16.12.2007
Cztery dni przed świętami Bożego Narodzenia 2006 roku z jedynego samolotu,
który w tygodniu ląduje na wyspie, wysiada osiem osób. Są to trzej tubylcy
wracający do rodzin, czterej Japończycy, którzy przylecieli tu łowić wielkie
ryby, i ja - samotny Polak, który koniecznie chce dotrzeć do osady po
drugiej stronie laguny o swojsko brzmiącej nazwie - Poland.
Maszerujemy po płycie lotniska do małego baraczku terminalu, na którym wisi
trochę koślawy napis: "Welcome to Christmas Is.". Uświadamiam sobie, że
udało mi się spełnić wielkie marzenie. Jestem na środku Pacyfiku, zaledwie
dwa stopnie na północ od równika! Wpisuję w deklaracji przyjazdowej gdzie
spędziłem ostatnich 10 dni (wyspiarze boją się przywleczenia chorób) i
dostaję pieczątkę do paszportu. Autobus do miasta? Przed terminalem czekają
trzy sfatygowane samochody. Uśmiechnięty Rubetaake, właściciel jednego z
nich, podwiezie mnie do głównej osady. Pusta droga wije się wzdłuż szpalerów
palm i niskich, zielonych krzewów. Z rzadka pod palmami widać chaty
zbudowane na palach i kryte strzechą. Trudno oprzeć się wrażeniu pustki. -
Mieszka nas na całym atolu tylko 4 tysiące osób - opowiada kierowca. Wkrótce
przekonam się, że większość z nich, zaszyta tu na krańcu świata, jest
pogodna, żyje bezstresowo i uśmiecha się z daleka nawet do zupełnie obcych
ludzi. Czarnowłose kobiety ubierają się kolorowo i codziennie wpinają we
włosy świeże kwiaty.
W oknach między palmami miga błękitny i turkusowy ocean, w którym, jak
twierdzi Rubetaake, miejscowi łowią ryby o długości nawet do 1,5 metra.
Życie wioski.
Blisko radosnych ludziW London znajduję gościnę u jedynego tu katolickiego księdza - ciemnoskórego
ojca Arobati. Nie pamięta, czy spotkał już w życiu jakiegoś Polaka. Na
podwórku plebanii, pod palmami, ma dla gości niewielką chatkę. Mieszkam
prymitywnie - bez wiatraka pod sufitem, choć koszula klei się do ciała, ale
za to tanio i co najważniejsze - blisko uśmiechniętych ludzi. Klimatyzacji
nie potrzebuję - przez mój domek wieje od szmaragdowej laguny orzeźwiająca
bryza. Obserwuję, jak sąsiad wspina się boso na palmę, by zawiesić w koronie
butelki, do których z naciętych pędów ścieka palmowy sok - todzi. Miejscowi
dodają go do herbaty.
W London, największej osadzie na atolu, jest kilka skromnych, ciemnych
sklepików oferujących przysłowiowe mydło i powidło. Jest urząd pocztowy
sprzedający kolorowe znaczki, kantorek Bank of Kiribati i - najważniejszy
dla mnie - baraczek miejscowej telekomunikacji. W nim ciasna internetowa
kawiarenka, skąd po kilku nieudanych próbach udaje mi się w końcu wysłać dwa
e-maile. Wiatr powiewa firankami, a po klawiaturze komputera chodzą mrówki.
Christmas Island. Peryferie świata... Następny samolot do cywilizacji
dopiero za tydzień...
|
Polska na Pacyfiku
Jadę wreszcie do osady Poland! Atol Kiritimati ma tylko jedno wejście do
laguny - szeroki kanał, w którym leży Wyspa Cooka. London położony jest
po jednej jego stronie. Po drugiej jest opuszczona osada Paris, a zaraz
za nią - Poland.
Aby dostać się do Polski na Pacyfiku, trzeba zatoczyć
wielki łuk wokół laguny. Mijamy lotnisko i osadę Banana. Palmy znikają -
pozostają tylko bardzo niskie krzewy. W końcu porzucamy wąską betonową
szosę prowadzącą na południe wyspy i skręcamy w prawo, na drogę z
koralowego piasku, z kałużami i wybojami. Przebiega ona między płytkimi
słonymi jeziorkami, w których można łowić białe milk fish.
Po drugiej stronie rozlewisk znów gąszcz kokosowych palm, wśród których
widać wiatrową pompę i zbiornik na wodę umieszczony na rusztowaniu.
Dalej rząd małych domków wzdłuż piaszczystej drogi. Duże podesty, na
których suszy się kopra - biały miąższ wyłuskany z kokosowych orzechów.
Kilku półnagich mężczyzn pakuje ją właśnie do worków. To główny produkt
eksportowy Christmas Island - rząd płaci za kilogram kopry 60 centów.
