Rodzina
Dnia 8 stycznia 1914 roku przyszedłem na świat jako ósme dziecko rolnika
Ignacego Żurowskieg, gospodarującego na trzynastu dziesięcinach (15 hektarach)
niezbyt urodzajnej ziemi. Przede mną światło dzienne ujrzały trzy siostry:
Werusia (Weronika), Jula i Jadzia oraz czterech chłopców: Franek, Ignaś, Józef i
Julek. Po mnie siostra Gienia, a dwa lata później najmłodszy brat, Janek. Teraz,
kiedy obliczam, ile każde z braci i sióstr miało w tym czasie lat, odejmuję od
wieku najstarszego brata, urodzonego w roku 1899, po dwa lata i w ten sposób
mogę ustalić wiek poszczególnych członków rodziny.
W naszej rodzinie, oprócz matki Anny z Borówków, żyła starsza siostra ojca,
czyli nasza ciotka Antonina i obca zupełnie, przygarnięta na dożywocie, starsza
kobieta, Barbara, której nazwiska nie mogę przypomnieć, chociaż osobiście
wycinałem je na jej krzyżu mogilnym po jej śmierci. To musiało być w roku 1924
lub 1925, bo umiałem już dobrze pisać. Uczęszczałem do szkoły powszechnej w
miasteczku Worniany, na Wileńszczyźnie.
W pierwszych tygodniach po urodzeniu chowałem się zdrowo, odżywiany mlekiem
matki i codziennie zawijany lnianym powijakiem, tak, że nie mogłem ruszyć ani
ręką ani nogą. Wyglądałem jak kukiełka, mająca tylko głowę. Odwijano mnie kiedy
się zmoczyłem lub zacząłem płakać. Po zmianie powijaka kładziono mnie do kołyski
umocowanej na sznurach zwisających z sufitowej belki. Zasypiałem, lecz czasami
budziłem się za szybko i zaczynałem ponownie płakać. Wtedy matka dawała mi do
ssania zamiast smoczka, którego w tym czasie na wsi jeszcze nie stosowano,
namoczony i okurzony mak, zawinięty w lnianą szmatkę. Wszystkie niemowlęta były
tak chowane od najdawniejszych lat.
Gospodarstwo
Mój ojciec i matka ciężko pracowali, żeby wyżywić cztery osoby dorosłe i
dziesięcioro dzieci. Całe szczęście, że ojciec potrafił tak uprawiać ziemię
nawozem naturalnym, że dawała względnie dobre plony. W Nowej Wsi żyło 79
gospodarzy. Każdy miał swój własny dom oraz budynki gospodarcze kryte słomianą
strzechą.
Mój ojciec miał aż dwa domy, jeden po jednej stronie drogi, drugi po przeciwnej.
Pierwszy był już bardzo stary, jak się mówiło wówczas na “dwa końce”, to znaczy
zwrócony szczytem do drogi. Drugi dom był nowszy, postawiony frontem do drogi, z
oszklonym gankiem. Za tym drugim domem znajdował się dosyć duży sad z drzewami
owocowymi w czterech rzędach. Między drzewami rosły czerwone porzeczki i kilka
krzaków agrestu. Przy płocie z jednej strony posadzono śliwki węgierki, a na
końcu sadu kilka klonów, z których na wiosnę ściągano smaczny słodki sok do
picia. Jeszcze dziś pamiętam, jakie gatunki jabłek i gruszek rodziły
poszczególne drzewa. Były tam antonówki, malinówki, renetki, jabłka słodkie bez
nazwy, szare, stołowe, aporty, tulskie, papierówki, dębowiki (bardzo twarde i
dające się przechować aż do wiosny), oliwne, gruszki zimówki i cukrówki. Rosła
też dzika jabłoń, rodząca co roku dosyć duże kolorowe owoce, lecz nadająca się
tylko do jedzenia po przemarznięciu na strychu. Wczesne jabłka były zjadane
przez gromadkę głodomorów. Jabłka zimowe ojciec woził furą na sprzedaż aż do
Wilna, odległego o 50 km od naszej wsi. Drzewa rodziły przeważnie co drugi rok i
dlatego w latach bezowocowych robiliśmy wyprawy całą zgrają dzieci do sadów
majątkowych.
Przed domem, za którym znajdował się sad, istniał ogródek kwiatowy, pielęgnowany
przez dziewczęta. Rosła też lipa, która nadawała się na łapcie do chodzenia.
Znane było wówczas powiedzenie: “Wlazł na lipę boso, a zlazł w łapciach”.
Las majątkowy i małe laski należące do wsi oraz miejscowego księdza dostarczały
nam poziomek, czarnych jagód, brusznic, żurawin, grzybów, takich jak: borowiki,
lisiczki, a nawet rydze oraz gruzdy, naukowo zwane chrząszczami.
Zbieraniem runa leśnego najbardziej zainteresowany był mój starszy brat, Józek,
oraz prawie wszystkie starsze siostry. Matka również bardzo lubiła zbierać
jagody, jednak mogła to czynić tylko w niedzielę po nabożeństwie. W przyszłości
okaże się, że największym zapaleńcem zbieractwa będę ja sam.
Nauka
Cała nasza ósemka chowała się pomyślnie. Wercia, Franek, Julia i Ignaś już
uczęszczali do rosyjskiej szkoły powszechnej, znajdującej się o 150 m od naszego
domu. Józek, Jadzia, Julek i ja, w pieluchach, dorastaliśmy do wieku szkolnego.
Nie było wówczas ustawy zobowiązującej rodziców do posyłania dzieci na naukę w
szkole, bowiem carowi nie zależało, aby ludzie kończyli szkoły i stawali się
coraz mądrzejsi. Toteż z dziesięciorga rodzeństwa 7 klas szkoły powszechnej do
roku 1925 ukończyła tylko trójka, a w końcu lat dwudziestych ja sam oraz młodsza
siostra Gienia. Dwie najstarsze siostry skończyły kształcenie na poziomie klasy
czwartej, opanowując sztukę czytania, niezbyt poprawnego pisania i, jako tako,
tabliczkę mnożenia z dodawaniem i odejmowaniem. Brat Ignaś, zabijaka i
awanturnik, i Janek, jeszcze lepszy łobuz od Ignasia, ukończyli tylko pięć klas.
Julek został zwerbowany w wieku dwunastu lat do wojskowej orkiestry w 86 Pułku
Piechoty w Mołodecznie. Ukończył szkołę powszechną w wojsku.
Co było najważniejszym powodem tego, że piątka z dziesięciorga rodzeństwa nie
ukończyła siedmiu klas? Do nauki trudno było zapędzić. Ojciec umiał czytać i
pisać, a matka, jako półanalfabetka, mogła tylko odczytać modlitwy z książeczki
do nabożeństwa. Któż więc miał zachęcić do nauki i pomóc mniej zdolnym? Zresztą,
w tamtych czasach każde ręce, nawet dziecięce, były potrzebne do pracy w
obejściu, w polu, na pastwisku.
Praca dzieci
Chłopcy, którzy ukończyli sześć, siedem lat, a czasami i dziewczęta, byli
wyznaczani, kiedy nadeszła kolejka, do pomocy pastuchowi. Ten codziennie o
wschodzie słońca przychodził na początek wsi i trąbił, dmuchając ile sił w
piersi, w długą trąbitę, wykonaną z kory. Jeśli takowej nie posiadał, trzaskał z
bata i krzyczał: “Hej! ganiaj, ganiaj!”. Na ten sygnał wszyscy gospodarze
wypędzali krowy na drogę, a pastuch kierował je przy pomocy pastuszków przez
całą wieś na pastwisko znajdujące się na końcu wsi.
Mój ojciec posiadał przeważnie cztery dojne krowy, za pasienie których trzeba
było zapłacić pastuchowi żytem. Oprócz tego należało dawać przez cztery dni
pastuszka lub pastuszkę, przenocować go w domu, na strychu lub w stodole na
sianie, zapewniając całodzienne wyżywienie. Pasanie krów dla małych dzieci było
niezbyt przyjemne, czasami uciążliwe, szczególnie wczesną wiosną, kiedy po
zimnej nocy trawę pokrywał biały szron. Wtedy jedynym sposobem na ogrzanie
bosych nóg było polanie ich moczem, który ratował niejednokrotnie przed
przeziębieniem. Podczas długich i upalnych dni krowy przepędzano do wsi na
południowy udój. Następowała dwugodzinna przerwa, w czasie której można było
odpocząć na pachnącym świeżym sianie. Zdarzało się nieraz, że matka nie mogła
odnaleźć mnie w stodole. Udawałem głuchego i nie zwracałem uwagi na głośne
wołania, sądząc, że młodszy brat lub siostra zastąpi mnie w popołudniowym
pasieniu bydła.
Chłopcy byli też zatrudniani przy doglądaniu świń, na polu do grabienia siana i
układania go w kopy. Podczas żniw ustawialiśmy snopy żyta po 10 w “kuczki”,
pokrywane ostatnim snopem niby czapą. Najbardziej lubiłem pracę przy sianie,
ponieważ skóra u nóg nie odczuwała ukłuć. Nie znosiłem natomiast stawiania
koniczyny, żyta i innych zbóż, gdyż bose nogi zawsze były podrapane aż do krwi,
co sprawiało dotkliwy ból.
Ubóstwiałem zwożenie siana, zwłaszcza z dalekich łąk. Po załadowaniu pełnej
fury, prawdziwą przyjemność sprawiało ułożenie się wysoko na stercie wysuszonej
i pachnącej trawy. Patrzyłem wtedy w niebo, słuchając śpiewu ptaków i cykania
koników polnych. Cięższą pracą było układanie siana w sąsieku lecz znosiłem to
bez przykrości.
Chłopcy byli przyuczani też do bronowania, sprężynowania, orania, koszenia i
kopania ziemniaków. Z tych czynności nie nauczyłem się jedynie najcięższych, tj.
orania i władania kosą.
Do zrywania jabłek w sadzie nie potrzebował mnie nikt zachęcać. Całymi godzinami
mogłem to robić, nie odczuwając przemęczenia, a potem znosić jabłka w koszach do
spichlerza, po drugiej stronie ulicy. Latem, z soboty na niedzielę, starsi
chłopcy siadali okrakiem na konie i jechali na pastwisko pod niewielkim lasem i
tam, spętawszy koniom przednie nogi, układali się przy ognisku do snu, okryci
kożuchami, z nogami skierowanymi w stronę ognia.
Zawsze jeden z nas czuwał nad bezpieczeństwem pasących się zwierząt, których
życiu zagrażały wilki z większego lasu. Sam też brałem udział w takim nocnym
czuwaniu, chociaż obawiałem się koni, które czasami potrafiły ugryźć lub kopnąć
podchodzącego tylnymi nogami.
Przygoda pociągała, więc ryzykowałem, aby ją przeżyć.
Dom
Muszę teraz powrócić do opisania warunków, w jakich żyliśmy podczas zimy. Cztery
okna dubeltowe w jednej izbie, zabezpieczone lnianymi pakułami, nie
przepuszczały zimna. Przy oknach od ulicy stał duży stół i dwie ławy oraz kilka
taboretów. Obok drzwi wejściowych do sieni znajdował się wielki piec do
pieczenia razowego chleba, a przy nim drugi do ogrzewania. Przy dłuższej
ścianie, naprzeciwko okien od ulicy, stały dwa drewniane łóżka wymoszczone słomą
i przykryte lnianymi prześcieradłami, a w dzień kolorowymi dywanami z kilkoma
wysoko ułożonymi, jedna na drugiej, poduszkami. Służyły one do spania ośmiu
osobom. Ktoś może zapytać, w jaki sposób może zmieścić się osiem osób na dwóch
łóżkach? Otóż muszę stwierdzić, że jest to możliwe. Na jednym łóżku spał ojciec
z matką i dwójką dzieci w nogach, na drugim zaś czwórka dzieci.
Ciotka Antonina i wzięta na dożywocie staruszka miały swoje miejsce na chlebowym
piecu. Pod piecem podczas zimy znajdował się kurnik. Potem, od wiosny, kury
gnieździły się w podwórkowym kurniku.
Czwórka najstarszych, dwie siostry i dwóch braci, w izbie po drugiej stronie
sieni. Tam pod podłogą jest piwnica na ziemniaki i trochę ciągnie zimnem lecz
jeśli siostry i bracia ułożą się po dwoje, okrywając się kożuchami, to nie
zmarzną. Muszą dobrze napalić drzewem brzozowym w piecu, a wtedy mogą zrzucić
kożuchy, a przykryć się dywanami, których dobra mama natkała własnoręcznie na
krosnach stojących przez całą zimę w izbie od ulicy.
A gdzie śpi niemowlak opisujący swoje dzieje? Naturalnie w kołysce w kształcie
niecki uczepionej do sufitu.
W pierwszej izbie pokrytej drewnianą podłogą oczyszczoną dwa razy do roku, przed
największymi świętami żelazną łopatą jest niezbyt czysto.
Na bosaka
Wszystkie małe dzieci całą zimę chodzą w domu na bosaka. Starsze dziewczęta mają
coś na nogach, chłopcy noszą drewniaki, zwane chandałami. Ojciec ma buty z
cholewami lecz wkłada je tylko w niedziele i święta, gdy idzie do kościoła. W
domu znajduje się parę wojłoków, zwanych po rosyjsku walonkami. Matka ma jakieś
kamasze czy pantofle, ale najczęściej do dojenia krów i karmienia świń chodzi w
czarnych wojłokach z kaloszami.
Rodzice nie posiadają dość pieniędzy aby całą dziesiątkę dzieciaków ubrać, obuć
i nakarmić jak należy. Całe szczęście, że wszyscy zahartowani – prawie nigdy nie
chorują. Chłopcy potrafią wyskoczyć z chaty i na bosaka przebiec 100 m po
zaśnieżonej drodze, nie zaziębiając się. Do studni w środku podwórka też czasami
wyskakują bez butów i przynoszą wiadro wody. Kilka razy w ciągu dnia dzieci
biegają na podwórko, żeby załatwić swoje naturalne potrzeby. Z tyłu domu, a
raczej chaty, znajduje się pokryta strzechą tzw. podpowiatka, gdzie zimą stoją
sanie, a podczas lata wóz drabiniasty. To właśnie miejsce, a jest ich w obejściu
kilka, służy jako wychodek, albo inaczej mówiąc ubikacja, której ojciec nie
wybudował. Sam zaradny i sprytny, nie może jednak wszystkiemu podołać.
Jak ta spora gromadka (piszę na razie o ośmiorgu żyjących przed wybuchem I wojny
światowej) jest ubrana i jak się odżywia i bawi? Mali chłopcy do czterech lat
chodzą w sukienkach, tak jak dziewczęta. Potem wkładają samodziałowe spodnie
uszyte z materiału utkanego przez matkę z dwu lub trzykolorowych nici wełnianych
i lnianych. Starsze dziewczęta i chłopcy nie chcą chodzić w samodziałach, toteż
matka musi kupować u Żyda sporo materiału na sukienki i spodnie oraz marynarki i
szyć z niego u krawcowej i krawca sukienki oraz ubrania dla chłopców. Dla
dziewcząt na głowy wystarczą chustki, ale chłopcom należy kupić czapki, bo moda
chodzenia bez nakrycia głowy jeszcze nie nadeszła.
Zdrowa żywność
A czym się to bractwo karmi? Rano na śniadanie dostaje się jakąś zupę mleczną z
kluskami kartoflanymi, jęczmiennymi krupami, kaszą gryczaną, manną (z tą rzadko,
ponieważ trzeba ją kupić w sklepie). Często matka musi zadowolić swe pociechy
kartoflanką. Do każdej zupy dodaje się kawałek razowego chleba, toteż dzieci
chętnie się nim opychają.
W niedzielę na śniadanie obowiązkowo musiały być smakowite bliny, a matka umiała
ich wypiekać kilka rodzajów. Z tartych ziemniaków smażyła zwane po wileńsku “ołatki”,
a po polsku – placki ziemniaczane. Z mąki jęczmiennej robiła bliny tzw.
przywarkowe, z ciasta przygotowanego do pieczenia chleba bliny kwaśne,. z krwi
po zabiciu świniaka, zmieszanej z mąką – krwawe. A piekło się je w piecu
chlebowym na dwóch patelniach, bez uchwytów, opartych z jednej strony na
specjalnie do tego przygotowanej cegle. Płomień idący z pieca do komina
przypiekał ciasto z góry, z dołu – żarzący się węgiel drzewny. Gotowe placki lub
bliny zdejmowało się z patelni drewnianą łopatką. Potem nakładało się nową
porcję do pieczenia.
A z czym się to jadło, żeby bardziej smakowało? Można było jeść ze śmietaną,
łojem baranim (ale wtedy musiały być spożywane na gorąco, aby łój mógł się
roztopić przy smarowaniu). Często matka przyrządzała do bulionów “wiereszczakę”
(nazwa litewska). Potrzebna był do niej mąka pszenna, tłuszcz, skwarki, woda i
trochę mleka. Dużą miskę z tym przysmakiem stawiała na środku stołu. Zebrana
rodzina sięgała rękami po bliny i zrobiwszy rynienkę z części blina, czerpała
smaczną i pożywną przyprawę. Małe dzieci stawały przy większym taborecie i tam
spożywały swoją porcję jedzenia, aby nie przeszkadzać starszym i dorosłym.
Niech nikt jednak nie sądzi, że do śniadań w niedziele lub inne święto można
było zasiąść bez odśpiewania godzinek! Ciotka Antonina – tercjarka,
uczęszczająca codziennie do pobliskiego kościoła, zawsze dopilnowała, żeby
gremialne śpiewanie wychwalające Matkę Boską odbywało się wg ustalonego
ceremoniału. Chłopak lub dziewczyna dobrze umiejąca czytać brała do ręki
“kantyczkę” (książka do nabożeństwa) i śledziła, aby nie pomylono się w
rozpoczynaniu poszczególnych hymnów. Jeśli ktoś w tym czasie był zatrudniony
przy dojeniu krów i karmieniu trzody chlewnej, to po przyjściu do mieszkania
włączał się do chóru i pomagał kończyć świąteczne śpiewanie. Wszyscy w naszej
rodzinie, zarówno dorośli, jak i młodzi oraz dzieci mieli dobry słuch, a
zwerbowany w dwunastym roku życia do wojskowej orkiestry Julek – idealny. Po tej
ceremonii zgłodniałe towarzystwo zasiadało do pożerania wspaniałych, jak na owe
czasy, wileńskich blinów, którymi w niedzielę zajadała się cała wieś, choć może
żyli i tacy gospodarze, których stać było na posmarowanie ich masłem, zamiast
baraniego łoju.
Na kolację były ziemniaki. Matka lub starsze siostry gotowały sagan (inaczej
żeliwny garnek) obranych, a nie w mundurkach, kartofli i wysypywały je na lniany
z grubego płótna “skaracz” (to było coś w rodzaju obrusa). Cała rodzina siadała
do stołu i znowu, jak podczas obiadu, brała rękami kartofle, a drewnianymi
łyżkami czerpała zsiadłe mleko lub chłodnik z jednej miski.
Często do kartofli dostawaliśmy kiszone ogórki, czy też kawałek słonego,
spłukanego lekko wodą śledzia. Kto się spóźnił na kolację, często na stole nie
znajdował ani jednego ziemniaka. Żarłoki wszystko zjadły. Pozostawało mu tylko
zapłakać, wziąć kubek do ręki i poszukać słodkiego mleka, które przechowywano w
szafie stojącej w sieni. Kubek mleka i duża pajda razowego chleba musiały
wystarczyć spóźnionemu na kolację.
Niedzielne rozrywki
Najedzona dzieciarnia, ta młodsza, bujała się na huśtawce uczepionej do belki
sufitowej, potem bawiła się w piłkę, rzucając nią o ścianę lub piec. Następnie
zabierała się do zabawy w kamienie. Zabawa ta polegała na zręcznym podjęciu
jedną ręką rozrzuconych na podłodze 5 kamyków. Najpierw rozsypane kamyki
chwytało się po jednym, następnie po dwa, trzy, cztery i na końcu pięć. Kto
popełnił błąd, tracił kolejkę i zmuszony był do czekania do następnej. Wygrywał
ten, kto pierwszy bez błędu zdołał zebrać wszystkie kamyki.
Gra w klasy, nie wymagająca oprócz szkiełka i kredy żadnych innych przyborów,
stanowiła też ulubioną zabawę. Zimą, często tym starszym, posiadającym lepsze
obuwie, udawało się pojeździć z górki na sankach z innymi kolegami. Nieraz też,
gdy zapadł zmrok, spryciarze wyciągali po kryjomu z podpowiatki duże sanie i
przy księżycu zjeżdżali z góry od połowy wsi aż do szkoły. Nie można było
hałasować, bo ojciec mógł usłyszeć i sprawić synalkom za nielegalne wyciągnięcie
sań porządne lanie. Najczęściej jednak to przestępstwo uchodziło nam bezkarnie.
Rozrywki umysłowe
Wieczorem, po kolacji, ulubioną przez nas i dzieci sąsiadów rozrywkę stanowiło
słuchanie bajek. Siedząc na ciepłym chlebowym piecu, mogliśmy ich słuchać
godzinami. Niektóre starsze dziewczęta umiały je pięknie i barwnie opowiadać,
czasami po polsku, bardzo często po białorusku, a nawet rosyjsku, bo te języki
były nam znane. Oświetlona światłem naftowej lampy lub świecy izba nadawała
nastrojowej atmosfery. Kiedy zabrakło nafty i świecy, zapalaliśmy smolne
łuczywo, wetknięte w ścianę. Często też śpiewaliśmy polskie, białoruskie i
rosyjskie piosenki, a słowa ich i melodie jeszcze dziś, jako
osiemdziesięciotrzyletni starzec, potrafię zaśpiewać. Pamiętam też wszystkie
wyliczanki stosowane przy zabawie w chowanego. Oto parę z nich, po polsku i
rosyjsku:
“Eni meni dyki paki, sorba torba ency smaki
Eus deus kosmateus stara baba ty” – czyż to nie piękna polszczyzna?
A druga wyliczanka po rosyjsku:
“Szła targowka mimo rynku
Nastupiła na karzinku,
W etoj maleńkoj karzinkie
Jest pomady i duchi
Lenta kroża wa bacinki
Czto ugodna dla duszy.
I kto potrrafi zarzucić, że to nie ruski język?
Z higieną na bakier
Cała rodzina, zimą żyjąca w jednej izbie, była zawszona. W tamtych czasach nie
było żadnych skutecznych środków na tę plagę. Ojciec, posiadając maszynkę do
strzyżenia, aby nie dopuścić do zawszawienia, obcinał włosy chłopcom do gołej
skóry. Dziewczęta nosiły długie włosy. Zawsze był u nas gęsty grzebień, służący
tylko do wyczesywania insektów z głowy. Od czasu do czasu matka smarowała głowy
naftą, lecz nie na długo to zapobiegało mnożeniu się tego paskudztwa. Matka
brała czasami chłopców na kolana i znalazłszy gnidę lub wesz, rozciskała ją
nożem. A ile tego gnieździło się w bieliźnie lub łóżkach, albo na piecu w
łachach tam porzuconych, w kożuchach i innych okryciach!
