślady, nawet traktora, zacierały się w parę godzin. Tego młodnika nikt nie sprawdzał, bo świerczaki na choinki tam się nie nasiewały.
Wysoki, ostrzyżony na krótko, dwudziestolatek wyjął z bagażnika taksówki na warszawskich numerach zgrzewkę drogiego piwa.  Rozerwał opakowanie. Siedząc na najwyższym stopniu schodów drewnianej werandy Pacyński z napięciem obserwował poczynania smarkacza.
 Chce mnie piwem kupić ? myślał, że może coś więcej powiem niż w tej sprawie wiadomo. Pewnie z jakiegoś brukowca nasłany.
 Nie ma nic więcej w tym temacie ? odezwał się, jakby chcąc wytłumaczyć, że piwem niczego nie załatwi ? powiedziałem, co wiem.
 Pokaże pan to miejsce? ? młodzian nie zmienił taktyki. Podając piwo usiadł obok na sosnowych schodach.
 To był mój ojciec!
   Równocześnie odciągnęli zawleczki. Jasny szum spłynął po dłoniach. Szybko spili wydobywający się nadmiar.
 Ile miałeś wtedy lat? ? rozumiał Pacyński, że chłopak ma prawo do pytań, do wiedzy. Nawet po tylu latach.
 Sześć. Jestem z sierpnia ? szybko odpowiedział chłopak ? dosyć dobrze pamiętam ojca.
 Już cieplej, przyjaźniej kontynuuje stary.  Po wojsku już jesteś i zawód po ojcu masz ? zabrzmiało jak stwierdzenie.
 Młody warszawiak nie podnosząc wzroku z jakiegoś punktu przed schodami rozgadał się.  W wojsku nie byłem. Studiuję. Dwieście kilometrów od domu. To kosztuje. A taxi na stryjecznego brata jest. Podobny i nazwisko takie same. Też studiuje, tyle, że w Warszawie. Na zmianę jeździmy. To fach rodzinny. Pradziadek w Milanówku był dorożkarzem. Jeszcze rok muszę i koniec. Matka, gdyby żyła, nie pozwoliłaby.
 Nie żyje i matka ? zafrasowany gajowy wymamrotał pod nosem.  Dawno umarła?
 Cztery lata po ojcu. Dawno... oswoiłem się już dawno... ? nie skończył młody i zrobił dużego łyka z puszki.
Pacyński nagle odchylił się i zawołał w szeroko otwarte drzwi mieszkania za plecami.  Żono! A wykombinujesz na obiad trzeciego schaboszczaka? ? kładąc rękę na ramieniu piwnego kompana zapytał nie o to czy zostanie na obiad, ale jak ma na imię i dokończył jednokierunkową konwersację z żoną:  Tomek z Warszawy zje z nami obiad. A do chłopaka, puszczając oko:  Dam spróbować litewskiego spirytu na żubrówce. Żubrówka jest swojska, rośnie w naszym lesie. Dzisiaj nie pojedziesz.
Ostatnie zdanie zabrzmiało tak między decyzją a pytaniem. Chłopak sączył piwo zagapiony w zieloną ścianę sosnowego lasu tuż, tuż za płotem. Jego milczenie było i zgodą i prośbą zarazem. Jego oczy zmrużone, skupione. Nie chciał nigdzie stąd się ruszać.