Dalej mały, pusty kościółek z wyczyszczoną podłogą, na której wierni
siedzą podczas nabożeństw. Malutka ta Polska - zaledwie 32 rodziny - 130
mieszkańców!
Ludzie uśmiechają się: - Mauri, Mauri! - wołają, gdy zaglądam na
wysypane piaskiem podwórka. Niestety, tylko nieliczni z nich mówią po
angielsku. Dzieciaki prowadzą mnie za ręce do malutkiej szkółki, w
której są łączone klasy. Druciane kratki w oknach, mapa na ścianie. -
Czy wiecie, że w Europie jest jeszcze jedno Poland? - pytam. Nie wiedzą.
Pomagam im znaleźć na mapie mój kraj. Gdy kiedyś zawita tu następny
Polak, wypadną dużo lepiej...
Nikt w Poland nie potrafi powiedzieć, skąd wzięła się nazwa osady.
Ryszard Badowski, słynny podróżnik i autor wielu książek, w jednej z
nich wspomina o Polaku, Stanisławie Pełczyńskim, który był starszym
mechanikiem na statku przypływającym na Christmas Island po koprę.
Podobno na początku XX wieku założył tutaj plantację palm i osadę,
nazywając ją tak jak swoją ojczyznę - Poland. Katolicki kościół Świętego
Stanisława powstał znacznie później - za czasów, gdy duszpasterzem na
atolu był Francuz - niejaki ojciec Bermond, pamiętający zapewne o
polskim rodowodzie świętego Stanisława.
Wigilia pod palmami
W środku nocy na blaszany dach mojej chatki spada z hukiem kokosowy
orzech. Potem już trudno zasnąć... Przecież to dziś wigilia! Moja
pierwsza wigilia poza Polską, z dala od bliskich... Z opowieści ojca
Arobati wiem już, że święta na Christmas Island celebrowane są inaczej
niż w Polsce. My wigilijny wieczór spędzamy zamknięci w domowych
zaciszach. Tam zjeżdża się na wspólne obchody - co roku do innej osady,
i tam biwakuje przez trzy dni.
Na pasterkę w Tabwakea przyszło ponad 300 osób - boso, w spódniczkach
tepe, które noszą przedstawiciele obojga płci. Byłem zażenowany, gdy
zobaczyłem, że obok ołtarza ustawili dla mnie jednego - honorowego
gościa, specjalne krzesło. Jak każda uroczysta msza, pasterka zawiera
wiele elementów wyspiarskiego folkloru. Ojciec Arobati odprawia ją w
wieńcu na głowie. Gdy ciemnoskóre dziewczęta w koronach z kwiatów niosą
do ołtarza chleb i wino, kołysząc w tanecznym kroku biodrami, myślę, że
na taki widok nawet święty miałby grzeszne myśli... Pięknie śpiewają
zgodnym chórem kolędy Pacyfiku. Gdy wreszcie o północy brzmi wspólne,
gromkie "Gloria, gloria!", mam wrażenie, że trzęsą się belki maneaby -
wielkiej, otwartej wiaty, w której zgromadzili się wierni.
Gorące mam święta! Po południu, w pierwszy dzień świąt, w maneabie przy
temperaturze sięgającej 40oC i niełatwej do zniesienia wysokiej
wilgotności rozpoczyna się konkurs chóralnego śpiewu. A śpiewać potrafią
tu wspaniale!
W drugi dzień świąt osady konkurują w zespołowych tańcach. To była orgia
kolorów, rytmów, niezwykłych strojów i spontanicznej radości. Niby
wiadomo, że powinienem kibicować osadzie Poland. Ale kiedy w maneabie
pojawia się ponad stuosobowa reprezentacja Londonu, ubrana w miłe sercu
kolory biały i czerwony, tracę pewność. Zwyciężyli biało-czerwoni!
http://www.podroze.pl Tekst i zdjęcie:
Wojciech Dąbrowski
Polska na równiku
Władze Wyspy Bożego Narodzenia życzą ci wesołych świąt Welcome to
Christmas Is' - wita przybyszów schludny barak portu lotniczego. Po
betonowej płycie lotniska spacerują kraby, za płotem stoją wpatrzone w
samolot i pasażerów gromadki kobiet z dziećmi. We znaki daje się
nieznośny upał. Odprawa trwa krótko, bosonodzy funkcjonariusze co chwila
wybuchają śmiechem. Za chwilę samolot odleci do Honolulu, aby pojawić
się znowu dopiero za tydzień. Do tego czasu lotnisko będzie zamknięte na
kłódkę. Wyspa Bożego Narodzenia - największy koralowy atol na świecie -
leży osamotniona na Pacyfiku. Jakiś wyspiarski drobiazg, między innymi
wyspy Phoenix, znajduje się jeszcze po sąsiedzku, ale tylko ląd Bożego
Narodzenia (w lokalnym języku Kiritimati) naprawdę daje się zauważyć.