Tak tragiczną sytuację ratowały tylko łaźnie fińskie, zwane z rosyjska
“baniami”. Takich łaźni pobudowano w naszej wsi aż pięć. Oddalone były od
zabudowań gospodarczych o około 100 m. Nasza, najnowsza, urządzona jak na owe
czasy luksusowa, posiadała rozbieralnię wysłaną słomą, przy ścianach ławki. W
drugiej części znajdował się piec do nagrzewania wody i duży kocioł z rurą
doprowadzającą wodę. Nagrzana aż do wrzenia gorąca woda wypływała z kotła, a
stamtąd dochodziła zimna. Trwało to parę godzin, aż do zupełnego wrzenia wody w
całym kotle. Wówczas można było rozpoczynać kąpiel. We wnęce nad paleniskiem
znajdowała się kupa kamieni, które rozgrzewały się aż do czerwoności. Żerdzie
umocowane pod sufitem służyły do zawieszania zawszonej bielizny, ubrań i
kożuchów. Podłoga z czystych desek i trzy długie i szerokie ławy, umieszczone
jak schody prowadzące pod sufit, były miejscem do osmagiwania się brzozowymi
miotełkami z liśćmi. Zimna woda w dużym cebrze, stojąca obok kotła z wrzątkiem,
służyła do rozcieńczania gorącej.
Pierwsze zaczynały kąpiel kobiety, przyprowadzające ze sobą dziewczęta oraz
małych chłopców. Przynosiły kożuchy i inną garderobę do odwszenia, wieszając ją
razem z bielizną i ubraniami na wspomnianych już żerdziach pod sufitem. Po
zakończeniu tej czynności jedna z nich, najsprytniejsza, chwytała szufelkę i
nabrawszy wody wylewała ją na kamienie nad piecem, a sama schylona uciekała w
bok, aby nie oparzyła jej para wydobywająca się z pieca. Tę czynność powtarzała
kilkakrotnie, aż w najwyższej ławie trudno było wytrzymać od gorąca. Wówczas
kobiety, te najbardziej odważne i wytrzymałe, wchodziły na najwyższą ławę, zwaną
“wyszkami”. Mniej odważne lokowały się na środkowej. Potem chłostały się “wienikami”,
czyli miotełkami. Dzieciarnia siedziała na podłodze, bo gorąco tak całkiem tu
nie dokuczało. Kiedy kobiety wyparzyły się i wychłostały, schodziły z “wyszek” i
po nabraniu do wiadra gorącej wody i rozcieńczeniu jej z zimną, siedząc na
klęczkach lub na podłodze, namydlały ciała swych pociech. usuwając brud
nagromadzony w ciągu tygodnia. Kąpiel kobiet trwała pół godziny. Po namydleniu,
wyszorowaniu “irchożkami” i spłukaniu czystą wodą zabierały z wyszek bieliznę,
ubrania oraz kożuchy, w których wszystkie żywe insekty zostały uśmiercone ponad
stustopniową parą wodną. Wychodziły do zimnej przebieralni i szybko się
ubrawszy, okutane szalikami i dużymi chustami, prawie biegiem udawały się z
dziewczętami i najmłodszą dzieciarnią do swych chat, oddalonych o 100 do 300
metrów.
Męska kąpiel odbywała się podobnie, tylko mężczyźni osmagiwali się miotełkami
dłużej i kilkakrotnie więcej dodawali “duchu”, czyli gorącej pary, aby się
mocniej wypocić i dokładniej zmyć brud ze swoich ciał.
Po zabraniu z wyszek wszystkiego, co przynieśli do odwszenia, szybko się
ubierali i pędzili do domów na przygotowaną przez żonę kolację, złożoną
przeważnie z ziemniaków i innych dodatków wspomnianych przeze mnie w opisie
kolacji mojej rodziny.
Wojna
Pierwsza wojna światowa wybuchła 1 sierpnia 1914 r. Mam już prawie 8 miesięcy i
rosnę jak na drożdżach. Nie krępowany powijakami mogę fikać nogami i ruszać
swobodnie rękami. Próbuję już raczkować po brudnej podłodze, a nawet siadać.
Często przebywam w drewnianym stojaku, zaprawiając dolne kończyny do stania.
Kiedy grymaszę, siostrzyczki, nawet o tym nie wiedzące, że mnie narkotyzują,
podają w lnianej szmatce, wkładanej do ust, mak. Położony do kołyski natychmiast
zasypiam, a one zadowolone mogą zająć się zabawą.
Wojna całkiem zmienia tok naszego życia. Ojciec ma duże trudności z zakupem
takich towarów, jak: sól, nafta, świece i szczególnie ulubione przez nas
wszystkich śledzie, mięso wieprzowe lub wołowe, którego po kawałku wydziela się
nam tylko w niedzielę.
Inne produkty żywnościowe, jak: mąka żytnia, jęczmienna, kasza gryczana,
ziemniaki, cebula, czerwone buraki, mak, ziarno lniane do produkcji oleju
sposobem domowym, kapusta, ogórki, marchew – mamy w ogrodzie i w polu. Jeśli
pogoda sprzyja, mamy tego dostatek, a jeśli nie – to brakuje, bo niezbyt
urodzajna ziemia daje średnie plony. Uprawiano ją sposobem trójpolowym. Jedna
trzecia powierzchni uprawnej co trzy lata leżała odłogiem, ze względu na brak
nawozu naturalnego. O sztucznym nikt wtedy jeszcze nie słyszał.
Niemcy ciągną na wschód i muszą wybudować dwukilometrowy pas drogi biegnącej
przez podmokły teren. Zapędzają do pracy miejscową ludność. Również do wycinania
lasu. Z bali drzewnych, ułożonych obok siebie, powstaje “dieriewiannaja daroha”
(drewniana droga), po której jadą na wschód ciężkie wozy oraz armaty. Droga ta
przetrwała jeszcze kilkanaście lat po wonie, zanim nie usunięto zgniłych już
bali i po nawiezieniu żwiru i piasku powstała bita nawierzchnia.
Po przyjściu Niemców matka tydzień przesiedziała z mniejszym rodzeństwem w
majątkowej piwnicy, odległej od nas o kilometr. Miejscowi gospodarze musieli
dostarczać administracji niemieckiej wyznaczony kontygent żywności. Żadna
wywózka ludności nie nastąpiła. Na zabicie świniaka, cielaka lub owcy należało
uzyskać pozwolenie gminy, nadzorowanej przez władze niemieckie, w przeciwnym
razie groziła kara pieniężna lub areszt.
Zabijało się wieprza na święta Bożego Narodzenia i Wielkanoc, a czasem w okresie
letnim lub jesiennym, kiedy mężczyźni zmuszeni do ciężkiej pracy potrzebowali
lepszego odżywania. Wędzone szynki, kiełbasy, boczek, sadło, polędwice wisiały w
spichrzu pod samym strychem. Musiały wystarczyć na długie miesiące, pilnie
strzeżone przez rodziców, aby ktoś z dzieciarni nie zakradł się i nie urządził
sobie uczty.
Zaraz po zabiciu świniaka rozkoszowaliśmy się smakiem mózgu, płuc, wątroby,
nerek, kiszek napełnianych tartymi kartoflami, z kaszy gryczanej zmieszanej z
krwią. Podczas zimy uczta taka trwała ponad tydzień, a latem trzeba było
skonsumować te smakołyki szybko, w ciągu paru dni, ze względu na upał. Zaczynało
się znowu życie normalne, podczas którego podstawę żywności stanowiły ziemniaki,
chleb żytni razowy wypiekany przez matkę raz na tydzień, mleko oraz wspomniane
już płody, zebrane z ogrodu i pól.
Jajka kurze, choć i były, jadało się rzadko, bo sprzedawała je matka na rynku,
żeby kupić sól, naftę i śledzie. Nieraz przynosiła też z rynku bochenek chleba
pytlowego, smakującego inaczej niż razowy. Wtedy dostawszy po kawałku takiego
przysmaku natychmiast pożeraliśmy go w okamgnieniu bez smarowania. A cóż to była
za uciecha, jeśli czasami matka kupiła nam pszenną bułkę, albo wianuszek
obwarzanków!
Takich gospodarzy jak mój ojciec, posiadających 13 dziesięcin ziemi, żyło we wsi
jeszcze trzech, lecz ojciec był uważany za najlepszego. Reszta miała po pół
tego, czyli 6,5 dziesięciny, jedną trzecią, jedną czwartą, a był i taki, który
gospodarował na 1/8. U takiego gospodarza żona wychodząca do żniw zrzynała
jednym pociągnięciem sierpa cały zagon, gdyż był bardzo wąski.
Na naszej ziemi, na końcu wsi, w lichej chacie zbudowanej przez naszego ojca
mieszkał tzw. “komornik”, który nie posiadał nawet własnego kawałka ziemi do
uprawy, a tylko mały ogródek warzywny, a zatrudniał się do pracy u bogatszych
gospodarzy. Zagony wiejskie, najszersze u takich gospodarzy jak ojciec, mające
około 20 metrów, rozciągały się na przestrzeni kilometra i były oddzielone od
siebie miedzami. Tam swoje legowiska miały zające a gniazda skowronki,
kuropatwy, przepiórki. Rosła na nich trawa i inne zielsko, szczaw zbierany
chętnie na zupę szczawiową. Pierwszy zagon po obu stronach drogi położony był
przy zabudowaniach gospodarskich, drugi na końcu wioski, a trzeci o mniej więcej
kilometr dalej.
Bieda z nędzą panowała u tych, którzy posiadali po trzy lub cztery dziesięciny,
nie trzymali konia i mieli sporą gromadkę dzieci. Takich na przednówku czekał
głód, więc zadłużali się u bogatszych, a potem musieli to zadłużenie odrabiać
pracą.
Żebracy prawie codziennie wędrowali od chaty do chaty, prosząc o wsparcie.
Dostawali najczęściej spory kawał chleba razowego, coś z jarzyn lub miskę
południowej zupy, o ile byli bardzo głodni. Gdy mieli więcej szczęścia i trafili
na świniobicie, obdarzano ich kawałkiem mięsa lub słonicy.
Ponieważ byłem ogromnie uczulony na ludzką biedę, płakałem rzewnymi łzami, gdy
żebraczkę odprawiano bez wspomożenia. U nas zdarzało się to bardzo rzadko,
chyba, że panował kryzys i sami nie mieliśmy nawet chleba.
Ciężki był żywot, zwłaszcza tych najbiedniejszych, lecz mimo to ludzie potrafili
weselić się, śpiewać i bawić, szczególnie podczas żniw i obrzędów weselnych
trwających przez cztery dni (o tym napiszę dokładnie w dalszym ciągu moich
wspomnień z lat dziecinnych).
Wojna światowa powoli zbliżała się do końca. Kiedy nastąpiła kapitulacja
Niemiec, ukończyłem 4 lata i 8 miesięcy. Pamiętam nawet, jak wyglądali niemieccy
żołnierze w czapkach bez daszków. Gdy wycofywali się z frontu rosyjskiego, pod
jednym z samochodów, wiozących broń i amunicję, załamał się drewniany most na
wąskiej rzeczce przepływającej przez nasze łąki. Niemcy wyrzucili karabiny i
amunicję w skrzynkach do wody, a sami, wydostawszy się z płytkiej rzeki, uciekli
samochodem. Cała wieś zaopatrzyła się wówczas w karabiny i amunicję do nich.
Starsi chłopcy z nabojów bez pocisków sporządzali rakiety, które rzucali w
powietrze, i tam – wybuch. Dziwnym zbiegiem okoliczności przez szereg lat nikomu
nic się nie stało. Starsi używali czasem karabinów do polowania, lecz nie
pamiętam, żeby ktoś ustrzelił dzika, wilka, sarnę czy zająca. Jeden natomiast
kilka lat po wojnie zabił swego brata, zwabiwszy go do lasu, i za to został
skazany na 10 lat więzienia.
Moi bracia również zdobyli karabin. Pewnego dnia, manipulując nim przy oknie
starej chaty, przestrzelili ścianę od ulicy. Innym razem skazali na śmierć kota
szkodnika, z którym matka nie mogła sobie poradzić, bowiem zamiast łapać myszy,
ciągle wyrządzał szkody w domu. Spijał śmietanę, a przy tym strącał zawsze
gliniany dzbanek na ziemię. Często też np. porywał kawałek mięsa przygotowany do
obiadu. Jak długo można było to znosić? Bracia za zgodą ojca i matki postanowili
rozstrzelać niepoprawnego szkodnika. Załadowawszy karabin wyszli na podwórze. Z
dala od domu, niedaleko stodoły, dokonali egzekucji. Jeden trzymał uwiązanego na
sznurku kota, a drugi, przytknąwszy lufę w okolice serca, wystrzelił tylko raz.
Po egzekucji chłopcy przynieśli zwłoki, aby pokazać reszcie rodziny nieżyjącego
szkodnika. Wyskoczyłem z sieni pierwszy, a widząc to odwróciłem się i chciałem
wejść do izby. Tymczasem zwierzak (koty są bardzo żywotne, a mówiąc z białoruska
– żywuszcze) w ostatnim stadium dogorywania chwycił pazurami za moją bluzkę i
zakończył swój żywot. Bracia z trudem wyzwolili mnie z kocich pazurów. Zwłoki
kota pochowano nazajutrz w ogrodzie za stodołą.
Po paru latach dopiero wyszło zarządzenie nakazujące zdawanie na posterunek
policji nieprawnie przetrzymywanej broni. Większość mieszkańców respektowała to
zarządzenie, lecz byli i tacy, którzy w dalszym ciągu korzystali z ukrytej w
pewnych miejscach broni palnej.
Kiedy Niemcy opuścili naszą wieś i okolice, dorośli rzucili się do zwalania
wszystkich słupów linii telefonicznej prowadzącej z urzędu pocztowego w
Wornianach przez miasteczko Ostrowiec do stacji kolejowej Gudogaj, leżącej na
trasie Wilno Nowa Wilejka Mołodeczno Stara Wilejka, aż do granicy z Republiką
Sowiecką. Pozwijane druty zabrali do swoich gospodarstw. Dlaczego zniszczyli
linię telefoniczną – nie wiedziałem i do dziś nie wiem, gdyż jako prawie
pięcioletni brzdąc nie interesowałem się tym.
W dwa lata później ruszyli na Warszawę Bolszewicy. Przechodząc przez wieś ciągle
pytali: “Daleko Warszawa?”, a myśmy im odpowiadali: “O tam, za garoj”. Cieszyli
się bardzo, że tak blisko, a tymczasem do Wilna było jeszcze 50 km, przeliczając
na rosyjskie wiorsty trochę mniej, bo wiorsta miała długość większą od
kilometra. Od Wilna do Warszawy pozostawało im do przebycia dokładnie 438 km.
Tyle wynosiła długość trasy kolejowej, a drogami – o wiele więcej. Zdarzało się,
że rekwirowali we wsi “podwody”, tj. konie z furmankami. Gospodarze, aby nie
utracić cennego konia, jechali z nimi jako woźnice. Niektórym z nich udawało się
zbiec nocą podczas postoju i wtedy wracali do rodzinnych stron wcześniej. Mniej
sprytni wracali po dłuższym czasie, aż spod Grodna.
Przez jakiś czas jeden żołnierzy bolszewickich leżał chory na tyfus w naszej
stodole. Kiedy wyzdrowiał, jeden z braci zawiózł go na stację kolejową Gudogaj,
odległą od naszej wsi o 18 km. Przed wyjazdem bolszewik prosił o pożyczenie
kożucha, gdyż po ciężkiej chorobie obawiał się przeziębienia. Ojciec pożyczył,
lecz nigdy więcej kożucha nie zobaczył.
Po wojnie
Po przegranej wojnie bolszewicy opuścili Wileńszczyznę. Ojciec myślał wówczas
nad sposobem zdobycia wówczas większej ilości pieniędzy, aby chłopcy i
dziewczęta mogli dalej się uczyć. Ponieważ mieliśmy dwa domy, więc w tym drugim
pomieszczeniu, przeznaczonym na kuchnię, ojciec założył sklep spożywczy, a w
dwóch pokojach – restaurację (sam w tym czasie nie pił i nie palił). Towary
musiał przywozić furmanką aż z Wilna, odległego od naszej wsi o 50 km. Innej
możliwości transportu wówczas nie było. Czasami bywało, że bandyci napadali na
wiozących towary i grabili ich. Taki wypadek wydarzył się też memu ojcu. Jechał
po towar przez las i w połowie drogi został zatrzymany przez bandytów, którzy
zażądali pieniędzy w markach polskich. Ojciec wyciągnął z kieszeni portfel i
oddał marki przeznaczone na zakup towaru. Mało tego, jeszcze przyznał się, że ma
pod siedzeniem ukryte pieniądze. Bandyci zabrali wszystko i ulotnili się. Ojciec
zawrócił i do domu przyjechał z pustym wozem. Taka przygoda zdarzyła się mu
tylko raz. Następne wyjazdy po towar przebiegały szczęśliwie.
Handel kwitł, restauracja prosperowała jako tako. Młodsze pokolenie, ze mną na
czele, nie odczuwało zbytnio polepszenia warunków swojego bytu. Najwięcej
korzyści miało starsze rodzeństwo, zatrudniane przy sprzedaży w sklepie oraz
obsługiwaniu klientów w restauracji.
Przypominam sobie, jak najstarszy z braci, odbywający w 1921 roku służbę
wojskową w Wilnie, w każdą sobotę przyjeżdżał do narzeczonej, pokonując część
drogi (18 km) na piechotę. Z powrotem odwoziliśmy go na stację furmanką.
Zaopatrzony w gotówkę wracał do pułku, gdzie pracował w kancelarii i dlatego nie
potrzebował hasać z karabinem i plecakiem po weretepach, których pod Wilnem nie
brakowało.
Przypominam sobie, jak ojciec zatrudniał mnie przy rozlewaniu piwa z beczki do
butelek. Przed napełnieniem każdej butelki należało ustami wyciągnąć powietrze z
rurki, aby piwo mogło płynąć. Wtedy połykało się potężny haust płynu. Taką pracę
wykonywałem przynajmniej raz w tygodniu.
W wieku 7 lat nauczyłem się łowić wędką ryby. Do wędziska z leszczyny
przywiązywało się sznurek sporządzony z włosia końskiego ogona. Za spławik
służył mały korek lub kawałek gęsiego pióra, a haczyki robiło się w pierwszych
latach z igły. Łowiło się w dwóch stawach majątkowych. W mniejszym – karasie i
liny, w większym, do którego wpadał strumyk ze źródlaną wodą – płotki, okonie,
ukleje i szczupaki. Jako przynęty używano gąsiennic jętki, zwanych oprzytkami
oraz muchy, których w domu nie brakowało. Kiedy w sklepach pojawiły się haczyki
i angielska żyłka, wówczas rozpoczęło się wędkowanie na szerszą skalę. Za
złowione ryby kupowałem żyłkę i haczyki, gdyż rodzice nie dawali na to
pieniędzy. Z czasem nabierałem w łowieniu coraz większej wprawy, a wtedy cała
rodzina mogła delektować się smakiem ryby. Już w szóstej klasie szkoły
podstawowej byłem najlepszym rybakiem we wsi.
Wesela
Pierwsza wyszła za mąż w 1921 r. najstarsza siostra, Werusia, za rolnika
Krasińskiego, mieszkającego w połowie wsi. Najstarszy brat, Franek, ożenił się w
1923 r. z Michaliną, również pochodzącą z naszej wsi.
Wesela wiejskie, bardzo huczne, trwały wówczas 4 dni. A że dziś takich nie ma,
muszę ich przebieg opisać dokładniej, rozpoczynając od swatów. Swat, starszy
gość, wygadany i znający się na targach dotyczących posagu kandydatki na żonę,
jechał wozem lub eleganckimi saniami, jeśli zdarzyło się to zimą, z młodym
kandydatem do wybranej dziewczyny. Tam długo targował się o posag z rodzicami
dziewczyny. Kiedy pertraktacje kończyły się pomyślnie, wyciągał butelkę wódki i
stawiał na stół. Matka narzeczonej przynosiła zakąskę. Wszyscy, wspólnie z
kandydatką na żonę, zasiadali do stołu i ustalali termin wesela.
Wesele, jak wspomniałem, było huczne i trwało 4 dni plus jeden, przeznaczony na
poprawiny w najbliższą niedzielę po uczcie weselnej. Przez dwa pierwsze dni
ucztowano u młodej. Bardzo wcześnie z rana panny z całej wsi, rówieśniczki
młodej, zbierały się przed domem swojej koleżanki i śpiewały, przeważnie po
białorusku, pieśni związane z zamążpójściem. Na zakończenie, kiedy to moja
siostra wychodziła za mąż, śpiewały taką piosenkę:
Żegnaj dziewczyno, żegnaj, kochanie
Nic nie pomoże twoje płakanie
Już koniki zaprzężone
Pod ganeczek podwiezione
Siadaj, kochanie.
Wówczas młoda, ubrana w białą suknię z welonem, śpiewała:
Jakże ja będę z wami siadała,
Kiedy ja mamie nie dziękowała.
Dziękuję tobie matko,
Że my żyli z tobą gładko,
A teraz nie będziem.
Jakże ja będę z wami siadała,
Kiedy ja siostrze nie dziękowała.
Dziękuję tobie siostro,
Że my żyli z tobą ostro
A teraz nie będziem.
Jakże ja będę z wami siadała,
Kiedy ja bratu nie dziękowała.
Dziękuję tobie bracie,
Że my żyli w jednej chacie,
A teraz nie będziem.
Po zakończeniu tej pieśni weselnej młoda wypowiadała takie słowa:
Dziękuję tobie dźwiery
Gdzie chodzili kawalery
A teraz nie będą.
Siadała z młodym na wóz i w asyście gości weselnych wyjeżdżała do ślubu w
pobliskim kościele. Po powrocie towarzystwo zajmowało miejsce przy stołach suto
zastawionych mięsiwem i spożywało pierwszy posiłek weselny, zakrapiając go
czystą gorzałką. Dzieci nie siedziały przy stole. Dostawały kawałek chleba z
kiełbasą i upieczoną bułkę i musiały się tym zadowolić. Wychodziły na dwór, aby
pobawić się z rówieśnikami w chowanego, pikera czy też klasy.
Podpici weselnicy często śpiewali piosenki polskie, ruskie i białoruskie w
rodzaju tych, jakie często nuciła moja mama:
Zakazau barawik wsim grybom na wajnu
Szunkier junkier nu, nu, nu
Wsim grybom na wajnu.
Adkazali gryby my nie pojdzim na wajnu
Szunkier, junkier nu, nu, nu
My nie pójdzim na wajnu.
Zakazał barawik wsim apieńkom na wajnu
Szunkier, junkier nu, nu, nu
Wsim apieńkom na wojnu.
Adkazali apieńki my charoszyje panienki
Szunkier, junkier nu, nu, nu
My nie pójdzim na wajnu.
Zakazał barawik wsim lisicom na wajnu
Szunkier, junkier nu, nu, nu
Wsim lisicom na wajnu.