Image

Na dwusetnym metrze leśnego odcinka szosy ze Świętajna, zaraz za ciemnym, ostrym, stromym zakrętem, odchodzi w prawo niemal niewidoczna ścieżka do Młynówki. Lekko pofałdowana w sosnowym młodniku, przykryta leszczynowym gęstym parasolem biegnie prosto do wysokiej skarpy rzeczki odprowadzającej nadmiar wody z jeziora do Łaźnej Strugi. Pięć kilometrów całej rzeki, raju dla wędkarzy i kłusowników. Ryby obfitość i łatwo w zakolach, wąwozach, zamoczyskach bawić się w ciuciubabkę ze strażnikami. Alejka jest ulubionym szlakiem zwierzyny płowej do wodopoju. Słyszy się od czasu do czasu o kolizjach aut z łosiem lub jeleniem właśnie na tym odcinku szosy, gdzie zaczyna się alejka.
Te trzysta metrów do Młynówki to istny dywan mięciutki. Spacer tam powinien być kwintesencją przyjemności w zasadzie przez cały rok, ale chyba największej wczesną jesienią, kiedy kolory brzozowych liści i orzechów plon znakomity. Leszczynowe bukiety wiszą nad ścieżką ? tylko zrywać wiewiórcze rarytasy.
 To tutaj! Już się wtopiła w ściółkę sterta gałęzi, z pod której wystawały buty ? zmieszał się Pacyński, może za brutalnie to powiedział, ale postanowił do końca wyrzucić z siebie całą wiedzę.  Na przedwiośniu chłopak z Sulejek chodził za rogami... Po ostrej zimie ciało było w dobrym stanie...
Zostawił Tomka. Poszedł na skarpę popatrzeć na wartki w tym miejscu nurt Młynówki. Chłopak  stał długo nieruchomy. Później zakopał saperką jakieś zawiniątko, zamaskował miejsce. Wyglądało jakby dziki w tym miejscu grasowały.
Przyszedł do starego spokojny, rozluźniony. Wiedząc, że stary i tak zapyta powiedział:  Zaległe opłatki zostawiłem. Nie wrócił do domu na Wigilię.
 Tak, wiem. Ustalono, że został zabity w nocy przed Wigilią.
Ale nie wiem co z tym drugim. Przez ponad tydzień szukaliśmy my, policja, wojsko. Przez wiele lat w lesie uważnie patrzyłem pod nogi  ? z zadumą i powagą powiedział Pacyński.
 Nie odnaleźli nigdzie. Na Mercedesa trafiono po roku na Słowacji. Wujka nigdy nie znaleźli.
 To był brat ojca? ? zapytał zdziwiony gajowy.
 Tak. Trochę go pamiętam. Był kolejarzem na Grochowie. Bardzo podobny do ojca. Kilka lat starszy.
 A gliniarze gadali, że obaj to taksiarze i waluciarze z Okęcia. Mieli jakieś interesy na Litwie z kierowcami tirów i że to oni ich zabili ? przerwał Pacyński.  To było wiarygodne, bo na Litwę jechały lawety samochodów z Niemiec a z Litwy tanie papierosy i wódka. Ślinili się Litwini na widok dolarów.
Teraz Tomek rozpoczął swój monolog, sącząc piwko w drodze powrotnej do szosy, do samochodu, szurając nogami w zielonej jeszcze trawie:  Ojciec miał kurs do Wiżajn, za Suwałki. Z miesiąc wcześniej umówiony. Człowiek z Ameryki na święta do domu jechał. Zapłata mięsem, wędlinami. Brata wziął ze sobą, żeby raźniej było w niepogodę na długiej trasie. Pierwszy raz razem jechali. Dostali też kilka butelek samogonki. W Warszawie wielki luksus! W Ełku czy w Grajewie mieli zostawić litr jakiemuś gliniarzowi. Wykupić dokumenty. Gdzie  i za co zabrał, nie wiadomo. Pasażer zaspany był, więc niewiele wiedział. Przy zwłokach nie było portfela.
**
Do kolacji siedli w ażurowej altanie w niewielkim śliwkowym sadzie. Brzęczały osy i szerszenie bezczelnie kradnące miąższ soczystych węgierek. Psy już z Tomkiem zakumplowane, blisko porozkładane, prawie pod nogami, cierpliwie czekają na kęs od gościa. Koty śmigają po klombach i rabatach co wywołuje raczej dobroduszne protesty gospodyni. Ostatnie słoneczne smugi błądzą po czubkach sosen jak reflektoryszperacze, pnie sosen przez to pogrążając w coraz większym mroku. Za to blask ogniska rozszerzał krąg ciepłej czerwonawej jasności na twarzach nadając im sceniczny koloryt. Lekki wiatr kołyszący językami ognia zniekształcał rysy biesiadników co i rusz. Kalejdoskop amfasów i profili.
Zupełnie zaskakująco, ostro w wieczornej wczesnojesiennej ciszy leśnej polany zagadał telefon młodego warszawiaka.  Tak Aniu?! ? odchodząc w mrok rozpoczął rozmowę.
Kilka chwil to trwało, może minutę. Pacyński nie skończył napełniania kieliszków, co wymagało brania każdego do ręki, by w ruchomym świetle ogniska nie uronić choćby kropli.
 Miałem na nocleg dojechać do Wiżajn ? oznajmił ostrożnie przestępując rozleniwione psy.  A tu u państwa jak w bajce. I rano nie będzie się chciało. Obiecałem, że będę o ósmej.