Powierzchnia wyspy należącej do republiki Kiribati stanowi połowę
terytorium państwa. Odległość od stolicy kraju, Tarawy, jest mniej
więcej taka jak z Moskwy do Lizbony. Przy wejściu do hotelu Captain Cook
wisi mapa Wyspy Bożego Narodzenia. Dużym kółkiem oznaczono stolicę -
Londyn. Jest tam także Paris i miejscowość Poland. W sąsiedztwie, na
lagunie, "polskie" są jeszcze kanał i mielizna oraz zatoka naszego św.
Stanisława.
Welcome to Poland!
Noere zawiezie mnie do wioski Poland, leżącej po drugiej stronie laguny.
Pytam, czy to daleko. Odpowiada, szczerząc białe zęby: 100 km, może 150
km.
Jechaliśmy do Polski początkowo gładką szosą, a potem po dziurach jak
kratery. Noere postanowił skrócić sobie drogę i kilka kilometrów przed
metą wjechał na gładkie, odsłonięte przez odpływ płaszczyzny dna laguny.
Jazda jak po miękkim dywanie. Nagle w perspektywie zabłyszczała woda.
Noere zdziwił się na jej widok: "Przypływ? Trzeba zawracać". Zawrócił,
choć koła wozu były już prawie po osie zagłębione. Potem przez krzaki,
szuwary - do drogi pełnej dziur, ale nie zagrożonej przypływem. I nagle
ten zdumiewający napis "Welcome to Poland". Rozrzucone w palmowym gaju
chaty, paleniska z buzującymi potrawami (ale umu, tradycyjnych pieców w
ziemi, nie dostrzegam), kościółek św. Stanisława. Naprzeciw wychodzi
uśmiechnięty przedstawiciel administracji wioski, półnagi Terubea
Kakumea.
Skąd tutaj Polska? Kakumea nie ma pojęcia. Są dwie wersje pochodzenia
tej nazwy. Bermond ma książkę o księdzu Rougier z sąsiedniego (a dziś
istniejącego tylko na mapach) Paryża, który kiedyś współpracował blisko
z Polakiem o nazwisku Malinowski, właścicielem plantacji palm kokosowych
w malutkiej osadzie bez imienia; to jemu ponoć wieś Poland zawdzięcza
nazwę. Drugą wersję podaje ks. Franciszek Bolek z Nowego Jorku, badacz
geograficznych poloników, a cytuje go Ryszard Badowski w książce
"Odkrywanie świata": w początkach XX wieku do Wyspy Bożego Narodzenia
dotarł Polak, Stanisław Pełczyński, uczestnik wojny secesyjnej w
Ameryce, starszy mechanik na statku wożącym koprę do San Francisco, i
tutaj założył plantację palm kokosowych oraz osadę, które nazwał Poland.
Kto chce, niech wierzy.
Pan Kakumea nie zastanawiał się, co go może łączyć z europejskim krajem.
Oprowadza po wiosce, pokazuje suszenie i magazynowanie kopry.
Podprowadza do instalacji sanitarnych i toalety, daru Australijczyków
(oni łożą na wyspę 11,5 mln dolarów rocznie), potem do szkoły, kościoła,
do obszernej wiaty, która jest domem spotkań. Należy uścisnąć mnóstwo
dłoni. Punktualnie o godzinie 12.00 słychać gong. Wszyscy pochylają
głowy i odmawiają modlitwę.
Mają w wiosce jednego policjanta. Z elektryczności korzystają od szóstej
po południu do szóstej rano. Ze światem zewnętrznym porozumiewają się
drogą radiową. Jest jeden samochód ciężarowy, dwa sklepiki. Piękna nasza
Polska cała!
A co z bożonarodzeniową choinką? Kakumea śmieje się i wskazuje na drzewo
chlebowe: tu możemy obok owoców zawiesić świecidełka, nawet gwiazdę
betlejemską.
Dwa razy, i to nie w czasie świąt, zawisły opodal na niebie brytyjskie
balony. Było to w latach 50. poprzedniego stulecia. Z balonów zrzucono
nuklearne bomby. Wioskę ewakuowano. Pomyślne wiatry przewiały
radioaktywne pyły nad ocean. Czy później, kiedy mieszkańcy wrócili, ktoś
zachorował? Odpowiadają chórem: nikt. Ofiarą padły tylko ptaki -
wyginęły ich miliony.
Autor: Olgierd Budrewicz http://www.wprost.pl
|