Adkazali lisicy my charoszyje siostrycy
Szunkier, junkier nu, nu, nu
My nie pójdzim na wajnu.
Śpiewano też po polsku:
Kto pije wódeczkę, a ja gorzałeczkę,
Kto kocha mężatkę, a ja panieneczkę.
Bardzo często przy stole rozbrzmiewały pieśni rosyjskie:
Cztob ja i mieł złatyje gory ii reki pełnyje wina
Wsio oddałby za łaski wzory, cztob ty władieła mnoj odna.
Albo:
Lecieli dwie pticzki
Rostam nie wieliczki
Gdzie sirota, gdzie si ja
Gdzie si miłaja maja.
Kak ani lecieli
Stali pasiedzieli
Gdzie sirota, gdzie si ja
Gdzie si miłaja moja.
Najadłwszy się do syta, towarzystwo weselne szukało miejsca na odpoczynek, a
wieczorem znów zasiadało do stołów. Tym razem wyglądało to trochę inaczej.
Następowało tzw. darowanie. Dziewuchy wiejskie śpiewały, a uczestnicy wesela
składali prezenty. Każdemu, kto ofiarował dar, śpiewały:
Ciebie Werusia twój brat daruje,
podziękuj i nisko się pokłoń!
Przyśpiewka rymowana wyleciała mi z pamięci. Kiedy sam, stojąc za oknem
wrzuciłem do miski 20 gr, bo więcej nie miałem, dziewczęta śpiewały:
Ciebie Werusia pastuszek daruje,
Nisko się pokłoń i podziękuj!
Po darowaniu przychodziła pora na tańce przy harmonii, na które schodziła się
młodzież z całej wsi. Odbywały się one w innej, obszerniejszej izbie, a czasami
nawet u sąsiadów mających większe pomieszczenia.
Drugiego dnia, gdzieś około południa, znowu posilano się, zakrapiając jadło
alkoholem. Już prawie pod wieczór rozpoczynały się przygotowania wyjazdowe do
młodego.
Pierwszy wyruszał główny wodzirej wesela z dużym kufrem naładowanym bielizną
damską, ręcznikami, pościelą, ubraniami, dywanami, zapasami lnianego płótna i w
ogóle tym wszystkim, co będzie potrzebne młodej mężatce.
Kiedy dojeżdżał z tym posagiem do domu młodego, dzieciarnia przy pomocy
dorosłych zagradzała drogę. Swat wtedy musiał wykupić się cukierkami, rozsypując
je po drodze. Po godzinie, a czasem i później, nadjeżdżała reszta weselników,
przywożąc ze sobą skradzione ze ścian domu młodej święte obrazy i inne
przedmioty, przydatne młodej żonie w nowym życiu. Rozpoczynało się znowu
ucztowanie połączone z “darowaniem” – tym razem młodego i tańcami do białego
rana.
W ostatnim dniu weselni goście, najedzeni i dobrze podchmieleni, powracali do
swoich domów.
Opisałem to wszystko, co widziałem i słyszałem na weselu dwóch starszych sióstr
i brata Franka. O innych zwyczajach obrzędowych, jak np. oczepiny nie potrafię
nic powiedzieć, bo wszystko wyleciało mi z głowy.
Siostra Jula wyszła za mąż w 1925 roku za policjanta Bróździaka, który pracował
na posterunku w Wornianach. Jej wesele trwało tylko dwa dni, bo mąż, z
pochodzenia Poznaniak, nie miał warunków do wyprawienia u siebie dwudniowej
uczty. Wkrótce po weselu postarał się o przeniesienie do miasteczka Błaszki w
powiecie kieleckim i tam pracował aż do wybuchu wojny.
Przed weselem Julki, kiedy położyłem się do łóżka w pobliżu chlebowego pieca,
niechcący podsłuchałem rozmowę narzeczonego siostry, policjanta siedzącego z
Julą na piecu. Dowiedziałem się mnóstwa szczegółów dotyczących życia
seksualnego. Po uzupełnieniu tych wiadomości z książki “Higiena życia płciowego”
w wieku 12 lat byłem całkowicie uświadomiony.
Dla uzupełnienia przyśpiewek, które moja matka bardzo często nuciła będąc w
dobrym humorze po wypiciu paru kieliszków alkoholu, podaję pieśni o imionach
męskich:
Piękne imię i Antoni
On potrafi pasać konie
Lecz z pannami nie poradzi
Bo się z każdą zawsze wadzi.
Piękne imię Bolesława
Jego honor i niesława
Wszystkim pannom dobrze znana
Więc i dla mnie nie wskazana.
Piękne imię i Franciszek
On pokochał dużo mniszek
Ja takiego nie gustuję
To dla innych obiecuje.
Piękne imię i Gerwazy
On się z każdą babą swarzy
Którą spotka to flirtuje
Złote góry obiecuje.
Piękne imię i Ignacy
Za nim żona często płacze
Choć nie pije to podgląda
I za innymi ogląda.
Piękne imię Juliana
Od kieliszka daj do dzbana
Co z nim robić kiedy pije
Co zarobi to przepije.
Piękne imię Kazimierza
On do żony bić się mierzy
A choć mierzy nie uderzy
Jemu żona nic nie wierzy.
Piękne imię Kajetana
Ja nie cierpię jak szatana
Upiwszy się bardzo głupi
Kto go zechce ten wyłupi.
Piękne imię i Wincenty
A ona ma wielkie wykręty
Po kiermaszach zawsze chodzi
I panienek dużo zwodzi.
Piękne imię i Wiktory
A on chodzi na wieczory
Gdzie nie pójdzie tam nocuje
Dla panienek serca truje.
Piękne imię Władysława
Jego honor jego sława
Trudno poznać do poznania
To nie dla mnie do kochania.
Piękne imię Konstantego
Pewnie rosnę ja dla niego
Jemu imię piękne dano
To i dla mnie obiecano.
Kryzys światowy
Rok 1024 był rokiem kryzysu światowego. Wartość towarów spadała a rynku
codziennie. Inflacja, nieporównywalna z tą o ponad pół wieku późniejszą, w
latach osiemdziesiątych, była wysoka i powodowała liczne bankructwa. Mój ojciec
zamknął sklep i restaurację i już nigdy nie mogliśmy wpadać tam, aby pozbierać
głowy ze śledzi, leżące pod stołami, by wysmoktać je z apetytem. Po sklepie
pozostała tylko księga z dłużnikami, w której za nazwiskami wierzycieli,
biorących na kredyt, figurowała suma w milionach polskich marek.
Skończyły się lepsze czasy, w których starsi mogli żyć dostatnio. Z
czternastoosobowej rodziny odeszły dwie siostry wychodzące za mąż, a staruszce,
przyjętej przez ojca na dożywocie, zmarło się. Brat Józek kończył naukę w
Seminarium Nauczycielskim im. Tomasza Zana w Wilnie. Jego nauka pociągała za
sobą duże wydatki. Jadzia, starsza ode mnie o cztery lata, po szkole powszechnej
uczyła się w Seminarium Nauczycielskim w Borunach. Opiekował się nią przez 3
lata wujaszek, ksiądz Borówko. Po trzech latach księżulo uzbał, że nauka
dziewczynie jest niepotrzebna i przestał łożyć na jej utrzymanie. Całe
szczęście, że brat Józef w tym czasie ukończył Seminarium Nauczycielskie i
otrzymał posadę w Dołhinowie pod sowiecką granicą i nawet pobory za wakacje,
choć jeszcze nie pracował ani godziny. Za pieniądze wypłacone awansem mógł
wysłać siostrę do Trok, gdzie jeszcze przez dwa lata kończyła naukę w Seminarium
Nauczycielskim Żeńskim. Tymczasem i o mnie musiał brat pomyśleć, bo do
ukończenia szkoły powszechnej zostało tylko dwa lata.
Muszę jednak cofnąć się do najwcześniejszych lat mego pobytu w szkole. Po
ukończeniu przeze mnie pierwszej klasy, nauczycielka popełniła wielki błąd i po
kilku miesiącach nauki w drugiej klasie przeprowadziła mnie do klasy trzeciej. Z
polskiego byłem dobry, z matematyki i historii słabszy. Klasę trzecią ukończyłem
ze stopniami pozytywnymi. Z historią już wtedy byłem na bakier. Ledwie nauczyłem
się poprawnie czytać, a już musiałem zapamiętać jak nazywał się każdy z królów
polskich, kiedy się urodził, w którym roku zmarł i co zdziałał w czasie swego
panowania. Klasę czwartą ukończyłem z niemałym trudem, ale w piątej napotkałem
dużo trudności z matematyką i historią, toteż dostałem poprawkę z tych
przedmiotów.
Czas wolny podczas ferii letnich wolałem zużyć na leżenie brzuchem do góry,
łowieniu ryb, zbieraniu w lesie poziomek, malin, czarnych jagód i grzybów,
zamiast uczyć się historii i matematyki. Nie straciłem jednak na tym, bo
przecież przeskoczyłem klasę drugą i trzecią w ciągu jednego roku. W naszej
szkole trzy najstarsze klasy uczyły się w jednym pomieszczeniu. Nauczyciel
musiał się solidnie nagłowić, aby przeprowadzić lekcję i pozostawić w głowach
dzieci jak najwięcej wiadomości.
W tym czasie mój najmłodszy braciszek, Janek, rozpoczął naukę w szkole. Miałem z
nim ciągłe zatargi. Chłopak był bardzo porywczy i nieopanowany, chwytał, co miał
pod ręką i gonił za mną na podwórko. Ojciec, widząc to, brał pasa od spodni i
sprawiał nam obu porządne lanie, nie pozwalając nawet chlipnąć. Mnie takie lanie
pomagało, bowiem byłem zawsze spokojny, ale braciszkowi awanturnikowi nie
bardzo. Tych ojcowskich środków zaradczych doświadczaliśmy kilka razy w
tygodniu. Pamiętam ten zimowy dzień, w którym otrzymaliśmy od ojca buty z
cholewami – jedną parę na dwóch. Te buty służyły nam przez szereg lat do
uczęszczania w nich na lekcje. Kiedy szedłem do szkoły – Janek siedział w domu.
Na drugi dzień on był w szkole, a ja prowadziłem bezczynny tryb życia. Buty były
również przedmiotem zatargów między nami. Wiadomo było, że jak zatarg, to znowu
dodatkowe lanie po gołym tyłku.
Dlaczego jednak tylko w stosunku do nas ojciec stosował te kary, a dziewcząt
nigdy nie ruszył? Raz tylko spróbował zastosować tę metodę wychowawczą w
stosunku do Jadzi, która po chłoście skryła się w ciemnym zakątku na dworze i
dopiero kilkugodzinne poszukiwania pozwoliły odnaleźć jej kryjówkę. Od tego dnia
Jadzia wiodła spokojny żywot. Ojciec nigdy więcej jej nie ukarał.
Z Janka nic dobrego nie wyrosło. Uczęszczając do piątej klasy powiedział naszej
najlepszej nauczycielce, Jadwidze Dryllowej: “Pocałuj mnie w d...” i zakończył
swoją edukację. Maił wówczas 11 lat. Ojciec, który w tym czasie stał się już
nałogowym pijakiem, nie mógł sobie z nim poradzić. Dobrze, że chociaż Jankowi
chciało się pracować, był więc dobrym pomocnikiem w pracach polowych, ale nawet
kiedy podrósł, w dalszym ciągu prowadził awanturniczy tryb życia. Nie było
bójki, w której nie brałby udziału. Szczególne porachunki miał z trójką braci
Barbulów (jeden z nich był moim dobrym kolegą). Szkodzili sobie nawzajem. Każda
bójka pociągała za sobą odwet drugiej strony, dochodziło nawet do poważnych
uszkodzeń ciała.
W szóstej i siódmej klasie nie miałem całkiem trudności z nauką. Brałem czynny
udział w zajęciach pozalekcyjnych organizowanych przez nauczycielkę Dryllową.
Kilka razy do roku wystawiała ona sztuki, jak np. “Władzio nauczycielem” i
związane z uroczystościami 3 Maja. Jeszcze dziś mogę wyrecytować początek
przemówienia, jakie wygłosiłem do zebranych, stojąc na wysokim stole, w związku
ze świętem 3 Maja. Nie zająknąłem się ani razu, bo był to tekst dobrze wyyczony,
który miałem wygłosić w sztuce wystawianej przez nas wieczorem w sali Sądu
Pokoju miasteczka Worniany.
Ignaś, również dobry zabijaka, z którym ojciec także nie dawał sobie rady,
został wysłany jako ochotnik do służby w pierwszym Pułku Legionów. Należał on do
strzeleckiej organizacji Piłsudskiego. Był doskonale przeszkolony w mustrze i
obchodzeniu się z bronią (to on rozstrzelał kota szkodnika) i śpiewaniu w marszu
podniosłych pieśni legionowych, jak np. “Marsz strzelców”:
Hej, strzelcy, wraz z nami orzeł biały,
A przeciw nam śmiertelny stoi wróg.
Wnet z naszych strzelb pioruny zagrzmią, strzały,
A lotem kul kieruje zbawca Bóg.
Więc gotuj broń i kule bij głęboko,
O ojców grób bagnetu poostrz stal,
Na odgłos trąb twój sztucer bierz na oko,
Hej, baczność, cel i w łeb lub serce pal.
Hej, trąb, hej trąb strzelecka trąbko w dal,
A kłuj, a rąb, a kłuj, a rąb
I włeb lub serce pal.
Ochotnik dostosował się szybko do dyscypliny wojskowej i po odbyciu służby
rekruckiej został skierowany do szkoły podoficerskiej, kończąc ją w stopniu
kaprala. 12 maja 1926 r. wyruszył wraz z piątym i szóstym pułkiem transportem
kolejowym do Warszawy, aby wziąć udział w przewrocie majowym, jakiego dokonał
marszałek Polski Józef Piłsudski. Pierwsze starcie między oddziałami marszałka a
oddziałami wiernymi prezydentowi Wojciechowskiemu nastąpiło na moście
Kierbedzia. Zginęło wtedy około 600 żołnierzy i sporo było rannych. Po paru
godzinach strzelaniny prezydent ogłosił kapitulację. Nastąpiło zawieszenie
broni. Z opowiadań brata zapamiętałem tylko to, żę jego kolega został ranny w
nos i po powrocie do miejsca zamieszkania, jako kontuzjowany, otrzymał koncesję
na otwarcie sklepu wódek w Wornianach. Brat miał poprzestrzelany płaszcz, lecz
nie został nawet draśnięty.
Ignaś służył w legionach 3 lata. Kiedy wrócił do domu, pracował jakiś czas jako
sprzedawca w sklepie spółdzielczym, zwanym wówczas koperatywą, a następnie, po
poślubieniu dziewczyny, która go uwiodła, wyjechał do Wilna i został podoficerem
zawodowym Pierwszego Pułku Piechoty Legionów.
Pierwsza praca
W roku szkolnym 1928/29, kiedy ukończyłem siódmą klasę, zostałem zatrudniony po
lekcjach przez naczelnika poczty w Wornianach jako listonosz. Naczelnik płacił
mi miesięcznie 10 zł. Za tę sumę matka mogła kupić mi ubranie. Dodatkowo za
doręczenie telegramu na odległość od trzech do pięciu kilometrów adresat musiał
zapłacić 3 zł. W majątku Worniany przylegającym do miasteczka o tej samej
nazwie, żył dziedzic – dziwak o nazwisku Chomiński. Jeśli nadszedł do niego list
lub telegram, obsługująca dziedzica żona fornala wręczała mi zawsze 5 zł, tj.
pół sumy moich miesięcznych poborów! Podczas ferii zimowych i wielkanocnych
dostawałem też drobne datki nie przekraczające 1 zł. Ksiądz proboszcz dawał mi
garść monet groszowych i dwugroszowych wrzucanych przez wiernych do kościelnych
skarbonek. Po przeliczeniu okazywało się, że suma drobniaków wynosiła aż 48 gr.
W roku 1928 za tę sumę można było kupić 48 cukierków jednogroszowych lub 96
sztuk półgroszowych. Sądzę, że trzeba też wspomnieć, jaką przeżyłem przygodę
roznosząc listy, podczas Świąt Wielkanocnych. Z listem trafiłem do sklepu wódek,
prowadzonego przez Walinowicza, kolegę mego brata. Walinowicz, jak już
wspomniałem, był kontuzjowany podczas przewrotu majowego. Ojca w domu nie było,
a tylko jego syn, uczęszczający ze mną do szkoły. Ten wyciągnął butelkę z czystą
wódką i nalał pół szklanki. Wypiłem może połowę i stwierdziłem, że jest
niesmaczna. Wtedy mój kolega wyszukał butelkę koniaku. Spróbowałem trochę lecz
koniak po wódce też nie przypadł mi do gustu. Wróciłem do domu porządnie
zawiany, nie mogąc znaleźć miejsca, wychodziłem ciągle na podwórko pod
podpowiatkę (miejsce załatwiania potrzeb naturalnych). Brat Józek – harcerz
zauważył moje dziwne zachowanie i stwierdził, że jestem pijany.Dostałem porządną
burę i od tego czasu do kieliszka nie zaglądałem.
Przez całe wakacje pracowałem po kilka godzin dziennie w kancelarii Sądu Pokoju
w Wornianach i też zarabiałem złotówki, których potrzebowali rodzice.
Prowadziłem w kancelarii ewidencję spraw sądowych, robiłem odpisy wyroków
sądowych i rozmaitych umów dla zainteresowanych. Początkowo z trudem potrafiłem
odczytać wyroki sądowe. Później nabrałem takiej wprawy, że żaden wyrok sądowy
nie stanowił dla mnie tajemnicy. Poznałem wszystkie artykuły, które sędzia
zastosowywał do spraw karnych i cywilnych. Za tę pracę otrzymywałem, podobnie
jak na poczcie, 10 zł. Zdarzało się też, że za sporządzenie odpisu umowy lub
wyroku pieniądze trafiały do mojej kieszeni.
Dziedzic – oryginał
Chciałbym tu jeszcze wspomnieć o dziedzicu Chomińskim, który zadłużony po uszy,
musiał tak lawirować, żeby komornik nie skonfiskował mu eleganckiej konnej
bryczki. W tym celu kazał sobie sporządzić powóz o czterech kołach, z których
tylne były tak duże, jak nie przymierzając armatnie, a przednie o wiele
mniejsze. Powóz ten, wymoszczony słomą i sianem, służył do przywożenia dziedzica
ze stacji kolejowej i do stacji, kiedy wyjeżdżał w świat. Trójka zaprzężonych
koni gnała przez 18 km do stacji Gudogaj. Siedząc na wozie, dziedzic umieszczał
z obu stron po rewolwerze, a nad głową trzymał rozpięty czarny parasol, bez
względu na pogodę. Woźnica, popędzając konie batem i okrzykiem “hop hop”,
pokonywał odległość 18 km w godzinę i 20 minut. Po przybyciu na peron stacji
pomagał panu wejść do wagonu i za tę przysługę dostawał 5 zł. Woźnica wracał do
majątku już trochę wolniej. Kiedy pan dziedzic zawiadamiał o ponownym
przyjeździe do swojej posiadłości furman, bo i tak był nazywany powożąc wyruszał
o wyznaczonej godzinie na stację i po usadownieniu zubożałego magnata na sianie
wracał z nim galopem do domu. Przyjeźdżając do majątku otrzymywał znowu 5 zł, a
dziedzic wchodził do swego “pałacu”, którym był barak, przez cały dzień i noc
zabezpieczony okiennicami. Zwykła lampa naftowa służyła do oświetlenia pokoju, w
którym mieszkał. Łóżka tam nie było, więc spał na podłodze pokrytej sianem.
Dziedzic nie spał na łóżku w obawie przed upadkiem z niego i uczynieniem sobie
krzywdy. Na zimę pan dziedzic wyjeźdżał do Egiptu. Niesprzyjający klimat nie
pozwalał mu na przebywanie w Polsce.
Pewnego razu wydarzył się w majątku wypadek. Młyn wodny stojący nad stawem, z
którego woda poruszała koła młyńskie, zaczął płonąć. Ksiądz zadzwonił na alarm.
Straż ugasiła pożar. Pan dziedzic wybrał się do proboszcza i wręzył mu 100 zł za
uratowanie młyna.
I jeszcze jedna historyjka, która zdarzyła się gdy uczyłem się już w Wilnie. Pan
Chomiński, trzymający swoją gotówkę w żydowskim banku Bunimowicza w Wilnie,
przyjechał do miasta w celu pobrania z konta pieniędzy. Kiedy wychodził z banku,
został otoczony przez grupę biedaków, znających go dobrze, proszących o
jałmużnę. Wtedy zdziwaczały dziedzic, nie namyślając się długo, wyciągnął
woreczek z bilonem i kilka garści rozsypał na chodniku. Biedacy i liczni
przechodnie rzucili się do zbierania monet. nastąpiło duże zbiegowisko i pan
Chomiński musiał zapłacić mandat za zakłócenie porządku publicznego.
Kiedy w parę lat później wybraliśmy się z zastępem harcerzy na obóż wędrowny z
Łyntup do Naroczy i zatrzymaliśmy się na nocleg w majątku brata naszego
dziedzica z Wornian, niepochlebną opinię, jaką wydał o swoim bracie pan
Chomiński, można wyrazić w trzech słowach: dziwak, pomyleniec i
nieodpowiedzialny za swoje czyny.
Ciekaw byłem jakby mój ojciec, który dzierżawił majątek Chomińskiego przez jeden
rok, scharakteryzował jego dziwactwa, które poznał zaraz po zakończeniu I wojny
światowej.
Moja mama
Jeszcze kilka zdań o mojej matce, której należy się ode mnie hymn pochwalny.
Wiejska kobieta, której nie imały się żadne choroby, bardzo pracowita, wytrwała
i nad wyraz szlachetna, nie zrażona żadnymi przeciwieństwami losu, potrafiła
urodzić nas aż jedenaścioro. Najstarszy niemowlak zakończył żywot zaraz po
urodzeniu. W ciężkich warunkach materialnych i higienicznych, jakie panowały na
wsi białoruskiej w woym czasie, borykając się z chłodem i głodem, zdołała
utrzymać przy życiu całą dziesiątkę i nigdy nie narzekała na panującą wokół nas
biedę, pomagając jednocześnie sąsiadom proszącym o wspomożenie. Żebrakom
odwiedzającym wieś prawie codziennie udzielała wydatnej pomocy. My, widząc taki
stosunek do biednych ludzi, staraliśmy się ją naśladować. Przeżyła z nami dwie
wojny światowe oraz dwa kryzysy ogólnoświatowe, podczas których zdarzało się, że
brakowało nawet kawałka chleba u tak bogatego gospodarza, jak nasz ojciec. Sam
dokładnie przypominam dni, kiedy szukałem skórki chleba aby rozmoczyć ją w
wodzie z sacharyną i z apetytem zjeść. O butach dla dzieciaków do lat siedmiu
nie było wtedy mowy. Całą zimę siedzieliśmy w domu boso. czasami wybiegaliśmy
przed chatę i hasaliśmy po śniegu przez kilka minut. Nie zdarzyło się, aby ktoś
z tego powodu chorował. Matka widocznie miała wielkie szczęście, bo nikt z nas
nigdy nie zaziębił się od chodzenia na bosaka po śniegu.