 Pacyński, podając Tomkowi kieliszek:  To jedziesz do tego Amerykana?
 Do jego domu, rodziny. On też nie żyje ? wycedził podpity chłopak.  Cztery dni po powrocie znaleźli powieszonego w stodole. Nie miał najmniejszego powodu. Do dziś rodzina nie może tego zrozumieć.
**
Nawet na początku września poranek w mazurskim lesie jest zjawiskiem nieprawdopodobnym. Estetycznie i emocjonalnie, przy odrobinie wrażliwości oczywiście. Młodego mieszczucha zamurowało. Plamy mgły, sine placki, to tu, to tam. Dorodne sosny wyrastające z mleka. A po całej polanie obłe, foremne talerze, talerzyki i półmiski majestatyczne jakby zmaterializowane duchy może ludzi, może zwierząt... Na ziemskim spacerze w ruchu ledwie dostrzegalnym.
Na obrzeżach zaczęła pełzać ku koronom drzew mieszając się z korytarzami blasku wstającego słońca. Na otwartej przestrzeni mieszała się z malinowymi kępami, zapadała się w trawę obmywając ostatni letni kurz.
Tubylcze dusze nie odpływają w nieokreślony kosmos. One tu są bezustannie, może w trawie, może w ptakach i motylach, a może w ozdrowieńczej eteryczności drzew i krzewów.
   **
Jajecznica na boczku Pacyńskiej poprawiła bilans pokarmowy Tomka. Na nieco przedawkowany litewski spirytus była najlepszym antidotum. Bez obaw mógł wsiąść do samochodu.
 Do Wiżajn jeżdżę od dwóch lat przez Augustów i Suwałki. Tak prowadzi Ania ? opowiada Tomek rysując pod dyktando Pacyńskiego nową trasę przez Filipów i Przerośl.  Znalazłem ją w Warszawie. Studiuje psychologię. Jest córką, jak pan go nazwał, Amerykana! A ja będę policjantem. Inaczej nie rozwiążę zagadki trzech śmierci.
Już ruszając, przez odkręconą szybę, dodał:  Za kilka tygodni przyjadę z Anią zaprosić  do Wiżajn na nasz ślub w Boże Narodzenie!
**
W środkowej części leśnego odcinka szosy ze Świętajna otwiera się nieoczekanie obszerna polana. Droga nieznacznie schodzi w dół dosyć ciasnym zakrętem w prawo i po stu metrach, przez most ukośny nieco przekracza Młynówkę, skręca w lewo i jeszcze raz w prawo. Utrudniająca kierowcom jazdę eska. Kilkanaście lat temu było jeszcze trudniej, ponieważ rzeczkę przekraczało się bardzo ostrymi skrętami przez drewniany, wąski mostek, obok którego przed wojną działał tartak i młyn wodny. Stąd do dziś polana nazywa się Muchel ? od niemieckiego muhle, czyli młyn. Pozostały betonowe strzępy progu wodnego i przyczółki starego mostu. Latem to miejsce jest oblegane przez dzieciarnię, ponieważ niewielkie ale głębokie rozlewisko rzeczki doskonale nadaje się do wodnych szaleństw. Po prawej stronie, za Młynówką, na niewielkiej skarpie mały domek z białymi ścianami i kolorowymi, błyszczącymi narożnikami. Kiedyś, któryś z poprzednich mieszkańców powklejał we wszystkie rogi tłuczone kolorowe szkło z butelek. Ot, taka fanaberia. Przed trzydziestoma laty szyk.
Niedaleko za domkiem, w lesie, resztki cmentarza z XIXwiecznymi datami na nagrobkach. Dalej prosta i płaska szosa jest już mniej atrakcyjna. Dwie żwirowe drożynki do leśnego jeziorka i osady emerytowanego gajowego. Kilka rowów i mokradeł łączących jeziorko z dwiema rzekami, oblepionych kępami liściastych drzew i krzaczorów.
Asfalt urywa się niespodziewanie na skrzyżowaniu z drogą łączącą Połom z Wronkami. Przedwojenne granitowe kocie łby w lewo i w prawo. W lewo, kilka minut nieśpiesznego marszu szerokim, żwirowym poboczem wzdłuż opatulonej olszynami Łaźnej Strugi, do Połomu. Przed ostatnim, trzecim betonowym mostem w dorodnej dębinie wtulone czerwone zabudowania leśniczówki. Tutaj też, prawie dwadzieścia lat temu, wydarzyła się tragedia. Z tyłu zabudowań wybuchł pożar leśnego schronu ? baraku na kołach służącego za schronienie leśnym robotnikom przed deszczem i mrozem. Spłonął, w środku lata, młody kierowca wożący drzewo do tartaków. Zimą pomieszkiwał u dalszej rodziny, latem w tym właśnie nieszczęsnym baraczku. Z papierosa po alkoholu wypełzła śmierć. Krzyż w miejscu tragedii już zapadł się w mech a w pamięci miejscowych pozostała jego ksywa - Biały.
Zaraz za nieciekawym betonowym mostem wzdłuż Łaźnej Strugi na niewielkim wyniesieniu drzemie stary Połom.


Image

Jan Nowak-Kowalski


Tygodnik Olecki 51/2008