Latem najczęściej wybieraliśmy się z matką na maliny na odległość 11 km, a
uzbieraniu pełnego wiadra, wracaliśmy z obciążeniem do domu. takie wyprawy
przeżyłem dwukrotnie. Któregoś lata, w sierpniu, po nabożeństwie wybraliśmy się
z potężnym koszem na ziemniaki nad bagno w pobliskim lesie w celu zebraniu
borówek. Uzbieraliśmy ich pełniusieńki kosz. Byłem wtedy małym ośmioletnim
chłopcem. Zbieranie moje, jeszcze bardzo niesprawne, nie mogło dorównać
zbieraniu matki, jadnak wspomnienia z tamtych lat przypominają mi zawsze, kto
nauczył mnie cierpliwości podczas żmudnej i nieraz ciężkiej pracy.
Zdarzało się, chociaż bardzo rzadko, że starszy brat Józek przyjeżdżał do
rodziców na tydzień wakacji. Wtedy zabierał mnie ze sobą do lasu na borowiki. On
był w tenisówkach, a ja zawsze boso, z pokaleczonymi nogami. Mrówek w lesie było
mnóstwo. Często czułem bolesne ukłucia. Siadałem na ziemi i płakałem, bowiem do
płaczu byłem zawsze skory. W niedługim czasie brat znalazł pierwszego borowika.
Krążąc dookoła tego miejsca w promieniu 10 do 20 metrów, trafiał na następne i
wkrótce w koszyku miał ich 10. Był doskonałym zbieraczem i nie znałem we wsi mu
równego. O mnie tymczasem wstyd było mówić ale wreszcie udało mi się znaleźć
parę sztuk. Po dwóch godzinach brat posiadał pełen kosz ciemnych, brązowych
borowików, a w moim koszyku znajdowało się tylko kilkanaście. Wracając do domu
na skraju lasu wysypywaliśmy grzyby na trawę i rozpoczynało się liczenie.
Przeważnie było tak, że Józek zbierał 10 razy więcej grzybów niż ja.
Przykładowo, jeśli w moim koszyku znalazło się 15 borowików, to on miał 150, tj.
dwie i pół kopy.
Pewnego razu brat przyjechał do rodziców z koleżanką. Wybraliśmy się do lasu
gromadką złożoną z sześciu osób. Pobiła nas wszystkich nieznajoma, znajdując
przy jednym pniu aż 90 pięknych i zdrowych borowików. Kiedy spotkaliśmy się, aby
podziwiać jej zbiór, niektórzy znaleźli w tym miejscu jeszcze po kilka sztuk.
Panna pokonała nawet największego rekordzistę, którym od lat był mój brat,
Józek. Z Józkiem wybierałem się też w połowie lipca na maliny. Należało
wychodzić o świcie, aby nikt nas nie wyprzedził. W małym lasku, należącym do
księdza, rosły dorodne maliny. W parę godzin brat miał pełne wiadro z górą, a ja
w tym czasie zaledwie półtora lub dwa litry. Kto przychodził później, wracał z
pustym naczyniem. Następnego poranka można było znowu nazbierać dużo malin, bo
szybko dojrzewały.
W latach pierwszego kryzysu światowego, kiedy panował głód, chłopcy naszego
sąsiada z naprzeciwka, mieszkającego jeszcze w kurnej chacie bez komina,
chodzili do parku dziedzica Chomińskiego i wybierali z dziupli młode szpaki,
jeszcze niezupełnie opierzone. Jeśli nie zdołali wyciągnąc piskląt ręką,
wpuszczali do dziupli na sznurku haczyk na ryby. Wyciągali wtedy zahaczone
pisklę i wkładali do małej niecki z drewna. Stare szpaki darły się wniebogłosy
lecz chłopcy nie mieli litości. Mając pełną nieckę, przynosili je do domu i po
zabiciu, odpowiednio oprawiwszy, gotowali je lub smażyli. Podobno były w smaku
doskonałe ale nie próbowałem ich. Strata w świecie ptaków była niepowetowana
lecz któżby o tym pomyślał, gdy głód doskwierał każdemu z ich rodziny. Czasami
ci sami chłopcy przynosili z lasu młode wrony, o wiele większe od szpaków. Do
wronich gniazd, umieszczonych wysoko na wierzchołkach drzew, musieli wspinać się
przy pomocy paska od spodni, zakładając go na nogi powyżej stóp. Kiedy oczyścili
z piór, wyrzucili wnętrzności i ugotowali ptaki, poczęstowali mnie kawałkiem
wroniego mięsa. Przyznam, że smakowało mi, choć było trochę twarde.
Często wybierałem się ze starszymi cłopcami na raki do rzeki Gazianki,
wpadającej w dalszym biegu do Wilii. Rzeka ta, niezbyt szeroka, posiadała bardzo
czystą wodę, toteż żyło w niej dużo raków. Na ich połów wybieraliśmy się parę
godzin przed zachodem słońca. Uśmierciwszy kilkanaście dużych żab, ściągaliśmy z
nich skóry. Ta czynność nie wynagała dużych umiejętności. Zaczynało się od
tylnych nóg. Skóra dawała ściągać się z łatwością. Żabę przywiązywaliśmy
sznurkiem do olchowego patyka, który stawialiśmy pod korzeniami olchowych drzew.
Żab tych było kilkanaście, toteż i patyków ostro zakończonych musiała być
odpowiednia ilość. Kiedy ściemniało się, raki wychodziły na żer i zaczynały
ogryzać smaczną przynętę. Sprawdzaliśmy, chodząc od drzewa do drzewa.
Podciągaliśmy delikatnie patyk do góry, aby nie spłoszyć raków i podstawialiśmy
małą siatkę. Raki były już naszą zdobyczą, którą wkładaliśmy do wiadra. Przez
parę godzin można było złowić od 100 do 200 sztuk, w zależności od tego, ilu
było łowiących i żab. Wracaliśmy do domu przed północą.
Inny sposób łowienia stosowali starsi chłopcy. W biały dzień rozebrani do pasa,
boso wchodzili do rzeki, której brzegi nie były porośnięte drzewami. Wsadzali
rękę w nory, wyciągali raki i wyrzucali je na łąkę. Zdarzało się
niejednokrotnie, że rak boleśnie któregoś uszczypnął. Sam tej metody nie
stosowałem, bo można było trafić na szczura wodnego, który potrafił chwycić za
palec i poważnie skaleczyć. Złowione raki smakowały wyśmienicie, tylko należało
wrzucać je do gotującej się wody całkiem żywe.
Jesienią, gdy liście klonu zaczynały opadać, wybieraliśmy się do parku, aby
nanizać je na kawałek drutu, a potem zawiesić na strychu. Liście te służyły
przez całą zimę na pokrywanie łopaty, na której układano bochny ciasta z żytniej
mąki i wsuwano do napalonego pieca. Również późną jesienią, gdy jagody jarzębiny
przemarzły, zrywaliśmy ich grona i wieszaliśmy pod dachem strychu. Zimą
jarzębina smakowała wszystkim, a szczególnie gilom przylatującym w nasze strony
o tej porze roku.
Jako małe dzieci, gromadziliśmy spore ilości kasztanów, służących nam do zabawy,
a czasami do robienia kleju z kasztanowej mąki.
Budowa nowego domu
Od 1925 roku zamieszkały w naszym drugim domu dwie rodziny felczera Ignacego
Lewickiego. Było ich dużo. On sam z żoną, córką Elą (moją rówieśnicą), starszym
synem Alojzym, ich wujaszkiem oraz starszą panią Zamarajewową z córką
Zamarajewówną, nauczycielką i dziewczyną mieszkającą u pani Zamarajewowej na
stancji.
Mój ojciec wynajął mieszkanie panu Lewickiemu pod warunkiem, że ten wniesie
opłatę za roczny czynsz mieszkaniowy z góry, gdyż rozmyślał nad wybudowaniem
nowego domu. Pani Zamarajewowa miała regulować opłatę miesięczną na początku
każdego miesiąca.
Ojciec, otrzymawszy pokażną sumę pieniędzy, rozpoczął zakup materiałów
budowlanych. Zwoził przez całą jesień i zimę 1925 roku bale drzewne z lasu
państwowego, a także częściowo ze swojego, gdyż miał nieduży kawałek świerkowego
lasu na końcu ostatniego zagonu. Żeby zawieźć to drzewo szybciej, zebrał
najbliższych sąsiadów i urządził tzw. “tłokę”. Zwożenie całą dromadą trwało
niezbyt długo. Na zakończenie ojciec musiał postawić kilka butelek wódki i sporo
wędlin, i innego jedzenia. Później zwieziono dużo cegieł na wybudowanie dwóch
pieców do ogrzewania i jednego chlebowego w kuchni razem z płytą do gotowania
posiłków oraz dwóch kominów. Wiosną, wynajęci cieśle odciosywali bale drzewne.
Ojciez rozbierał starą chałupę z myślą o tym, że wykurzy całkiem robactwo w
poastaci karaluchów, po naszemu tarakanów, i pluskiew. Stare drzewo przeznaczano
na opał. Cegły ze starych pieców wywieziono daleko do dołów stanowiących
nieużytki. Cieśle wraz z ojcem uwijali się szybko, toteż w maju można było
rozpocząć układanie bali na zrąb.
“Pilszczyki”, czyli dwaj tracze, umieściwszy bal na tak zwanych kozłach,
piłowali go na deski sufitowe i podłogowe. Ściany zostały postawione szybko,
potem przybito krokwie i wreszcie łaty. Odpowiadałem wtedy, że mam tyle lat, ile
na strzesze łat, a każda łata ma trzy lata. Pytający nigdy nie mógł obliczyć
mego wieku, gdyż nie wiedział, ile łat jest na krokwiach. Po łatach przychodziła
pora na założenie wianka na szczycie dachu od ulicy. Równocześnie z rozpoczęciem
zadaszenia musiały być postawione piece w dwóch pokojach, a z nich wychodzące
dwa kominy. Budował je wynajęty zdun. Położone łaty pozwalały na pokrycie dachu
słomą. Mój ojciec wykonywał dach ze słomy, mając do pomocy tylko jednego sąsiada
lub swego parobka, zatrudnionego do prac polowych, bowiem w tych latach z
dorosłych pozostał na gospodarce tylko najstarszy brat. Z nas dwóch
najmłodszych, Janek nadawał się tylko do pasienia krów, a ja mogłem co najwyżej
donosić słomę ze stodoły do pokrywania dachu. Potrzebna dorosła “siła robocza”
musiała być wynajmowana, bo ktoś codziennie obowiązany był wozić pocztę na
stację. Franek szykował się do objęcia stanowiska posady zastępcy wójta w
gminie. Sytuacja stawała się nieciekawa.
Wstawienie podłóg i sufitów poszło nadzwyczaj szybki. Pozostawał tylko okna,
których w całym domu było osiem. Framugi i ramy okienne wykonywał stolarz, a
szyby potrafił wstawiać doskonale mój ojciec.
Nowy dom gotowy był do zamieszkania już w pierwszej połowie września 1926 roku.
Na największym kamieniu podmurówki wyryto rylcem rok budowy. Rozpoczęła się
preprowadzka. Mężczyźni wnosili ciężkie stoły, ławy i łóżka, a kobiety taborety,
pościel, garnki i różny sprzęt kuchenny. W kuchni nie zrobiono jeszcze podłogi,
zamiast tego było gliniane klepisko. Na chlebowym piecu znajdowało się dość
obszerne pomieszczenie, w którym podczas zimy mogły spać dwie lub trzy osoby
dorosłe, a dzieci mieściło się tam aż pięcioro.
Skończyło się tułacze życie, gotowanie ziemniaków na kolację w sadzie, za domem
zamieszkałym przez lokatorów. Starszy brat z żoną i małą dziewczynką zajął
pomieszczenie od ulicy, przegordzone przepierzeniem, za którym w najbliższej
przyszłości miała zamieszkać dobra krawcowa Józefa, nieszczęśliwa dziewczyna, bo
garbata, mająca dobry słuch i piękny głos. Ona uczyła nas piosenek polskich,
rosyjskich i białoruskich. Za obszycie całej rodziny miała darmowe mieszkanie.
Do wchodzenia i wychodzenia służyły jej oddzielne drzwi. Franek z żoną
wychodzili osobnymi drzwiami przez kuchnię.
Lokatorzy
Nowy rok szkolny 1926/27 rozpocząłem z dwiema nowymi koleżankami. Jedną z nich
była Ela, której zawsze dostarczałem najładniejsze jabłka z naszego sadu,
poziomki, maliny i czarne jagody. Pan Lewicki nazywał mnie swoim zięciem, a mimo
to, zatrudniał mnie jako chłopca na posyłki. Przynajmniej dwa razy w tygodniu
przynosiłem mu dzbanek wody z odległej o 1 km źródlanej rzeczki do samowara.
Przywiózł go z Petersburga, bowiem tam mieszkał przed rewolucją październikową.
Za dzbanek wody otrzymywałem 20 gr i mogłem kupić 20 sztuk cukierków groszówek.
Nieraz chodziłem z panem Lewickim do mniejszego majątkowego stawu, celem
zastaiwnia “bucza” – więcierza z wikliny na karasie i liny. Zastawiałem tę
pułapkę na ryby, wchodząc po pas w wodę i wracaliśmy do domu. Nazajutrz,
wczesnym rankiem sprawdzałem już sam, ile ryb było w żaku. Karasie wchodziły
zawsze, liny rzadziej. Znowu dostawałem nagrodę, o ile coś się złapało. Takie
kłusownictwo uprawiałem aż do zamarzięcia stawu.
Najczęsiej w niedzielę, kiedy mama piekła bliny, a my tzn. ja, siostra Gienia,
ciotka Antonina i ojciec, śpiewaliśmy godzinki. Ela przebiegała przez drogę z
talerzem i prosiła o kilka blinów dla tatusia. Panu felczerowi nasze bliny
bardzo smakowały.
Urodził się we wsi nad jeziorem Szwakszta, gdzie prawie wszyscy mieszkańcy
nazywali Koczergami, a koczerga to po naszemu długi hak do wygarniania węgla z
chlebowego pieca. Ten węgiel po ostudzeniu zużywało się do gotowania wody w
samowarze. Po napełnieniu samowara wodą, rozpalało się w szerokiej rurze drzewny
węgiel. Czasami węgiel nie chciał się palić. Brało się wówczas but z cholewą,
która musiała być miękka i nakładało się ją na rurę samowara i, naciskając na
zelówkę buta po kilkanaście razy, rozdmuchiwało się węgiel, aż zaczął się
żarzyć. Pewnego razu moja ciotka kazała mi zagotować wodę w naszym samowarze.
Rozpaliłem samowar lecz nie nalałem wody. Rura odlutowała się i samowar
zakończył swój żywot. Nowego nie kupiliśmy, gdyż nie był tak bardzo potrzebny.
Herbatę z samowara, bardzo smaczną, piliśmy tylko w wielkie święto, na weselu, o
ile uczestniczyli w nim goście mogący ocenić smak tak przyrządzonej herbaty.
Ciotka Antonina jako terejarka miała znajomości z księżmi i często załatwiała im
różne sprawy związane z posługą religijną. Jednym z takich był ksiądz dziekan,
staruszek ze Starej Wilejki. Ciotka podjęła się zbierania pieniędzy na mszę za
dusze zmarłych, odprawiane przez dziekana. raz w miesiącu wysyłała pieniądze do
Starej Wilejki, podając w liście, za czyją duszę miały być odprawiane modlitwy.
Funkcje jej osobistego sekretarza pełniłem ja, ponieważ ciotka, podobnie jak
moja matka, była analfabetką i tylko potrafiła podyktować mi list. List
przeważnie zaczynał się tak: “ Drogi Księże Dziekanie! W pierwszych słowach mego
listu donoszę, że na msze za dusze zmarłych złożyły ofiarę następujące osoby (tu
następowały nazwiska i imiona osób i wysokość ofiar w pieniądzach oraz za czyją
duszę miała być odprawiona msza). Na zakończenie ciotka kazała zawsze napisać:
Całuję rączki Księdzu Dziekanowi. Żurowska Antonina”.
Pierwsze miłości
W piątej klasie siedziałem dwa ata, gdyż nie mogłem dać rady z matematyką i
historią. Koleżanka Ela, moja platoniczna sympatia, wyprzedziła mnie kończąc
szkołę powszechną o rok wcześniej. W dalszym ciągu dostarczałem jej codziennie
najsmaczniejsze owoce z ojcowskiego sadu. W klasie szóstej nie miałem już
kłopotów z nauką. Ela już na dobre flirtowała w tym czasie z moim starszym
kolegą. Któregoś dnia poprosiła o pożyczenie jej z biblioteki mego najstarszego
brata małej książeczki pt. “Higiena życia płciowego”. Prosiła, abym nikomu o tym
nie mówił, a już w żadnym wypadku jej rodzicom (jej matka była akuszerką). Ela
skończyła szkołę w 1923 roku i wstąpiła do gimnazjum im. Elizy Orzeszkowej w
Wilnie. Musiałem więc poszukać następnej kandydatki na stanowisko sympatii.
Została nią koleżanka mieszkająca u pani Zamarajewowej, z którą codziennie
odrabiałem lekcje w kuchni. Córka pani Zamarajewowej w międzyczasie wyszła za
mąż i została panią Dryllową. Mąż pani Dryllowej, nauczyciel, wyjechał wkrótce
do Argentyny i stamtąd przysyłał listy oraz paczki, zapraszając żonę z matką do
siebie. Pani Dryllowa nie mogła wyjechać ze względu na nieodpowiedni klimat. Jej
mąż zamienił Argentynę na Brazylię, a mimo to, matka nie reflektowała na wyjazd
do Ameryki Południowej. Do wybuchu II wojny światowej trwała jeszcze
korespondencja pomiędzy małżeństwem Dryll, potem ślad po mężu zaginął.
Moją trzecią sympatią w szkole była Irka, siostra pani kierowniczki
Urbanowiczówny, która wyszła za mąż za organistę Adama Jakowskiego, uczącego
śpiewu w naszej szkole. Pan Adam był tak doskonałym nauczycielem śpiewu, że aż
do dziś pamiętam niektóre piosenki i potrafię je zaśpiewać solfeżem bez słow. A
oto jedna z nich: mi, mi, mi, mi, mi, mire, mi, fa, fa, fa, fa, fa, fa, sol, fa,
mi, mi, mi, mi, mi, mi, re, mi, sol, sol, sol, sol, do, re, mi, fa, fa, la, sol,
fa, mi, mi, sol, fa, mi, re, re, sol, sol, do, re, mi, fa, fa, la, sol, fa, mi,
mi, sol, fa, mi, re, re, sol, sol, do. Jest to melodia piosenki Filomatów i
Failaretów z Uniwersytetu w Wilnie, zaczynająca się od słów: “Czegoż bracie w
domu siedzisz, nad książkami głowę biedzisz, zaśpiewajmy, pożegnajmy starych
Piastów ród”.
Kiedyś moja sympatia podczas lekcji robót ręcznych wybiła niekcący nożycami oko
Janowi Łukszy z Bobrownik. Nie pamiętam, czym ten nieszczęśliwy wypadek
zakończył się i kto zapłacił karę. Mogę tylko powiedzieć, że wtedy uczniowie na
pewno nie byli ubezpieczeni.
Tych Janów o nazwisku Łuksza uczyło się w naszej szkole aż trzech. Nauczyciele,
aby ich odróżnić, ponumerowali chłopców cyframi od jednego do trzech. Kiedy
nauczyciel sprawdzał obecność czy odpytywał, musiał powiedzieć: Łuksza pierwszy,
drugi lub trzeci, w przeciwnym razie nie wstawał żaden. Nie pamiętam, któremu z
nich moja sympatia wybiła oko. Kiedy zbliżał się koniec roku, starsi uczniowie,
aby otrzymać świadectwa, musieli swoim nauczycielom i nauczycielkom mieszkającym
u gospodarzy we wsi nanosić drzewa, popiłować je i porąbać.
Należałoby wspomnieć, co robiliśmy po lekcjach w długie, zimowe wieczory i
podczas niedziel i świąt. Bardzo często graliśmy w karty, nawet ze starszymi.
Najbardziej ulubioną grą było “oczko”, inaczej 21, na zapałki zamiast pieniędzy.
Polularną grą był też “dureń”, zwany u nas “wozem” i “tysiąc”. W tysiąca
grywałem w niedzielę z mamą.
Nieraz przy sprzyjających warunkach atmosferycznych, po zapadnięciu zmroku,
wybieraliśmy się całą gromadą do miasteczka saniami, służącymi normalnie do
wożenia drzewa z lasu. Na sanie kładliśmy kilka desek w poprzek i usadowiwszy
się wygodnie, zjeżdżaliśmy lipową aleją od kościoła aż do parku dziedzica
Chomińskiego. Sanie gnały bardzo szybko i kierujący nimi chłopak na łyżwach
musiał bardzo uważać, aby nie zaczepić deskami o zawsze otwartą bramę. Zdarzało
się czasami, że nawierzchnia alei była pokryta lodem i wtedy odczuwaliśmy
dopiero przyjemność jazdy – z szybkością przekraczała 30 km na godzinę! Czy aż
tak szybko można pędzić na sankach? Okazuje się, że można, ponieważ nawierzchnia
lodowa, spory spadek drogi i obciążenie sań, na których mieściło się do 15 osób
pozwala osiągnąć taką prędkość. Częściej niż w miasteczku mogliśmy pojeździć z
góry od połowy wsi do szkoły na sankach wykradzionych ojcu z podpowiatki.
Młócenie zboża cepem odbywało się w stodole podczas mroźnych dni. Zajmowali się
tym przeważnie mężczyźni. Zboże układało się w dwa rzędy na klepisku kłosami do
siebie. Jeśli było tylko dwóch młócących, jeden stawał przodem, a drugi tyłem i
uderzając kolejno po kłosach, powoli posuwali się do przodu. Gdy młóciło trzech,
dwóch posuwało się przodem, a jeden tyłem. Przy czterech młócących dwóch szło
przodem, a dwóch tyłem. Następnie przewracano zboże i młócenie kontynuoano
dalej. Po dokładnym wymłóceniu przetrząsano dokładnie słomę i wiązano ją w duże
snopy, zwane “kulami”. Ta słoma służyła do pokrywania dachów, część zużywano na
podściółkę zwierzętom hodowanym w gospodarce. Młócenie było pracą bardzo ciężką,
toteż mężczyźni musieli odżywiać się lepiej, aby podołać wysiłkowi trwającemu
parę tygodni. Do roku 1929 żaden gospodarz w naszej wsi nie posiadał młocarni,
niektórzy zaopatrzyli się już w kieraty do rżnięcia sieczki.
W czasie feii wakacyjnych roku 1928/29 syn Lewickiego, Alojzy, przywiózł do
rodziny sympatyczną i nadzwyczaj uroczą Tatianę Masłową, Miss Polski. Piękna
słoneczna pogoda pozwalała im na przebywanie w sadzie w samych kostiumach. Można
sobie wyobrazić, jakie zgorszenie panowało wśród sąsiadów, kiedy widzieli jak ci
bezwstydnicy opalają się na kocu w naszym sadzie. Wówczas taki widok powodował
ogólne oburzenie, szczególnie u wiejskich kobiet, bo mężczyźni raczej podziwiali
piękne kształty wybranej na Miss panienki. Jaki był finał przygody pana Alojzego
z Masłową, opiszę później po rozpoczęciu w roku 1930/31 swojej nauki w
Seminarium Nauczycielskim Męskim im. T. Zana w Wilnie.
Wakacje przepracowałem jako pomocnik sekretarza w sądzie, zarabiając około 50
zł. Za te pieniądze kochana mama ubrała mnie od stóp do głowy. Nowe ubranie,
bielizna, sznorowane czarne kamasze oraz czapka były bez zarzutu. Paltko, z
ciepłym kołnierzem po swoim synu Alojzym, ofiarował mi pan Lewicki. Tak ubrany i
zaopatrzony w żywność na drogę oraz dodatkową lnianą bieliznę, wyjechałem z domu
furmanką na stację Gudogaj. Jazda furmanką, którą powoził brat Franek, trwała
2,5 godziny.
Pociągiem jechałem drugi raz w życiu około godziny. Do Smorgoń, sławnego
powiatowego miasteczka, znanego z nauki tańca niedźwiedzi na rozpalonej blasze
oraz smorgońskich obwarzanków, dojechałem przed wieczorem. Od stacji do Szkoły
Powszechnej Nr 2 w Słominie dowiózł mnie dorożkarz. W szkole nie zastałem brata,
więc zgłosiłem się do kierownika szkoły, który zaprosił mnie do siebie i
poczęstował herbatą. Tu zaczęła się moja pierwsza lekcja zachowania przy stole,
więc byłem trochę skrępowany nie wiedząc, jak trzymać widelec czy nóż, jak
smarować chleb i nakładać wędlinę. Pierwsza lekcja skończyła się pomyślnie. Po
godzinie przyszedł brat i zaprowadził mnie do pokoju, w którym mieszkał.
Nazajutrz poszedł ze mną po zakupy i pokazał, w którym sklepie mam zaopatrywać
się w artykuły potrzebne na śniadanie i kolację. Obiady mieliśmy spożywać w
prywatnej stołówce.
Od tego dnia moim codziennym zadaniem było dokonywanie zakupów oraz gotowanie
śniadań i kolacji na prymusie naftowym. Pierwsze dni były dla mnie dosyć trudne,
bowiem w domu gotowałem w sadzie tylko ziemniaki, a tu musiałem nauczyć się
gotować ryż na gęsto z cynamonem i cukrem lub ryż na mleku. Oprócz tego
przygotowywałem herbatę, kakao lub kawę. Rozpoczęło się pańskie życie bez
opychania się ziemniakami i chłodnikiem, kiszonym ogórkiem lub śledziem. Zawsze
był świeży chleb tzw. pytlowy, bułeczki kajzerki, a do tego masło, ser lub
marmolada.
Brat Józef zapisał mnie do drugiej Drużyny Harcerzy przy szkole powszechnej nr
2. Przez 3 miesiące byłem ochotnikiem, a następnie wraz z nowowstępującymi
harcerzami składałem przyrzeczenie harcerskie na uroczystwj zbiórce już w
mundurku harcerskim. Podczas przyrzeczenia przypięto mi krzyż harcerski. Miałem
już stopień młodzika. Funkcję drużynowego pełnił brat.
Szkoła nr 2 mieściła się w dwóch budynkach. W jednym z nich był sklepik
harcerski i brat obarczył mnie funkcją sprzedawcy. Codziennie musiałem chodzić
do budynku oddalonego o prawie kilometr i tam sprzedawać dzieciom materiały
piśmienne oraz harcerskie w czasie dużej przerwy. Najważniejszym jednak
obowiązkiem była nauka przedmiotów takich, jak: język polski, język niemiecki,
język białoruski, historia, nauka o Polsce współczesnej, geografia, matematyka,
fizyka z chemią, biologia (botanika, zoologia) i anatomia z fizjologią, które
obowiązywały na I – szym kursie seminarium nauczycielskiego. Brat posiadał
wszystkie podręczniki do wspomnianych przedmiotów i dlatego nie potrzebowałem
kupować nowych.
Nauka nie sprawiała mi zbytnich trudności. Do języka niemieckiego musiałem się
więcej przykłacać lecz miałem więcej godzin z tego przedmiotu, gdyż uczyłem się
razem z Zosią Pietrucinówną, której brat dawał korepetycje. Zosia została
czwartą sympatią aż do końca roku szkolnego.
Po lekcjach grałem z kolegami w piłkę nożną małą piłeczką. Ta gra była
niedozwolona w szkole powszechnej, toteż brat często zabierał nam piłeczkę, a
wówczas szukaliśmy innej rozrywki, np. gry w pieniądze. Do tego potrzebne były
monety 5–cio, 10–cio i 20–sto groszowe. Drugiego dnia chłopcy przynosili nową
piłeczkę i graliśmy wtedy dalej od szkoły, żeby brat nie mógł nas zauważyć i
pozbawić możliwości uganiania się za piłeczką. Gdy miałem do dyspozycji parę
złotych, wypożyczałem na godzinę rower i mogłem nauczyć się jazdy na nim.
Raz w tygodniu odbywały się zbiórki harcerskie zastępów, a przynajmniej raz w
miesiącu zbiórka drużyny, podczas których uczyliśmy się śpiewać harcerskie
piosenki lub drużynowy prowadził z nami gry sportowe i terenowe, połączone ze
współzawodnictwem. Mój brat często zajmował się oprawianiem książek. Przy tej
pracy również mu pomagałem.
Na święta Bożego Narodzenia przyjechaliśmy do rodziców. najważniejszą
czynnością, jakiej dokonywało się przed świętem była kąpiel w łaźni. Odbywała
się ona tradycyjnym sposobem w naszej “bani”. Wyparzeni, porządnie wychłostani
wienikami, dobrze namydleni i wyszorowani rohożkami oraz wypłukani czystą wodą
czuliśmy się jak nowonarodzeni i mogliśmy zasiąść do wieczerzy wigilijnej.
Pierwszy raz choinka była ubrana błyszczącymi bombkami, czerwonymi jabłkami,
cukierkami, łańcuchami wykonanymi przez nasze dziewczęta i woskowymi świeczkami.
Wyglądała uroczo ale pod choinką nie umieszczono żadnych prezentów, gdyż nie
było nas stać na takie luksusy. Do wigilii zasiedliśmy w 12 – toosobowym
składzie. Krótką modlitwę odmówiła ciotka Antonina. Stół pełen wonnego siana,
przykryty białym obrusem zastawiony był śledziami przyprawionymi cebulą i octem,
kutią, pensakiem ze słodzonym makiem, kisielem owsianym (nie cierpiałem go) oraz
kisielem żurawinowym. Po podzieleniu się opłatkiem i całodziennym poście
rozpoczęliśmy wieczerzę od śledzi, których zjadałem najmniej dwa. Potem
konsumowaliśmy kutię, pensak z makiem, a na zakończenie dużo kisielu
żurawinowego. Dla amatorów herbaty był też podawany ten napój. Po spożyciu
kolacji następowały wróżby. Kto wyciągnął najdłuższe siano miał żyć dłużej niż
pozostali. Potem śpiewaliśmy piękne kolędy, rozpoczynając od “Wśród nocnej
ciszy”. Wszyscy mieli dobry słuch, toteż wtórowanie czyli dobieranie drugiego
głosu ne sprawiało trudności. Po kolędach ojciec zabierał siano ze stołu i
zanosił zwierzakom do stajni i chlewa, aby i one poczuły smak Wigilii.
Przychodził czas na spoczynek. Było trochę za mało łóżek, więc musieliśmy spać
po dwóch. Trójka najmłodszych mogła ułożyć się na chlebowym piecu w kuchni, a
Józek – nauczyciel, na sienniku w drugim pokoju, po harcersku. Z ciotką była
najmniejsza bieda – ona zawsze znalazła sobie miejsce.
W pierwszy świąteczny dzień obiadu nie gotowano. Posilaliśmy się tym, co zostało
z Wigilii i piliśmy herbatę z babkami pszennymi, których matka napiekła na całe
żwięta. Kolację stanowiło mleko z babką.
Drugi dzień świąt przebiegał podobnie do pierwszego z tym, że po odśpiewaniu
godzinek jedliśmy bliny. Po śniadaniu wybieraliśmy się całą rodziną do kościoła
na sumę. Na obiad podawano kapuśniak na sadle, po kawałku mięsa i zabielany
krupnik. Miastowi, tzn. ci, którzy uczyli się lub pracowali, dostawali herbatę z
babką. Józek w tym czasie miał już łyżwy przykręcane do butów, toteż chodziłem z
nim na staw, aby oczyścić kawałek lodu do jazdy na łyżwach. Julek też nam
towarzyszył, pokazując, jak można jeździć na podkówkach wojskowych butów.
Ferie świąteczne trwały do Trzech Króli, czyli do szóstego stycznia. Wracaliśmy
w tym dniu do Smorgoń. Przebywając w Sorgoniach, odkryłem przypadkowo tajemnicę
flirtu brata z Wilnianką, która udając pannę, wyciągała od niego 60 zł
miesięcznie na zakup zaplanowanych wspólnie mebli i innych przedmiotów,
potrzebnych w przyszłym wspólnym życiu. Co miesiąc brat wysyłał jej pieniądze,
oprócz tego musiał przecież utrzymać siostrę w internacie w Trokach i mnie u
siebie. Okazało się później, że ta panna była mężatką i naciągała brata na
poważny wydatek, przypuszczalnie w porozumieniu z mężem.
W Smorgoniach podczas zimy uczyłem się jeździć na łyżwach brata i często na
saneczkach z góry.
***
Na Wielkanoc przyjechaliśmy z bratem do rodziców, którzy podczas wielkiego postu
w środę i piątek nie jedli tłuszczów zwierzęcych i nie pili nawet mleka. My w
tym czasie prowadziliśmy już inny tryb życia, poszcząc tylko w piątki. W sobotę,
starym zwyczajem, napaliliśmy w łaźni i cała rodzina mogła się porządnie
wykąpać, wychłostawszy się wienikami, których ojciec miał zawsze odpowiedni
zapas. Matka napiekła pełen piec babek wielkanocnych.
W niedzielny poranek, jeszcze przed wshodem słońca, wszyscy szli na rezurekcję
do kościoła w miasteczku Worniany, odległym o pół kilometra od Nowej Wsi. Do
kościoła zjeżdżały się ludzie ze wszystkich okolicznych wsi, położonych w
promieniu 10 km od miasteczka.
Zaraz po rezurekcji wieśniacy z innych wsi wsiadali na wozy i prawie galopem
odjeźdżali do domów, aby jak najszybciej zasiąść do śniadania wielkanocnego. Na
wielkanocne śniadanie matka piekła gęś lub kilka kurczaków, do których podawała
borówki i bardzo mocny chrzan. Była też wędzona szynka i kiełbasy, a na koniec
baby wielkanocne z kawą zbożową lub herbatą.
Dla mnie święta wielkanocne nie były wielką atrakcją. W czasach, kiedy byłem
małym chłopcem, odwiedzałem z bratem i siostrą wszystkie ciotki i innych
krewnych, od których dostawaliśmy malowane jajka. najprzyjemniejszą zabawą było
toczenie jaj z korytka w domu lub na dworze, o ile pogoda pozwalała na to. Jak
odbywała się ta zabawa? najpierw wszyscy chłopcy biorący w niej udział, po kolei
puszcali jajka w pole z korytka ustawionego pod pewnym kątem, tak, aby jajko
mogło się stoczyć z góry bez popychania ręką. W drugiej kolejce toczący swoje
jajko starał się trafić w jajka leżące na ziemi lub podłodze. Jeżeli trafił w
jedno lub dwa, stawały się jego własniością i mógł jeszcze raz potoczyć jajko z
korytka. O ile nie potrącił żadnego, tracił kolejkę, a następny puszczał swoje
podnosząc je z ziemi. Zabawa trwała dosyć długo i ten, który przegrał wszystkie
jajka, rezygnował z gry lub szedł do domu po nowy zapas jaj. Inną zabawę w jajka
prowadzili starsi chłopcy, a nawet kawalerowie. Najczęściej odbywało się to po
wyjściu z kościoła. Każdy miał w kieszeni po kilka jaj. Konkurenci spotykali się
i próbowali mocy swych jaj, a badało się ją przy pomocy zębów. O ile jajko
zostało sbite (czyli pęknięte) z obu stron, konkurent zabierał je i chował do
kieszeni. Byłi tacy specjaliści, którzy potrafili wynaleźć tak mocn jajko, że
nikt nie mógł go rozbić swoim, ale zdarzało się też, że spryciarz nasączał je
odpowiednim twardym tworzywem i wtedy wszystkie, choćby najtwardsze, zostały
zbite. taki oszust, jeśli został wykryty, ponosił odpowiednią karę, przeważnie
był dotkliwie pobity i musiał szybko zmykać do domu.
Kiedy nadeszła wiosna, brat urządzał wycieczki do lasu, a już w połowie czerwca
biwaki pod namiotami.
Pod koniec czerwca zawiózł mnie do Wilna na egzamin do Seminarium
Nauczycielskiego Męskiego im. T. Zana. Egzaminu na drugi kurs seminarium nie
zdałem, więc zostałem przyjęty na pierwszy. Wakacje 1939/30 spędziłem w Nowej
Wsi beztrosko, pomagakąc w pracach polowych, zbierając poziomki, maliny, grzyby,
łowiąc ryby w majątkowych stawach. Każdego popołudnia grywaliśmy w piłkę
siatkową w miasteczku, a wieczorami siadywaliśmy na ganku, śpiewając popularne
piosenki ludowe oraz legionowe. Późnym wieczorem szliśmy spać na sianie w
stodole. W tym czasie starszy brat Ignaś wstąpił ponownie do 1–go pułku legionów
i wyjechał z żoną i dwiema córkami do Wilna, gdzie zamieszkał na ulicy
Antokolskiej.
Józek po feriach przyjechał ze mną do Wilna. Zamówił mi mundurek szkolny w
szkole odzieżowej, opłacił bratu za mieszkanie i moje wyżwienie i wyjechał jako
instruktor harcerski do Belgii, gdzie organizował harcerstwo wśród górników
polskich.
Po rozpoczęciu nauki w seminarium, które mieściło się przy ulicy Bazyliańskiej,
będącej przedłużeniem Ostrobramskiej, do szkoły chodziłem piechotą, pokonując
odległość 5 km w jedną stronę, przynajmniej raz dziennie. Później, kiedy
wstąpiłem do Czarnej Trzynastki Wileńskiej Drużyny Harcerzy, zdarzało się, że
musiałem przebyć dodatkowo tę drogę dwa, a nawet trzy razy w tygodniu. Należałem
także do chóru szkolnego i na próbę musiałem przyjść do szkoły jeszcze raz.
Lubiłem też od czasu do czasu pójść do kina, ale wtedy najczęściej przed filmem
nie wracałem do domu. Kupowałem za 10 gr ćwiartkę chleba i pożwiwszy się nim,
spędzałem 2 godziny na filmie. Autobus kursujący ze śrpódmieścia aż do miejsca
zamieszkania kosztował 30 gr i na taki luksus mogłem sobie pozwolić tylko kilka
razy w ciągu miesiąca.
Izba harcerska zwana “Marnym Widokiem” mieściła się na ulicy Wielka Pohulanka.
Tam też mieszkał nasz drużynowy, Józef Grzesiak – Czarny. czarny to był jego
pseudonim, z którym przybył do Wilna aż z Krakowa, walcząc z bolszewikami. W tej
izbie odbywały się zbiórki zastępów raz w tygodniu i drużyny raz w miesiącu.
Zastępy w drużynie były przeważnie cztery. Nasz zastęp – Lisów, składał się z
ośmiu chłopców z seminarium nauczycielskiego, inne zastępy organizowane były z
uczniów Gimnazjum im. A. Mickiewicza oraz Szkoły Powszechnej Nr 6 w Wilnie.
Każdy zastęp przez tydzień pełnił służbę w drużynie. Pełniący służbę musiał
zameldować się u drużnowego, który dawał każdemu zajęcie. Najważniejszym z nich
było sprzątnięcie izby, a następnie rozniesienie kilku listów. Dyżurny wpisywał
się do książki dyżurów i odnotywał, jaką pracę wykonał. Między zastępami był
ogłaszany konkurs o tytuł “Zastępu Wyborowego” w drużynie. Wynik konkursu
podawano po zakończeniu roku. Zastęp wyborowy zdobywał proporczyk, który przez
cały następny rok wisiał na honorowym miejscu w “Marnym Widoku”. Ustawione w
Izbie meble puszczańskie przywiezione z poszczególnych obozów stałych dobrze
świadczyły o zdolnościach naszych pionierów i zdobników. Dyplomy, plakiety,
totemy zdobiące ściany wskazywały wysoki poziom osiągnięty w technice
harcerskiej, obozownictwie i innych przejawach życia harcerskiego drużyny.
Tablica rozkazów była widocznym znakiem bujnego życia i nieustającego
współzawodnictwa o miano “Zastępu Wyborowego”.
Zimą, gdy zastępy pilnie przygotowywały się do zdobywania stopni i sprawności,
biblioteczka nasza, doskonale wyposażona w najnowsze książki harcerskie, miała
zwykle duże powodzenie.
Wileńskie klimki zdobiły ściany, pokrywały meble i nadawały regionalny charakter
naszej Izbie. Z portretów spoglądały marsowe oczy Marszałka Piłsudskiego, mądre
oblicze księdza Biskupa Bandurskiego oraz rycerska postać patrona drużyny
Zawiszy Czarnego.
“Marny Widok”był świadkiem wszystkich uroczystości w drużynie. Tutaj włóczędzy
spotykali się z zuchami i młodszymi harcerzami, tu składaliśmy przyrzeczenie i
spędzaliśmy chwile podniosłe, a także i bardzo wesołe. Był to rzeczywisty dom
drużyny, gdzie każdy Trzynastak dokładał swoją cząstkę do jego uświetnienia. W
ten sposób “Marny Widok” stał się odzwierciedleniem pracy czarnej Trzynastki,
jej osiągnięć, tradycji, historii i jej ducha.
19 marca każdego roku przychodziliśmy wcześnie rano, aby złożyć życzenia
imieninowe swemu drużynowemu, skandując chórem: “My chcemy czarnego!” Wtedy
drużynowy zjawiał się w izbie. Śpiewaliśmy mu “Sto lat” i składaliśmy życzenia.
Wieczorem zapraszał wszystkich na herbatę. Parę godzin przy herbatce upływało w
miłym i wesołym nastroju. Piosenki harcerskie i ludowe, których znaliśmy sporo,
urozmaicały wieczór poświęcony naszemu crużynowemu.
A oto ważniejsze fragmenty programu rocznego drużyny:
1. 22 stycznia – Rocznica Powstania Styczniowego. Specjalna zbiórka na górze
Zamkowej.
2. 17 lutego – Rocznica założenia Czarnej Trzynastki Krakowskiej. Przyrzeczenie.
3. 4 marca – “Kaziuki”. Stragan drużyny na rynku Łukiskim.
4. 19 marca – Imieniny Czarnego.
5. Marzec – kwiecień. Loteria. Święcone Trzynastki. Zbiegowisko włóczęgów.
6. 3 maj – Udział w defiladzie.
7. Maj – czerwiec – Bieg Trzynastki (harcerski bieg z przeszkodami).
8. Lipiec – sierpień – Akcja letnia: obozy stałe i wędrowne. Przyrzeczenie na
trzynastym ognisku.
9. 18 października Rocznica powstania czarnej Trzynastki. Przyrzeczenie.
10. 2 listopada – Dzień zaduszny. Odwiedzenie grobów Trzynastaków i
porządkowanie grobów opuszczonych.
11. 29 listopada – Rocznica Powstania Listopadowego. Gra polowa.
12. Grudzień – Wigilia drużyny. Żerowisko włóczęgów.
Pierwszy rok nauki w seminarium upłynął pomyślnie. Byłem średnim uczniem. Język
polski, białoruski i niemiecki nie sprawiały mi trudności. Lubiłem geografię,
śpiew i gimnastykę. Najsłabszy byłem w matematyce i historii. Po zakończeniu
nauki szykoaliśmy się do Zlotu Skautów Słowiańskich w Pradze Czeskiej.
W ostatniej dekadzie czerwca 1931 roku odbył się obóz przygotowawczy do Zlotu w
Janowie pod Katowicami. Obozowało tam około dwóch tysięcy harcerzy z całej
Polski. Przed wyjazdem do Pragi urządzono próbny alarm dla drużyn, które były
typowane do obozu reprezentującego poszczególne państwa w parku królewskim. My
też przeżyliśmy ten alarm i zostaliśmy wytypowani wraz z dwiema drużynami
warszawskimi do reprezentacji Polski. Obóz w parku królewskim rozbiliśmy szybko,
bo wszystko mieliśmy wcześniej przygotowane włącznie z bramą, totemami zastępów
i fotelami z gałęzi sosnowych, które woziliśmy ze sobą na wszystkie stałe
obozy.W obozie otrzymaliśmy jedzenie przygotowane przez wojskowych kucharzy.
Często dawano nam knedle oraz bryndzę owczą, która wkrótce zbrzydła, toteż
ułożyliśmy piosenkę o tej potrawie i śpiewaliśmy ją maszerując:
Bryndza, bryndza, bryndza, dza, bryndza dza, bryndza dza
Bryndza, bryndza, bryndza, dza, bryndza dza, bęc!
Ta piosenka miała aż trzy zwrotki, które stanowiły powtórkę pierwszej.
Pewnego dnia nasza drużyna wybrała się na zamek Hradczany do prezydenta
Czechosłowacji Masaryka. Dyżurni do pilnowania obozu pozostali na miejscu. Nie
mając nic lepszego do roboty, bo moja kolejka na dyżur jeszcze nie nadeszła,
wyszedłem na zwiedzanie Pragi. Po kilkunastu minutach spaceru zabłądziłem, więc
musiałem podejść do policjanta i zapytać: Kude wiedie toto ulice? Język czeski
jest bardzo podobny do polskiego, więc bez trudu zrozumiałem wskazówki
policjanta i dotarłem szczęśliwie do parku, w którym obozowaliśmy.
A oto krótkie opinie o naszym obozie, wyrażone przez nasze władze: “ Czarnej
Trzynastce życzę, aby pracą swą przodowała nie tylko drużynom wileńskim, lecz
stała zawsze w szeregu czołowych drużyn polskich. Czuwaj! // A. Olbromski,
Naczelnik Gł. Kw.
Praga 1.7.31r.”
“Drużynie, która na zlocie w Pradze wyróżńiła się karnością – ładem i, co
najważniejsze, atmosferą harcerską, w dowód uznania swoje nazwisko wpisuję //
Oskar Żawrocki, Główny Oboźny.
Praga 1.8.31r.”
Na dwóch ogniskach zorganizowanych przez podobóz polski śpiewaliśmy piosenki
harcerskie, a dyrygował jeden ze starszych harcerzy, posługując się rozżarzoną
głownią. Poznaliśmy na zlocie w Pradze pełnego humoru, dowcipu, starszego
harcerza “Zagłobę” z Poznania, który często nas odwiedzał i urozmaicał obozowe
życie początkujących harcerzy.
Po dwóch tygodniach przybyliśmy pociągiem do Katowic, a następnie rozłożyliśmy
swój obóz stały na Buczu. Pięć namiotów było ustawionych w jednym rzędzie, bo
taki był teren w Beskidach. Tutaj skończyły się dobre czasy. Musieliśmy sami
zaopatrywać się w prowiant i gotować posiłki. Wodę pobieraliśmy z pobliskiej
górskiej rzeki Brynicy, pełnej pstrągów i innych ryb. Miejscowi chłopcy łowili
je rękami, lecz żaden z nas, nie posiadając wędki, nie pokusił się o złowienie
chociaż jednej ryby. Poszczególne zastępy wybrały się na dwudniowe wycieczki na
Górę Baranią i Babią Górę, z której wypływa Wisła. Na ognisko musieliśmy
wyszukać odpowiednie miejsce, które kształtem przypominało amfiteatr. Na
trzynastym ognisku, licząc i te w Pradze, ochotnicy składali przyrzeczenie
harcerskie.
Dla słabo wtajemniczonych w życie obozowe, podaję codzienny plan zajęć
obozowych:
Godz. 7.00 – pobudka, wynoszenie pościeli i koców do przewietrzenia i trzepania
Godz. 7.00 – 7.30 – poranna gimnastyka
Godz. 7.30 – 8.00 – słanie łóżek, mycie się w rzece
Godz. 8.00 – 8.15 – wciągnięcie flagi na maszt, odczytanie rozkazu
Godz. 8.15 – 8.45 – śniadanie
Godz. 8.45 – 12.45 – zajęcia z zakresu pionierki harcerskiej, terenoznawstwa,
gier terenowych
Godz. 12.45 – 13.00 – kąpiel
Godz. 13.00 – 13.45 – obiad
Godz. 13.45 – 14.15 – cisza poobiednia
Godz. 14.15 – 16.15 – zajęcia indywidualne
Godz. 16.15 – 16.45 – kąpiel
Godz. 16.45 – 17.15 – podwieczorek
Godz. 17.15 – 18.15 – gry sportowe
Godz. 18.15 – 19.15 – mycie się i kolacja
Godz. 19.15 – 21.00 – ognisko (gawęda drużynowego, piosenki harcerskie i ludowe,
pokazy)
Godz. 21.00 – odśpiewanie pieśni: “Idzie noc, słońce już zeszło z pól, zeszło z
gór, zeszło z mórz, w cichym śnie spocznij, już Bóg jest tuż, Bóg jest tuż”. Na
zakończenie “Wszystkie nasze dzienne sprawy przyjm litośnie Boże prawy” kończyły
zajęcia w obozie
Godz. 22.00 – cisza nocna
Po ciszy nocnej obowiązywał całkowity spokój pod namiotami. O ile nie
przestrzegał tego jakiś zastęp, komendant mógł zarządzić cichy alarm, a wtedy
niesubordynowany zastęp wyprowadzany był na ćwiczenia nocne. Dwa lub trzy razy
podczas miesięcznego obozu stałego komendant zarządzał alarm na wystrzał, alarm
na gwizdek lub cichy alarm.
Podczas alarmu na strzał każdy harcerz musiał natychmiast stanąć na zbiórkę
przed namiotem. Alarm na gwizdek różnił się tym, że trzeba było stanąć przed
namiotem w pełnym ekwipunku. zastęp, który pierwszy ustawił się na zbiórce,
otrzymywał (przykładowo) 10 pkt, grugi – 7, trzeci – 4, a czwarty – 1punkt.
Punkty te były zaliczane do współzawodnictwa między zastępami.
Podczas obozu na Buczu byliśmy zapraszani na ogniska harcerek, które miały tam
swój ośrodek szkolenia w pięknie położonym dużym budynku.
Niedaleko Bucza, Główna Kwatrea Harcerzy wykupiła od znanej pisarki Kossak –
Szczuckiej nieduży majątek z budynkami dla fornali. W tym majątku, Górkach
Wielkich, wybudowano szkołę dla instruktorów harcerskich, specjalizujących się w
problematyce zuchowej. Inicjatorem założenia tej szkoły był Andrzej Kamiński,
znany autor trylogii zuchowej. trzy książki: “Antek cwaniak”, “Książka Wodza
Zuchów” oraz “W kręgu rady” obejmowały wszystkie zagadnienia, dotyczące pracy z
uczniami od I do IV klasy.
Zwiedzaliśmy domy zamieszkałe przez fornali, którzy byli traktowani przez
prowadzącego majątek tak, jak ludzie ciężko pracujący i zarabiający na chleb
powszedni, a nie siła robocza, którą można pomiatać i wykorzystywać do ostatnich
granic. Mieszkania dostatnio umeblowane odznaczały się schludnością i
czystością.
Obóz na Buczu trwał tylko dwa tygodnie ale doliczając do tego obóz
przygotowawczy pod Janowem i w Pradze Czeskiej, w sumie dłużej, niż wszystkie
obozy stałe organizowane przez naszą drużynę.
Na pobyt w domu rodzinnym pozostały tylko dwa tygodnie. Spędziłem je na
pomaganiu w polu, łowieniu ryb, zbieraniu grzybów w okolicznych lasach. W
popołudniowej porze grałem w siatkówkę w miasteczku Worniany. Wieczorami, jak
zwykle, zbieraliśmy się na pogawędkę na ganku u państwa Lewickich. Bywali tam
często dwaj bracia: Romek i Tolek Stankiewiczowie – krewniacy mojej bratowej
Michaliny, Andruszkiewicz – sekretarz Sądu Pokoju w Wornianach, Ela – moja dawna
sympatia, Jadzia – kończąca seminarium nauczycielskie w Trokach i czasami Tadek
Jankowski – brat organisty, sympatia naszej siostry jadzi i nauczycielka
Dryllowa. Śpiewem kończyliśmy dosyć długie codzienne posiedzenia, a potem całą
gromadą szliśmy do stodoły na siano. Tu jeszcze długo opowiadano kawały, a mnie,
harcerzowi, kazano zatkać uszy, abym nie gorszył się.
Podczas wakacji przyjechał do Polski brat Józek i przywiózł mi belgijski rower,
na którym miałem dojeżdżać do seminarium na ulicę Bazyliańską.
Rok szkolny 1931/32 rozpoczął się szczęśliwie, bo już nie potrzebowałem
pokonywać piechotą pięciokilometrowej odległości. Niedługo po rozpoczęciu roku
szkolnego, pożegnaliśmy starszego profesora geografii, którego nasz chór szkolny
odprowadzał na cmentarz, śpiewając marsz żałobny:
W mogile ciemnej śpisz na wieki
Więc cię nam żegnać trzeba, łzą pożegnać,
Bo uleciałeś w kraj daleki
Za tobą bracia modły dziś ślą.
Przed Boski tron ślemy modły za tobą,
Wieczny pokój niech ci da,
A że okryłeś nam serca żałobą,
Świadczy o tym łza, ach ta łza.
Żegnając profesora nie spodziewaliśmy się, że również żegnamy się do końca roku
szkolnego z geografią. Dopiero w następnym roku mogliśmy docenić, ile był wart
nasz stary geograf. Z jego opowiadań podczas lekcji dowiedzieliśmy się, jaki
szmat świata zwiedził podczas ferii letnich. Miał on też swoje nawyki, które
jeden z nazych kolegów wykorzystywał do swoich własnych celów, a mianowicie do
postawienia przy swoim nazwisku w notesie profesora malutkiej piątki. Profesor,
prowadząc wykład, spacerował z jednego końca klasy w drugi, pozostawiając swój
mały notes na stole. Nasz spryciarz potrafił w tym czasie otworzyć notes i
wpisać do niego 5. Zawsze to robił i nigdy nie został złapany.
Na wiosnę roku 1932 harcerska izba “Marny Widok” została przeniesiona bliżej
centrum miasta, na ulicę Zawalną 16. Pod tym samym numerem znajdowało się
prywatne mieszkanie drużynowego i druga izba 6 Drużyny Harcerek, prowadzonej
przez żonę Czarnego, druhnę Marynę.
W tym roku sprawowałem funkcję inwentarzowego drużyny. Pod moją opieką w ciasnym
pomieszczeniu znalazł się cały sprzęt obozowy ze wszystkimi namiotami oraz narty
i buty narciarskie przeznaczone dla uczestników krótkich obozów narciarskich
podczas ferii zimowych oraz wycieczek.
Wczesną jesienią odbywał się “Marsz Trzynastki”, czyli bieg harcerski z
przeszkodami. W biegu tym brały udział wszystkie zastępy. Trasa prowadziła w
Góry Ponarskie, a rozpoczynała się za miastem. Po patrolowych znakach
harcerskich musieliśmy odnaleźć kierunek i wszystkie listy, w których podawane
były instrukcje, bardzo często zaszyfrowane, dotyczące dalszego kierunku marszu.
Na trasie należało pokonać szereg przeszkód takich, jak: strzelanie do celu,
ratowanie topielca, zaprzęganie konia do wozu, sygnalizacja alfabetem Semafora
lub Morse’a, sporządzanie noszy do przeniesienia chorego, itp. zastępy były
wypuszcane w trasę co 15 minut. Zastęp, który pokonał trasę w czasie
najkrótszym, zdobywał I miejsce i odpowiednią ilość punktów do punktacji
całorocznej. Najczęściej pierwszy był mój zastęp, “Chytre Lisy”.
Zimą choinkę Bożonarodzeniową urządzaliśmy w lesie. Odpowiednio ubrani nieśliśmy
ze sobą świeczki ze steryny ze specjalnymi uchwytami. Po zawieszeniu świeczek na
żywej choince i ich zapaleniu, śpiewaliśmy kolędy. Podczas śpiewania zjawiał się
niespodziewanie Mikołaj z pełnym workiem prezentów i wręczał kolejno każdemu
odpowiedni – symbolizujący pewne wady lub zalety danego harcerza. Przypominam
sobie, że mnie wręczył Mikołaj dwa małe słonie i do tego krótki tekst: “Złączcie
się słonięta tu i tam, a będzie dobrze wam.” Ten tekst zapamiętałem na całe
życie, a wynikł on z tego, że podczas dyżuru nie doręczyłem listu pod wskazany
adres. Czarny to zapamiętał i skrytykował po harcersku przy choince. Obdarowani
przez Mikołaja, nuciliśmy jeszcze kilka piosenek harcerskich, zbieraliśmy
świeczki z choinki i wracaliśmy do miasta pełni wrażeń.
22 stycznia, w rocznicę wybuchu powstania w 1863 roku, cała drużyna zebrała się
o godzinie 17.00 pod górą Zamkową. W poważnym nastroju weszliśmy szeroką ścieżką
na sam szczyt, gdzie stała częściowo zrujnowana baszta Gedymina. U stóp tej
baszty, zebrani w dwuszeregu, wysłuchaliśmy krótkiej gawędy Czarnego na temat
powstania , czcząc pamięć poległych minutową ciszą, po czym przy bramie
rozeszliśmy się do swoich domów. Miałem do pokonania jeszcze 4,5 km na piechotę.
W tym roku brat legionista mieszkał trochę bliżej swego pułku, gdyż wynajęte
mieszkanie znajdowało się naprzeciwko drewnianego mostu przez Wilię, który
musiał przekraczać, aby dostać się do 1 Pułku Legionów.
Przez całą zimę do seminarium chodziłem pieszo. Brat Józek przysłał mi z Belgii
60 zł. Za mieszkanie i utrzymanie płaciłem 45 zł. Resztę miałem do własnej
dyspozycji – na reperację butów, zakup zeszytów, opłacenie składki w drużynie (1
zł miesięcznie), bilety do kina i na wieczornice harcerskie. Czasami udawało mi
się zaoszczędzić kilka złotych na bilet autobusowy.
17 lutego, w rocznicę założenia Czarnej Trzynastki Krakoskiej odbywała się
uroczysta zbiórka, podczas której ochotnicy, czyli kandydaci na harcerzy,
składali przyrzeczenie harcerskie tej treści: “Mam szczerą wolę całym życiem
pełnić służbę Bogu i Polsce, nieść chętną pomoc bliźnim i być posłusznym prawu
harcerskiemu”. Po złożeniu przyrzeczenia drużynowy Grzesiek Czarny przypinał
krzyż harcerski, a ojciec chrzestny zakładał chustę harcerską koloru czarnego.
Zebrani śpiewali hymn drużyny na melodię “Marsylianki Francuskiej”. Słowa tego
hymnu każdy składający przyrzeczenie musiał znać na pamięć.
Hymn Trzynastki
Choć dla innych trzynastka złowroga
I z wielkim lękiem wszyscy przed nią drżą
My ją kochamy, tę liczbę drogą
Bo w niej kochamy drużynę swą.
Niech o trzynastce wkoło pieśń rozbrzmiewa
Trzynastkami czujemy się wgłąb serc
W lilii zdobni kwiat
Przebojem pójdziem w świat
Hej w świat, hej w świat szeroki, świat
Trzynastak pójdzie chwat.
W czyny wspólnie jesteśmy wprzągnięci
A z piersi naszych jeden skalny złom
Jednym duchem do głębi przejęci
Przetrwamy burze i każdy grom
Na służbie prawdy wartę wciąż pełnimy
I w imię dobra życie płynie nam
Gdzie prawdy ujrzym znak
Tam drogi naszej szlak
Hej szlak, hej szlak, jedyny szlak
Gdzie prawdy ujrzym znak.
Autor pierwszej zwrotki to St. Stanek z Trzynastki Krakowskiej, a drugiej
zwrotki – Antoni Wasilewski z Trzynastki Wileńskiej.
4 marca tradycyjny kiermasz na Kaziuka organizowany przez naszą drużynę i 6
Drużynę Harcerek odbył się na rynku Łukiskim. Pogoda sprzyjała, więc i utarg był
odpowiedni. Przybyło trochę pieniędzy na organizację letnich obozów.
Na Wielkanoc odwiedziłem rodziców. Choć gospodarowali jak zwykle w systemie
trójpolowym, nie przelewało im się. Zakupili nawet młockarnię poruszaną kieratem
i nie potrzebowali już młócić zboża cepem. Wożenie poczty na stację skończyło
się. Trudno było utrzymać i wyżywić 9 osób. Franek był zastępcą wójta w gminie
lecz wkrótce i dochody urwały się, gdyż za niedozwolone dochody podano go do
sądu i otrzymał 1,5 roku więzienia. Ojciec wpadł w nałóg pijaństwa. Lubił
towarzystwo, nigdy nie pił sam. Zaczął wynosić z domu pokryjomu wszystko, co
nadawało się do spieniężenia. Janek, najmłodszy, umiał gospodarować lecz tracił
chęć do pracy i często wysyłał matkę na cmentarz, a sam brał łopatę i szedł
zarabiać przy budowie drogi.
Święta Wielkanocne nie były w tych warunkach wesołe, ale babki z mąki pszennej,
którą należało kupić u Żyda, smakowały nam jak za dawnych czasów. Innych ciast
nie pieczono jeszcze, chociaż we wsi istaniało koło gospodyń wiejskich, do
którego wstępowały starsze dziewczęta, aby się nauczyć gotowania i pieczenia
ciast. Starsza siostra, Jadzia, kończyła naukę w Seminarium Nauczycielskim w
Trokach, aby następnie otrzymać posadę nauczycielską gdzieś na zapadłej
wileńskiej wsi. A zbliżał się ciężki okres, bowiem początkujących nauczycieli
obowiązywał bezpłatny rok nauki w szkole powszechnej.
Po powrocie do Wilna nie potrzebowałem przemierzać pięciokilometrowej odległości
piechotą, bo miałem do dyspozycji belgijski rower, który koledzy nazwali kozą
(ze względu na kierownicę). Spacerkiem pokonywałem odległość dzielącą mnie od
szkoły, tylko szybciej musiałem kręcić mijając policjanta, aby mnie nie zdążył
chwycić za siodełko i sprawdzić, czy wniosłem opłatę w wysokości 3 zł za cały
rok. Przyznam, że przeważnie jeździłem bez zaświadczenia.
Wyjeżdżając z Nowej Wsi otrzymałem paczkę od pani Lewickiej, żony felczera, aby
ją doręczyć synowi Alojzemu,, który po ukończeniu szkoły technicznej mieszkał w
Wilnie przy ulicy Zamkowej. Oddając mu paczkę, zauważyłem na ścianie portret
Miss Polonii, Tatiany Masłowej sprzed dwóch lat. U dołu portretu widoczny był
wycinek z gazety wileńskiej “Słowo” z tekstem następującej treści: “Tatiana
Masłowa poślubiła majora ......”. Zapytałem mego starszego kolegę, dlaczego tak
się stało, a on na to: “Cóż ja jej mogłem dać jako początkujący technik?” Major
to dopiero odpowiedni kandydat na męża!
Wiosna zbliżała się szybkimi krokami do końca. Rozpoczynały się wycieczki i
biwaki w lasach dookoła Wilna. Poznałem nową sympatię, Lalkę, harcerkę z 6
Drużyny Harcerek, której izba sąsiadowała z naszym “Marnym Widokiem”. Wybierałem
się z nią czasami do kina lub teatru. Nigdy nie pozwoliła, abym kupował dla niej
bilet. Zawsze dawała mi złotówkę, z której pozostawała reszta na drugi bilet.
Rok szkolny kończył się zwykle 24 czerwca. W lipcu jako reprezentacyjna drużyna
Polski mieliśmy wziąć udział w Zlocie Skautów Estońskich. Przed wyjazdem trzeba
było przygotować aż trzy tańce na występ w Estonii. Nie mieliśmy do tańca
partnerek, toteż sześciu z nas, najmłodszych, musiało przebrać się w stroje
krakowianek i udawać dziewczynki. Aż tydzień czasu poświęciliśmy na próby
krakowiaka, trojaka i mazura. Starsze harcerki z 6 drużyny dzielnie się spisały
i wyszkoliły nas odpowiednio. Stroje na wyjazd wypożyczone były z teatru.
Pociągiem przez Rygę, Tallin dotarliśmy do Parnu nad zatoką Ryską. Tu rozbiliśmy
obóz obok obozów skautów łotewskich, litewskich, szwedzkich i estońskich,
których było najwięcej.
Jak zwykle pod namiotami ustawiliśmy prycze z naciągniętą siatką, a na niej
ułożyliśmy sienniki ze słomą. Z prawej i lewej strony od wejścia do namiotu
znalazły się stojaki na plecaki, ciupagi, menażki, a w środku przy maszcie
namiotowym prowizoryczny stolik sosnowy. W ciągu jednego dnia zdołaliśmy uwinąć
się z postawieniem namiotów, a było ich pięć, urządzeniem kuchni huculskij,
wykopaniem dołu na odpadki, wkopaniem masztu w środku obozu i urządzeniem
latryny z dala od niego.
Następnego dnia rozpoczęło się normalne życie obozowe. W żywność zaopatrywał nas
główny kwatermistrz obozowy, a musieliśmy z tego przygotować cztery posiłki:
śniadanie, obiad, podwieczorek i kolację. Dawano nam dużo rabarbaru, a ponieważ
nie wszyscy go lubili, część z tego wędrowała do śmietnika. Do najbardziej
ulubionych zajęć należały gry terenowe, kąpiel w Bałtyku, odwiedzanie innych
obozów, gra w siatkówkę oraz wspólne ogniska organizowane dla wszystkich skautów
na zlocie.
Któregoś wieczora zawieziono nasz zespół taneczny motorówką na wielki bal
doborczynny do Tallina. Tam w sali restauracyjnej, na każym stoliku stały wazy
napełnione ugotowanymi rakami. Najpierw zatańczyliśmy trojaka w takt melodii
zagranej przez naszego harmonistę, a potem krakowiaka i mazura. Oklaskiwano nas
długo, a jeden z uczestników balu podszedł i pocałował mnie w policzek sądząc,
że jestem dziewczynką.
Po sutym poczęstunku, tą samą motorówką, po wzburzonym morzu zostaliśmy
odwiezieni do obozu. Było już po północy.
Na obozie odwiedził nas prezydent Estonii, z którym zrobiliśmy pamiątkowe
zdjęcie.
Często rozgrywaliśmy mecze siatkówki pomiędzy Łotwą a Polską. Skauci łotewscy
byli od nas słabsi, toteż zawsze z nimi wygrywaliśmy. Gorzej wypadaliśmy z
Estończykami, którzy mieli w swojej drużynie mistrza Europy, więc nie mogliśmy
ich pokonać.
Pewnego dnia w ramach odwiedzin obozów poszczególnych państw, udaliśmy się do
Litwinów. I tu spotkała nas niezbyt miła niespodzianka. W najbardziej rzucającym
się w oczy miejscu ujrzeliśmy budowlę przypominającą basztę Gedymina, znajdującą
się na Górze Zamkowej w Wilnie. Na baszcie zatknięto chorąfiewkę litewską. Nasz
drużynowy uznał to za prowokację antypolską i zażądał od kierownictwa zlotu
usunięcia chorągiewki litewskiej z baszty. Nie uczyniono tego jednak, dlatego
drużynowy na znak protestu postanowił opuścić z drużyną obóz w Parnu.
Całą drużyną ustawiliśmy się do obozu szwedzkiego, aby pożegnać skautów ze
Szwecji. Kiedy pastor protestancki Harry, odwiedzający nas często i lubiany
przez nas, dowiedział się o naszej decyzji, krzyknął do swoich podopiecznych:
“Nie pojedziecie!” i rozkazał, aby nas wszystkich zanieść na ramionach do
polskiego obozu. Zanim obejrzeliśmy się, wszystkich nas przeniesiono na miejsce.
Nie chcąc robić zawodu Szwedom, Czarny – nasz komendant, postanowił zostać do
zakończenia zlotu. Kiedy odjeżdżaliśmy, na dworcu kolejowym w Parnu spotkała nas
ze strony Litwinów nowa prowokacja. Tym razem Litwini zawiesili na dworcu mapę,
na której Wilno znajdowało się w granicach Litwy. Nasz drużynowy wyciągnął z
mapnika czerwony ołówek, narysował nową granicę, przekreślił Litwa i napisał
Polska.
“Kochani Druhowie! Z prawdziwą dumą i radością spoglądałem na Was, gdyście
dzielnie reprezentowali Harcerstwo Polskie. Życzę Wam z całego serca, byście
zawsze tak dzielnie postępowali i reprezentowali Najjaśniejszą Rzeczypospolitą.
W pracy dla dobra Ojczyzny i Harcerstwa życzę Wam Kochani Trzynastacy jak
najlepszych rezultatów. Czuwajcie! Parnu 20.VII.32r., na zlocie Skautów
Estońskich – Ignacy Wołkowicz, hm Komisarz Międzynarodowy Z.H.P.”
Na zlocie nauczyliśmy się hymnu estońskiego. Jeszcze dziś potrafię go zaśpiewać.
Zaczynał się od słów: “Muizama muel jarem kuj kaunis oleksa”.
Rok szkolny 1932/33 przyniósł zmiany w obsadzie profesorskiej. Został
zatrudniony nowy profesor historii, Krawiec oraz geografii i biologii, starszy
pan ze Zduńskiej Woli, którego nazwisko wyleciało mi z pamięci, natomiast jego
metodę nauki zapamiętałem na zawsze, gdyż dała się nam wszystkim we znaki. Jak
ta metoda pracy pod jego kierunkiem wyglądała? Rozpoczynając lekcję polecał
otworzyć podręczniki do geografii i wyuczyć się na pamięć tekstu do pewnego
wyznaczonego miejsca. Odpytując, wymagał bezbłędnego powtórzenia całego tekstu.
Kiedy uczeń popełnił błąd, przerywał i mówił: “Siopkaj (siadaj) synu. 2!” W
ciągu kilkunastu minut potrafił postawić z dziesięć, a nawet więcej dwój. Miał
swego ulubionego pieska i kanarka w klatce. Jeśli piesek przypadkowo zginął,
wszyscy z kursu otrzymywali dwóje i taki sam los czekał ich, gdy myszy zjadły
kanarka. Z lekcjami biologii było podobnie, jak z geografii. Tu dochodziły
jeszcze wykresy dotyczące poszczególnych gadów, płazów oraz gatunków roślin i
owadów. Sypały się dwóje jak z rękawa, o ile uczeń nie potrafił wyrecytować
wszystkiego na pamięć. Pierwszą dwójkę otrzymałem na trzecim kursie z biologii.
Kiedy zapytałem profesora dlaczego postawił mi dwóję, odpowiedział:“Uczeń jest
od tego, żeby dwóje otrzymywać, a profesor, żeby stawiać. Nie podoba się dwója z
biologii? To na półrocze otrzymasz trójkę, natomiast dwóję dostaniesz z
geografii”. I rzeczywiście na świadectwie półrocznym figurowała dwója z
geografii.
Pewnego dnia nasz profesor dowiedział się, że nazajutrz ma przybyć do naszego
seminarium wizytatorka. Obawiając się bardzo o niekorzystny wynik wizytacji,
zebrał wszystkich chłopców z internatu i przeprowadził z nimi lekcję na temat
przewidziany na następny dzień.
Gabinet geograficzny mieścił się w innej części bloku należącego do seminarium,
z osobnym wejściem i balkonem od podwórza. Na tym balkonie profesor wystawił
wartownika, który miał donieść o zbliżaniu się wizytatorki odbywającej wizytację
w obecności dyrektora seminarium. Na znak dany przez wartownika, wszyscy z
niecierpliwością czekali na wizytatorkę. Po jej przybyciu rozpoczęła się lekcja.
ytania były kierowane tylko do uczniów mieszkających w internacie. Odpowiadali
poprawnie, bo wcześniej zostali dobrze przygotowani przez profesora. Reszta
uczniów mieszkająca poza internatem, nie brała czynnego udziału w lekcji. Po
udanej wizytacji stosunek profesora do nas trochę się poprawił, jednak mimo to
jednego z nas postanowił zostawić na drugi rok na trzecim kursie. Podczas
ostatniej lekcji Włodek Klonowski poprosił mnie o finkę, bo byłem w mundurze
harcerskim. Podałem mu finkę, wtedy on wstał i zapytał:“Dlaczego pan profesor
zostawił mnie na drugi rok?” Profesor odpowiedział: “Siopkaj synu!” Wtedy cały
kurs zrobił potężną wrzawę. Profesor w obawie przed zlinczowaniem, chwycił
dziennik i wybiegł z klasy.
Cóż ciekawego zdarzyło się jeszcze podczas tego roku? W okresie ferii zimowych
kombinowanym zastępem wybraliśmy się na pięciodniowy zimowy rajd narciarski, w
ciągu którego pokonaliśmy odległość 60 km. Na pierwszym postoju w Miekunach,
znanych nam od dawna ze stałych obozów organizowanych tu niejednokrotnie,
wypiliśmy u właściciela majątku aż dwa samowary smacznej herbaty, zanim udaliśmy
się na spoczynek do izby wymoszczonej pachnącym sianem.
Nazajutrz, po śniadaniu ruszyliśmy na wyznaczoną trasę. teren był przeważnie
płaski. dzienny odcinek wyznaczony do pokonania przebywaliśmy w niezbyt szybkim
tempie, ponieważ dźwigaliśmy ciężkie plecaki z żywnością, pościelą, dwoma
kociołkami do gotowania i menażkami.
Na drugie śniadanie kwatermistrz wydawał po 20 cm suchej litewskiej kiełbasy
oraz pajdę chleba. Nasz nadworny sanitariusz, którym był Sylwanowicz Czesiek,
student medycyny, po otrzymaniu swojej porcji zdzierał skórę z kiełbasy, zjadał
ją, a potem mówił:“To niehigienicznie zjadać kiełbasę ze skórką”.
Na obiad zatrzymaliśmy się po wsiach i korzystaliśmy z gościnności gospodarzy,
którzy udostępniali nam swoją kuchnię. Po obiedzie szykowaliśmy posłanie na
słomie i odpoczywaliśmy przez godzinę. Wieczorem, przy kominku śpiewaliśmy
piosenki harcerskie i ludowe, starając się umilić nasz pobyt gospodarzom oraz
młodzieży z sąsiednich domów. I słuchaliśmy wileńskich pogaduszek, które umiał
świetnie wygłaszać Czesiek, nasz łapiduch. Późnym wieczorem rozlegało się
chrapanie zmęczonych całodzienną wędrówką harcerzy.
Trzeci i następne dni przebiegały podobnie, lecz ostatni z powodu odwilży
umęczył nas niemiłosiernie. Nie pomagały żadne smary ani stearyna. Śnieg
przylepiał się do nart. Posuwaliśmy się w ślimaczym tempie. Wreszcie dobrnęliśmy
do Wilna. I tu Antoni Barzdo przekraczając chodnik, złamał nartę i musiał biedak
piechotą dojść na ulicę Zawalną. Całe szczęście, że to były jego własne narty,
więc drużyna nie poniosła żadnej straty.
Zimą na naszym dużym podwórku wylewano lodowisko. Korzystałem z tego, bo miałem
łyżwy po bracie Józku. Od czasu do czasu chodziłem na lodowisko w parku
szkolnym, rzadko, bo możliwość przebywania tam była ograniczona opłatą wynoszącą
30 gr.
W parku korty tenisowe służyły do jazdy ogólnej. Bieżnia przeznaczona była do
jazdy szybkiej, boiska siatkówki do jazdy figurowej, a boiska kosykówki do gry w
hokeja. Moim marzeniem była jazda na łyżwach z butami, lecz nie spełniło się ono
podczas nauki w seminarium. Moja obecna sympatia, Lalka, często chodziła na
lodowisko do Bernardynki (tak nazywano obiekt sportowy), a usłużńi koledzy
donosili, że jeździ tam z jakimś Adamem. Uwierzyłem w to dopiero wtedy, kiedy
osobiście stwierdziłem, że stanowią oni nierozłączną parę. Z tego powodu nasze
stosunki stały się bardzo oziębłe i czasami musiałem udawać, że interesuje mnie
jakaś inna harcerka z tej samej drużyny.
Skończyła się zima, a wiosną znowu chodziliśmy ze sobą do kina, a nawet do lasu
na dłuższe wycieczki.
Na trzecim kursie doszło dodatkowe zajęcie – nauka gry na skrzypcach. Po
półrocznej nauce zostałem zapisany do smyczkowej orkiestry, prowadzonej przez
profesora Dziwiłła, który po ukończeniu konserwatorium w Katowicach został
zatrudniony w naszym seminarium (w roku szkolnym 1930/31), jako nauczyciel
śpiewu i muzyki.
Rok szkolny zbliżał się do końca. Zajęcia w drużynie przebiegały według
ustalonego planu. Nadchodził najważniejszy okres pracy w drużynie, czyli
miesięczny obóz stały oraz dwutygodniowy obóz wędrowny. Obóz stały został
zorganizowany nad jeziorem Szwakszta w odległości kilku kilometrów od jeziora
Narocz, największego jeziora w polsce. Miałem już stopień wywiadowcy, mogłem
więc nosić krzyż harcerski ze srebrną lilijką w środku.
Na tym obozie otrzymałem kartę do zdobywania stopnia ćwika. W pięknie położonym
sosnowym lesie po rozbiciu namiotów, wykopaniu latryn, urządzeniu kuchni,
postawieniu obozowych pryczy, zmontowaniu stojaków na plecaki, menażki i ciupagi
oraz ustawieniu bramy i masztu na chorągiew, rozpoczęliśmy obozowe życie. W
niedziele lub inne święta przyjeżdżali rodzice do swoich pociech. Pewnej
niedzieli Czarny, komendant obozu, wysłał mnie na stację, abym przyprowadził
przybywających na obóz rodziców. Nie wiedziałem dokładnie, gdzie znajduje się
przystanek kolejowy, więc idąc wzdłuż torów nie trafiłem na właściwy. Pociąg
zatrzymał się, lecz nikt z niego nie wysiadł. Przyszedłem do obozu sam, bez
gości i zameldowałem, że rodzice nie przyjechali. Jakież było moje zdziwienie,
kiedy po upływie kilku minut przybyło parę osób. Drużynowy kazał mi oddać kartę
próby na ćwika. W pierwszej chwili sądziłem, że ją porwie, lecz tak się nie
stał. Schował ją do kieszeni i oddał dopiero po kilku dniach, kiedy złość
minęła, a ja przeżyłem czas niepewności.
Na obozie mieliśmy pięć kajaków. Pływaliśmy zastępami do wsi położonych po
drugiej stronie jeziora. Pomagaliśmy ludności podczas żniw lub innych prac
polowych. Wieśniacy przybywali do nas w niedziele, aby wziąć udział w ogniskach
organizowanych przez nasz obóz.
Podczas obozu stałego dwa dni przeznaczone były na wycieczki. Każdy zastęp miał
wytyczoną wg mapy “sztabówki” trasę i zadania do wykonania. najważniejsze
jednak, oprócz wywiadów, były dobre uczynki, za które zastęp otrzymywał
odpowiednią oceną liczoną do współzawodnictwa obozowego.
Po wakacjach roku szkolnego 1932/33 Józek wrócił z Belgii i pracował przez parę
miesięcy w Lidzie, gdzie poznał dziewczynę, z którą ożenił się w październiku.
Byłem na jego weselu. Ślub odbył się w kościele przy placu Elizy Orzeszkowej w
Wilnie. Zjawiła się na nim i ciotka Antonina z wielkim żalem do Jóżka, że nikogo
z rodziny (oprócz mnie) na swoje wesele nie zaprosił. Skromna uczta weselna
odbyła się w rodzinie małżonki. Pamiętam, że występowałem na przyjęciu w
drelichowym mundurze przysposobienia wojskowego.
Rok 1933/34 przyniósł w szkole poważne zmiany dotyczące przedmiotów. Zakończyła
się większość ogólnokształcących: geografia, historia, biologia i nauka o Polsce
współczesnej. Doszły nowe: pedagogika z psychologią, nauką o dziecku, historią
wychowania oraz praktyka pedagogiczna. Przy seminarium istniała szkoła ćwiczeń.
Była to 7–klasowa szkoła powszechna, do której całym kursem chodziliśmy na
hospitacje. Później prowadziliśmy lekcje praktyczne omawiając je z profesorką
prowadzącą praktykę pedagogiczną. Przyznam, że nie lubiłem prowadzić lekcji w
obecności tylu kolegów, wychowawcy klasy oraz naszej profesorki. Zdarzało się
też, że na praktykę wybieraliśmy się do szkół położonych poza miastem. Bardzo
lubiłem oglądać lekcje prowadzone w szkole ćwiczeń przez naszego profesora
rysunków – artystę malarza Wierusza Kowalskiego. Wtedy to można było podziwiać
jego kunszt i sposób prowadzenia zajęć z dziećmi. Sam nie miałem zdolności do
rysunków, toteż moje oceny z tego przedmiotu nigdy nie były wyższe od trójki.
W tym roku szkolnym nastąpiła zmiana na stanowisku nauczyciela języka
białoruskiego. Został nim “Dziamoń”, bo tak go nazwaliśmy. Nazwisko jego całkiem
wyleciało mi z pamięci. Zaczął z nami przygotowywać widowisko na święto Kupały,
które miało odbyć się pod górą Trzykrzyską nad rzeką Wileńską, gdzie mieliśmy
tańczyć “Lawonichę” z dziewczętami z gimnazjum białoruskiego. Z tej imprezy
zapamiętałem tylko, że skakaliśmy wieczorem przez ognisko, a potem tańczyliśmy
“Lawonichę”, słowa jej były następujące”
Oj Lawonichu Lawon palubił
Lawonicze czerawiczki kupił
Lawonicha dusza łaskawaja
czerawiczkami palaskiwała
Oj Lawonicha nia żonka była
Niamytuju mnie kaszułku dała
Nia mytuju nie kaczanaju
U sasida pażycznaju
A czamuż ciabie piarun nie zabił
Jak ja ciabie maładuju palubił.
Zimą zapisałem się na kurs jazdy figurowej na łyżwach i zdołałem zdobyć odznakę
jazdy figurowej II stopnia. I stopień był o wiele trudniejszy, toteż
zezygnowałem ze zdobywania go na przykręcanych “na płaścinki” łyżwach.
Życie w drużynie przebiegało normalnym trybem. Uczęszczanie na zbiórki nie
wymagało tyle wysiłku, gdyż zamieszkałem w internacie mieszczącym się przy ulicy
Bazyliańskiej naprzeciw Ostrej Bramy. Więcej czasu mogłem poświęcić na rozrywki,
zajęcia pozalekcyjne takie, jak: chór szkolny, gra na skrzypcach, w orkiestrze,
udział w grach sportowych – siatkówce i koszykówce. Drużyna siatkówki i
koszykówki naszego seminarium zawsze była w czołówce szkół średnich miasta
Wilna. Osobiście nie brałem udziału w zawodach międzyszkolnych, ale często
organizowaliśmy zawody towarzyskie w koszykówce pomiędzy reprezentacją naszego
kursu a II lub III klasą Gimnazjum Zygmunta Augusta w Wilnie. Najczęściej te
spotkania roztrzygaliśmy na swoją korzyść, mając w reprezentacji kursu znanego w
całym Wilnie biegacza Hermana, który grał świetnie w koszykówkę. Z tym Hermanem
szkoła miała duże kłopoty. Uczniom w tych czasach nie wolno było startować w
sportowych klubach pozaszkolnych, a on do takiego klubu należał. Kiedy o jego
sukcesach pisano w gazetach, występował pod pseudonimem “Holender”. Pseudonim
ten był jednak znany naszym profesorom, a szczególnie matematykom. Biedak, przez
sport, który go całkowicie pochłonął, siedział dwa lata na jednym kursie.
Drugim kolegą, który pozostał na drugi rok, był bardzo zdolny polonista,
Marcinkiewicz, a jego zainteresowania sportem polegały na czytaniu czasopism
związanych ze sportem. Tak się nimi pasjonował, że nawet podczas lekcji czytał
je po kryjomu. Mieliśmy też na naszym kursie zdolnego chłopaka, który układał na
poczekaniu pogaduszki wileńskie na rozmaite tematy podobne do tych, które co
tydzień wygłaszała ciotka Albinowa w radiu wileńskim. Ten chłopak o nazwisku
Gulbinowicz bardzo lubił wagarować i usprawiedliwienia swojej nieobecności nie
mógł przynieść do szkoły.
Pewnego dnia zginął dziennik lekcyjny. Poszukiwania zguby nie dawały żadnego
rezultatu. jeden z profesorów, wiedząc doskonale, ile lekcji opuścił wspomniany
kolega, przycisnął go, jak to się mówi, “do muru” i wymógł przyznanie się do
winy. Nazajutrz dziennik znalazł się, tylko był bez okładek.
Niepoprawny wagarowicz początkowo przetrzymywał go w piecu, a następnie wyniósł
i zakopał na Rowach Sapieżyńskich, tak się nazywała dzielnica Wilna, którą
kilkakrotnie odwiedzałem ze swoją sympatią Lalką.
Chłopak nie został wyrzucony ze szkoły, otrzymał tylko nieodpowiednią ocenę ze
sprawowania. Seminarium ukończył w normalnym terminie pięcioletnim.
Moja siostra Jadzia została nauczycielką we wsi Kierdziejowce, 30 km od Wilna,
bez odbywania bezpłatnej rocznej praktyki nauczycielskiej.
Na święta Bożego Narodzenia i Wielkanoc przyjeżdżała do Wilna z zapasem
zarobionych pieniędzy, kupowała sporo łaszków kobiecych, wykorzystując mnie jako
tragarza. Otrzymywałem za to krawat lub inną część garderoby i parę złotych na
kino lub teatr.
Lubiłem bardzo oglądać pełne humoru operetki z pięknymi melodiami i aktorkami.
Bilety na operetkę były dosyć drogie, lecz z tym radziliśmy sobie doskonale.
Kupując bilety na jaskółkę za 25 gr (miejsce stojące) najczęściej mogliśmy
siedzieć na balkonie w pierwszych rzędach, bo tam, o ile operetka była grana
przez szereg tygodni, były wolne miejsca. Do teatru dramatycznego na Pohulance
na przedstawienia dla młodzieży po cenach ulgowych, uczęszcaliśmy grupowo ze
szkołą. Ze znanych aktorów teatru na Pohulance zapamiętałem tylko Zelwerowicza i
Wołejkę, a z teatru operetkowego Wyrwicza – Wichrowskiego. Na operetki chodziłem
czasami dwukrotnie i żadnej z nich nie opuściłem.
Mój daleki krewny, Stankiewicz Romek, studiujący prawo na uniwersytecie
wileńskim wraz z moją dawną sympatią Elą, wciągnął mnie do zespołu zespołu
występującego w radiu wileńskim. Na próby do audycji krótszej chodziliśmy 5 razy
otrzymując po występie 5 zł. Audycje dłuższe, wymagające większego
przygotowania, pochłaniały więcej czasu i wtedy płacono nam 10 zł. Oprócz nas
występowali również artyści zawodowi, którym płacono kilkakrotnie więcej. Taki
stan trwał przez pół roku. Potem wyzło zarządzenie uprawniające do brania
udziału w audycjach na żywo tylko zawodowych artystów. Skończyły się więc nasze
nieprzewidziane dochody.
Zbliżała się wiosna. Nasz drużynowy, pełniący jednocześnie funkcję Komendanta
Chorągwi, postanowił wysłać nasz zastęp Lisów na rowerach do Warszawy z
życzeniami od harcerzy z Wileńszczyzny dla prezydenta z okazji 3 Maja.
Musieliśmy pokonać trasę liczącą 456 km w ciągu 2,5 dnia. Nie byliśmy wyposażeni
w najnowocześniejsze cuda techniki, mieliśmy tylko kompas, mapę z trasą Wilno –
Zamek Królewski w Warszawie i rowery. Mój rower miał nawet dziurawe opony. Za to
serca Wilnian plus sześć serduszek młodych Wilnianek sprzyjały nam w tym, jak na
owe czasy, wielkim wyczynie.
Całą szóstką musieliśmy dojechać na czas, aby przez godzinę reprezentować
Chorągiew Wileńską. Pożegnanie odbyło się późnym popołudniem na dziedzińcu
Piotra Skargi Uniwersytetu Stefana Batorego. Licznie zebrane harcerki i
harcerze, przedstawiciele Koła Przyjaciół Harcerstwa, miasta Wilna i różnych
organizacji, prasa i przygodni widzowie słuchali górnolotnych przemówień i
życzeń. Staliśmy wyprężeni w pełnym rynsztunku, w nowych mundurach, a duma
rozpierała młodzieńcze piersi. Przecież to właśnie my mamy od wileńskiego
harcerstwa doręczyć samemu prezydentowi życzenia z okazji święta 3 – go Maja.
Gromki, pożegnalny okrzyk zebranych: czuj, czuj, czuwaj! wyprowadził nas z
zadumy i oznajmił, że czas wsiadać na “Stalowe rumaki”. Otoczeni co najmniej
stoma innymi cyklistami przejechaliśmy ze śpiewem przez ulicę Zamkową, Plac
Katedralny, Mickiewicza, skręciliśmy na Buffałową Górę poprzez Wielką Puhulankę
i wjechaliśmy na Legionową, a stamtąd już samotni do gór Ponarskich. Jeszcze
tego samego dnia dojechaliśmy do Ejszyszek na nocleg.
Następnego dnia planowane 200 km jazdy nie zrealizowano w 100%. Może niektórym
wydać się śmiesznym, ale tempo zostało narzucone przez krowy pasące się na łące.
Bydlęta, widząc zjeżdżające z góry jakieś dziwne stworzenia, weszły całym stadem
na drogę. Jeden z nas wyjądował na krowie, inny w rowie, , a reszta chcąc
ratować sytuację, krzykiem i wrzaskiem torowała sobie drogę do przewróconych. W
dalszej drodze, na wszelki wypadek, na widok pasącego się stada, zmniejszaliśmy
szybkość.
Gościnny gospodarz w okolicy Sokółki ( w połowie drogi między Grodnem a
Białymstokiem) chętnie oddał nam do dyspozycji stodołę na nocleg. Kiedy
dowiedział się o celu naszej wędrówki, poczęstował nas kolacją i śniadaniem, a
na dalszą drogę obdarzył świeżym serkiem, masłem i jajkami.
Dnia 2 maja, mając za sobą dobry trening i doświadczenie, zmęczeni przeszło 200
– kilometrową trasą, ale bez żadnych przygód i kłopotów, dojechaliśmy na Pragę,
gdzie zanocowaliśmy u jednego z naszych harcerzy, który studiował w Warszawie.
Trzeba przyznać, że nawet niebo w tym czasie było przychylne Trzynastakom.
Promienie słońca i ciepły wiosenny wietrzyk zmieniły blade twarze i białe kolana
jednym na kolor ciemno–brązowy, a innym na kolor spieczonego raka. Nic więc
dziwnego, że nazajutrz wyglądaliśmy jak ludzie egzotycznych krajów w porównaniu
z bladolicymi warszawskimi harcerzami, ustawionymi w ogromnym czworoboku na
dziedzińcu Zamku Królewskiego w Warszawie. Warto w tym miejscu wspomnieć, że z
najdalszych zakątków Polski, gdzie istniały drużyny harcerskie, wyruszały
sztafety z ozdobnymi życzeniami na pergaminie dla Najwyższego Dostojnika
Państwa. Chorągiew Warszawska, tworząc ostatnie etapy sztafet, miała ten
zaszczyt, że wręczała je 3 Maja Prezydentowi na specjalnie przygotowanej
uroczystości. Na czele czworoboku ustawiono harcerza, który przywędrował pieszo
ze Śląska, zastęp żeglarski Chorągwi Gdańskiej, który przypłynął kajakami oraz
naszą ekipę kolarską z Wilna. Pan prezydent uznając nasz wysiłek, podał każdemu
rękę, zamienił parę słów i życzył szczęśliwego powrotu. Byliśmy dumni, że
znaleźliśmy się wśród tych nielicznych, z którymi rozmawiał i przywitał się Pan
Prezydent Ignacy Mościcki, bo warszawskich harcerzy nie spotkał ten zaszczyt.
Drogę powrotną do Wilna odbyliśmy pociągiem, ale nie przez Białystok lecz przez
Lidę, ponieważ na pierwszy pociąg spóźniliśmy się. Z tego powodu otrzymaliśmy
porządną burę od czarnego, który powitał nas na dworcu wileńskim.
A teraz muszę opisać, jakie konsekwencje poniosłem w związku z wyprawą do
Warszawy. Polonistą w seminarium był profesor Pizło, który wydał swoją gramatykę
języka polskiego i uważał ją za lepszą od gramatyki Szobera. W naszym seminarium
obowiązywała jego gramatyka. Kto znał na poziomie dostatecznym jego podręcznik,
był spokojny o oceny z wypracowań i obowiązkowej lektury, nie mówiąc o tych,
którym stawiał stopień dobry ze swego przedmiotu. Zaraz po przyjeździe z
Warszawy, na lekcji polskiego prowadzonej przez pana Pizłę, zjawiła się
wizytatorka. Podczas naszej nieobecności profesor omawiał nowy temat i chciał
sprawdzić, w jakim stopniu został on opanowany przez uczniów. Jego sposób
odpytywania polegał na zadawaniu pytań uczniom słabszym, a dopiero później
lepszym, czwórkowym. Wywołał pierwszego – ten nie odpowiedział. Drugiego i
trzeciego – z tym samym rezultatem. Wywołał, zdawałoby się murowanego, (miałem u
niego zawsze czwórkę, bo i wypracowania pisałem nieźle) Żurowskiego. Ponieważ na
lekcji z nowego materiału byłem nieobecny, więc nie mogłem udzielić
zadawalającej odpowiedzi. Próbowałem tłumaczyć się tym, że jeździłem do
Warszawy. Profesor spojrzał na mnie nieprzychylnym wzrokiem i od tego momentu
straciłem u niego dobrą markę. Na każdej lekcji podkreślał, że postawi mi dwóję
z polskiego. Nie wierzyłem w to i cały czas przykładałem się do lekcji z
ojczystego języka, a szczególnie gramatyki. Niedostateczny stopień z języka
polskiego nie pozwalał na przejście na następny kurs. Myślałem więc, że mnie
przeegzaminuje, lecz niestety, nie doszło do tego! Wiedziałem, że przechodzę na
piąty kurs, ale nie mogłem stwierdzić, jaki stopień otrzymałem z polskiego na
końcowym świadectwie. Aby otrzymać świadectwo, należało wnieść do kancelarii
seminarium 20 zł opłaty za drugie półrocze. Opłatę tę wniosłem dopiero na
początku roku szkolnego 1934/35 i wtedy ujrzałem na świadectwie stopień
niedostateczny z języka polskiego. Profesor postawił dwóję z tym zastrzeżeniem,
że przepuszcza mnie na kurs piąty bez poprawki.
Pod koniec roku szkolnego urządziliśmy z Naroczy do Wilna spływ na kajakach
wykonanych podczas prac ręcznych w szkole. Spływ był bardzo udany i przyniósł
nam wiele wrażeń i niezapomnianych przygód. Obóz stały naszej drużyny został
rozbity znowu nad jeziorem Szwakszta. Tym razem komendantem obozu był jeden z
“Gromady Włóczęgów” Czarnej Trzynastki, a czrny przyjeżdżał kilkakrotnie, aby
nas odwiedzić i sprawdzić, czy cele zakreślone do zrealizowania są osiągane. W
lesie było dużo węży i żmij, jednak nikt nie został ucięty. Znowu pływaliśmy
kajakami podczas zajęć indywidualnych. Na obozie tym był też mój brat, Józek
Żuromski, pseudonim “Żuraw”, który nauczył nas podczas ognisk kilku piosenek
ludowych, takich jak: “Nie lej descu, nie lej, bo cię tu nie tseba”.
Dlaczego mój rodzony brat nazywał się Żuromski, a nie Żurowski? Organizta,
wypisujący metrykę urodzenia brata w tłumaczeniu z rosyjskiego na język polski
pomylił jedną literę i tak już zostało na zawsze, bo brat nie chciał dokonywać
sprostowania.
Po obozie stałym nad szwaksztą wyruszyliśmy rowerami pod wodzą Illinicza Kazika,
specjalisty od spraw zuchowych, na Zlot Skautów Łotewskich w Assari nad Zatoką
Ryską. Odległość z Wilna do Rygi wynosiała tyle samo, co z Wilna do warszawy. Do
granicy łotewskiej jechało się niezbyt wygodnie, bo często drogi były
piaszczyste i źle utrzymane. Po przekroczeniu granicy z Łotwą sytuacja na
drogach uległa radykalnej zmianie. Drogi, chociaż nie asfaltowane, ale bite,
były utrzymane w doskonałym stanie, toteż jazda po nich stanowiła prawdziwą
przyjemność.
Do Dźwińska, zwanego po łotewsku Dańgawpils, a po naszemu “Dałgowpysk”,
dojechaliśmy szczęśliwie i zakwaterowaliśmy się na nocleg u polskich harcerzy. Z
nimi nawiązaliśmy bardzo przyjemną łączność i nauczyliśmy się ludowej łotewskiej
piosenki: “Awu, awu bałtas kajas łecu darziniani...”. Mógłbym przytoczyć aż
sześć jej wzrotek, które zapamiętałem, lecz nie czynię tego, ponieważ nie
potrafię przetłumaczyć na język polski.
Zwiedziwszy Dźwińsk, udaliśmy się w dalszą drogę. Na noc zatrzymywaliśmy się
zawsze u gospodarzy na wsi, przekonując się, że ich gospodarstwa są prowadzone
na poziomie wyższym niż nasze wileńskie. Dało się to zauważyć po ilości sprzętu,
jaki Łotysze posiadali do prowadzenia prac polowych, bardzo czystych ubikacjach
i gospodarskich podwórkach. Z zakupem mleka i innych wiejskich produktów
potrzebnych do przyrządzenia codziennych posiłków nie mieliśmy żadnych kłopotów,
bo posługiwaliśmy się najczęściej językiem rosyjskim, który znany był starszemu
pokoleniu łotewskiemu. Po kilku dniach przybyliśmy do Rygi. Na zwiedzanie
poświęciliśmy cały dzień, a następnie ruszyliśmy do Assari, miejscowości
letniskowej, z pięknymi willami i domami letniskowymi. Przez 5 dni obozowaliśmy
nad zatoką Ryską razem ze skautami łotewskimi, po czym rowerami dojechaliśmy do
granicy z Polską. Tu za łaty (łat to łotewski pieniądz) zebrane za przekleństwa,
których dopuszczali się uczestnicy obozu, kupiliśmy parę czekolad, a następnie
załadowaliśmy się do pociągu polskiego i po dokładnym obejrzeniu lokomotywy
(oprowadził nas po niej “Brytan”, nasz kolega, z zawodu maszynista) odjechaliśmy
do Wilna.
Po zakończeniu obozu kolarskiego pojechałem w rodzinne strony. Ojciec
wydzierżawił sad u księdza w Wornianach. Pilnowałem sadu w dzień, a w nocy
spałem pod daszkiem ze słomy. Mieszkańcy Wornian przychodzili kupować jabłka,
więc przy okazji uzbierałem na swoje wydatki w Wilnie przeszło 40 zł w ciągu
paru tygodni. Prawie codziennie, jeśli była odpowiednia pogoda, chodziłem grać w
siatkówkę z koleżankami i kolegami, którzy przyjeżdżali na wakacje do
miasteczka.
Ostatni rok w seminarium zapowiadał się pomyślnie. Na miejsce profesora Pizły,
który otrzymał zatrudnienie na Uniwersytecie Stefana Batorego w Wilnie, przyszła
polonistka, u której miałem dobry stopień z języka polskiego. Dwójka postawiona
na świadectwie końcowym z czwartego kursu wcale nie wpływała na oceny piątego
kursu, gdyż była postawiona niesłusznie.
Na początku września wszystkie drużyny harcerskie z miasta Wilna zebrały się na
ognisku inaugurując początek nowego roku harcerskiego. Każda drużyna składała
krótkie sprawozdanie z całorocznej pracy, a potem następowały pokazy
poszczególnych drużyn i na zakończenie śpiewano piosenki harcerskie.
Popularna postać
“Profesor” (Antoni Wasilewski) to jedna z najpopularniejszych postaci nie tylko
w “Czarnej Trzynastce”, ale w całym naszym harcerstwie wileńskim. Jeden z
najstarszych Trzynastaków, jeden z trzech pierwszych najwyższego stopnia
“wtajemniczenia” Gromady, a więc arcywłóczęga, wieloletni przyboczny w drużynie,
komendant obozów stałych i wędrownych, “nadworny esteta”, twórca i mistrz
puszczańskiego stylu obozowania, był tym, który przyczynił się ogromnie do
wielkich osiągnięć wychowawczych Trzynastki i rozsławienia jej dobrego imienia.
Gdy w czerwcu 1922 roku wędrowaliśmy razem po Krakowie, Ojcowie i Tatrach
(pierwszy obóz wędrowny Czarnej Trzynastki), wtedy właśnie Antek dzięki poważnej
minie i swoim okularom uzyskał przezwisko “Profesora” i przez myśl mi nie
przeszło, że maszeruję z człowiekiem, który za kilka lat wykaże się tyloma
zdolnościami i talentami, i to w tak różnych kierunkach. Antek był autorem
znanych i tak lubianych piosenek: “Na jeden szlak los rzucił nas...” i “Coś mię
woła, coś mię nęci iść w bezbrzeżną świata dal”. Był on redaktorem jednodniówek
drużyny na 5 – lecie i 10 – lecie Czarnej Trzynastki oraz jednodniówki pt.
“Wytrwałym Zwycięstwo” wydanej w 20 – lecie Okręgu Wileńskiego, wypełniając je w
dużym stopniu swoimi artykułami. On to układał audycje z życia harcerstwa oraz
organizował wspaniałe pokazy harcerskie na zlotach i obozach, pokazy o wysokim
poziomie artystycznym. Nie kto inny, a właśnie “Profesor”, tchnął w obozownictwo
Czarnej Trzynastki ducha puszczańskiego, był twórcą stylu urządzeń i zdobnictwa
– naśladowanego przez wiele innych drużyn. To dzięki niemu obóz Czarnej
Trzynastki na Jubileuszowym Zlocie Harcerstwa z Spale (1935) był uznany za
najpiękniejszy obóz zlotowy.
Swoje i drużyny osiągnięcia w dziedzinie obozownictwa utrwalił Antek w
przemiłych i ciekawych książkach charakteryzujących ducha i estetykę życia
obozowego: “W obozie harcerskim” (1937) i “Pod totemem słońca” (1957). Jego to
dziełem była jedna z najpiękniejszych kronik Czarnej Trzynastki napisana
doskonałym stylem i pięknie ilustrowana. A przecież wielkie widowisko ludowe
“Zabicie bazyliszka”, które poruszyło całe Wilno, zostało zorganizowane dzięki
dużemu wkładowi pracy “Profesora”. Przez wiele, wiele dni tworzył potężnego
smoka, którego ogon pełzał dzięki czterdziestu nogom harcerzy w nim
maszerujących. To on (Antek, nie bazyliszek) redagował bojowy odcinek w gazecie
“Słowo” p.n. “Na harcerski tropie”, który tyle kłoptu sprawił Cat –
Mackiewiczowi. Antek był redaktorem niezależnego miesięcznika
starszoharcerskiego “Naprzełaj”, wydawanego przez Gromadę Włóczęgów C.T. i inne
postępowe ugrupowania starszoharcerskie Warszawy i Lwowa. Później został
redaktorem miesięcznika “Brzaski” – pisma starszoharcerskiego wydawanego przez
ZHP. Jako redaktor i autor wielu artykułów śmiało walczył o realizację
przyrzeczenia harcerskiego we wszelkich przejawach naszego życia, o to, żeby w
Polsce było więcej prawdy, dobra i piękna. I dlatego też w 40 – lecie C.T.
naszemu Antkowi “Profesorowi” należy się wielki dank i wyrazy pełnego uznania od
całej trzynastackiej braci, z którą tak morowo maszerował przez długie lata
słonecznym szlakiem. I którą utrwalił w piosenkach:
Czarny
Na jeden szlak los rzucił nas
Do wspólnych przygód wplatał
Nam jedną piosnkę śpiewał las
Jednako czas ulatał.
I jeden kocioł żywił nas
Ognisko wspólne było
Jednako nam upływał czas
Wesoło nam się żyło.
Gdy w żwawym marszu szliśmy wraz
Piosenka dziarsko brzmiała
Wesoło kroczył każdy z nas
Każdego twarz się śmiała.
Za nami przygód różnych moc
I czyny sławą brzmiące
Niejedna pod namiotem noc
To węzły nas wiążące.
Nas łączył nocy dziwny czar
Gwiaździstym stropem krytych
I biwakowych gawęd gwar
Głęboko w sercach wrytych.
W promieniach słońca brało chrzest
Gromady naszej życie
Coś między nami odtąd jest
Co w sercach leży skrycie.
“Profesor”
Piosenka ułożona na obozie wędrownym łodzią z jeziora Narocz do Wilna.
Pieśń Włóczęgi
Coś mię woła, coś mię nęci
Iść w bezbrzeżną świata dal
Bo już taki los włóczęgi
Za swobodą wieczny żal.
Pól swoboda, lasów cisza
Posiadają dziwny czar,
Kogo tylko oczarują
Temu zbrzydnie tłumu gwar.
Życie bujne i radosne
Daje mi włóczęgi szlak
Całe życie chciałbym przeżyć
Jak wędrowny, wolny ptak.
A gdy spotka śmierć na szlaku
Nie w cmentarny pójdę tłum
Nie egzekwii chór żałobny
Lecz usłyszę jodeł szum.
Nie dolecą mnie w zaświaty
Dźwięki długich, nudnych mów
Prócz mych wiernych towarzyszy
Pożegnania krótkich słów.
Mego grobu nie przydusi
Granitowy ciężki głaz
A pacierze nad mogiłą
Cicho szeptać będzie las.
Ręką braci uczyniony –
Lilii i Trzynastki znak
Będzie znaczył grób włóczęgi
I wędrówki naszej szlak.
“Profesor”
Piosenka ułożona na obozie wędrownym Włóczęęgów Czrnej Trzynastki po
Huculszczyźnie 1927 roku.
Na wiosnę 1935 roku mój belgijski rower, na którym pokonałem trasę z Wilna do
Warszawy i z Wilna do Rygi w 1934 roku, padł łupem nieznanego złodzieja, który
skradł go z korytarza przylegającego do naszej izby przy ulicy Zawalnej.
Na trzy miesiące przed maturą przeniosłem się z Jankiem Sochańskim na
“prywatkę”, aby uzyskać lepsze warunki do nauki. Zamieszkaliśmy na ulicy Nowy
Świat u kolejarza, emeryta. Śniadanie i kolację przygotowywaliśmy sami,
korzystając z kuchni właściciela, a na obiady chodziliśmy do mensy akademickiej.
Na początku maja otrzymałem telegram od najstarszego brata Franka,
zawiadamiający o śmierci ojca. 50 km po bruku przebyłem w ciągu trzech godzin.
Okazało się, że ojciec popełnił samobójstwo wieszając się na drzewie nad
majątkowym stawem.
W pogrzebie wzięła udział cała wieś i część ludzi z miasteczka – ci, którzy go
znali. Kondukt pogrzebowy przeszedł koło kościoła, lecz dzwony kościelne nie
odezwały się, bowiem samobójcom nie należał się pochówek religijny. najbardziej
rozpaczały matka i ciotka. Pochowano ojca, jak to się mówi, za płotem, w miejscu
odludnym, aby swoją obecnością nie zakłócał spokoju zmarłym bogobojnym. Na drugi
dzień powróciłem do Wilna.
W drugiej połowie maja wyjechaliśmy rowerami na praktykę do czteroklasowej
szkoły powszechnej w Kierdziejowicach, której kierowniczką była moja siostra
Jadzia. Szkoła miała trzy izby. I i II klasa uczyły się oddzielnie, a III i IV
były do nauki połączone. Dzieci słabo rozwinięte sprawiały wiele trudności, lecz
poradziliśmy z nimi i dwa tygodnie praktyki minęły pomyślnie. W szkole oprócz
mojej siostry, uczyła jeszcze jedna nauczycielka, która mieszkała razem z mężem
dziwakiem u gospodarza. Ten dziwak chodził w szacie podobnej do szaty Chrystusa.
Miał też długie włosy i brodę. Głosił też, że nie należy zabijać żadnego
boskiego stworzenia.
Kiedy żona prała mu tą długą szatę, pogobną raczej do koszuli, kładł się do
łóżka i czekał, aż szta wyschnie. Wybudował na placu obok szkoły oryginalny
sześcioboczny budynek ze studnią w środku, lecz nie wykończył go podczas naszej
praktyki.
Po otrzymaniu zaświadczeń o odbyciu, z wynikiem dodatnim, dwutygodniowej
praktyki w Kieredziejach, wróciliśmy do Wilna i w dalszym ciągu
przygotowywaliśmy się do egzaminu końcowego. Do matury stanęliśmy po tygodniu.
Egzamin pisemny zdawaliśmy z języka polskiego i białoruskiego. Obowiązywał też
egzamin z przedmiotu dowolnego. Wybrałem geografię, chociaż przez rok geografii
nikt nas nie uczył. Egzamin ustny nie sprawił mi trudności. Z trzech przedmiotów
otrzymałem oceny dobre. Dyplomy na nauczycieli szkół powszechnych wręczono nam w
dniu 15 czerwca 1935 roku.
Należałoby na zakończenie wspomnieć, że między Seminarium Żeńskim w Trokach i
Seminarium Nauczycielskim im. T. Zana w Wilnie istniał niepisany zwyczaj
urządzania balów szkolnych, trwających do samego rana. Najpierw zapraszały nas
dziewczęta z trok, a w dwa tygodnie później my zapraszaliśmy panny do Wilna. W
tych balach brali udział tylko maturzyści.
Krótki obóz przygotowany przed Zlotem w Spale odbył się w Wołokumpi pod Wilnem.
Stamtąd, po zwinięciu obozu udaliśmy się na dworzez kolejowy i po załadowaniu
całego sprzętu obozowego wyjechaliśmy pociągiem do Spały. Rozbiliśmy obóz nad
Pilicą. W ciągu dwóch dni wszystko było, jak to się mówi, zapięte na ostatni
guzik. Namioty były rozbite, pojawiła się brama ze smokami na górze i na dole,
kapliczka obozowa, fotele oraz totemy zastórze i na dole, kapliczka obozowa,
fotele oraz totemy zastów i maszt obozowy oraz kuchnia. O tym, jak piękny był
nasz obóz, świadczą wypowiedzi w prasie. W “Słowie” z dnia 9.07.1935r. w
artykule pt. “W obozie drużyn wileńskich”, autor podpisany pseudonimem KES,
podaje co następuje: “Obóz Czarnej trzynastki ma zupełnie innych charakter,
bardziej typowo harcerski. Umyślnie o nim piszę na końcu, choć zwiedzałem go na
początku. Wchodzi się przez bramę, wystylizowaną w sosnowe smoki z
rozdziawionymi paszczękami. Namiot komendy jest po prostu wytworny i stanowi
szczyt wygody.
O ile w żeńskiej Trzynastce namiot Komendy robił wrażenie kokieteryjnego
panieńskiego pokoiku (nawet lusterko stało na poczesnym miejscu), o tyle w
Czarnej Trzynasce robił wrażenie wytwornego gabinetu ministra na świeżym
powietrzu z powstawianymi ... łóżkami.
Przed taką siedzibą Komendy patrzył na nas totem p. Domańskiego, komendanta
obozu, popularnie zwanego Zeusem, sosnowa sowa w okularach. Wszystko w tym
obozie jest sosnowe i nad wszystkim unosi się typowy duch harcerski,
indywidualny artyzm drużyny, zżytej długotrwałą tradycją, zahartowanej w
niezliczonych obozach. Przed poszczególnymi namiotami stoją godła zastępów. Sowa
wytrzeszcza oczy, żbik wypręża grzbiet, pyszczek lisa węszy w powietrzu, kruk
zdaje się, że za chwilę zakracze. Przed jednym z namiotów stoi nastroszony kot,
budzący ogólną wesołość.
Materiał nie jest podatny, ale pomysłowość harcerzy potrafi zrobić z cegieł
kanarka, gdyby im tak zagrać na ambicji.
Lekka i wdzięczna jest kapliczka Czarnej Trzynastki. Zegar umieszczony w paszczy
“leśnego czorta”. Coś niesamowitego jest w tej leśnej maszkarze, której trzeba
zaglądnąć w gardło, aby zobaczyć godzinę. W noc księżycową wartownik widzi
upiorne cienie sękatej menażerii. Szelesty mieszają się ożywającymi w noc.
Wartownikowi zdaje się, że opuszczą one swoje postumenty i zaczną węszyć na
majdanie, szukając zdobyczy. Tyle życia, tyle artystycznej inwencji wlała
najsławniejsza drużyna w swój pełen stylu obóz.”
Z kronik obozowych
“Podziwiałem najbardziej gustowne, prawdziwe harcerskie obozy i urządzenia
pomysłowe w obozie. Jako Komisarz Obozownictwa, przewędrowałem przez wszystkie
obozy. Wasz obóz uważam za najbardziej godny widzenia na Zlocie.
Spała 15.VII.1935r. (–) Tadeusz Maresz, Harcmistrz rzeczypospolitej, Rydzyna
“Zachwycony artystycznym ujęciem i urządzeniem obozu Czarnej Trzynastki
Wileńskiej, z prawdziwą radością wpisuję się do księgi Drużyny, jeden z bardzo
już dzisiaj nielicznej garstki organizatorów Harcerstwa w Polsce. Szczęść Wam
Boże – Czuwaj!”
Spała, 16.VII.1935r. (–) Zygmunt Wyrobek
“Widzę, że fama zlotowa nic nie przesadziła, cuda opowiadając o Trzynastce.”
3.VII.1935 (–) A. Kamiński
“Najpiękniejszy obóz na zlocie”
W długich wędrówkach po Zlocie widziałem bardzo wiele obozów. Najpiękniejszy
jest obóz Czarnej Trzynastki Wileńskiej. ozdoby jego to dzieło sztuki powstałe
pod kierunkiem druha Wasilewskiego.
Opis tego obozu zostawimy na numer niedzielny. Tymczasem zaś wołamy: Druhowie –
w zwiedzaniu Zlotu nie wolno pominąć Czarnej Trzynastki.”
Z pisma zlotowego “Wieści zlotowe”
O jednej ozdobie zwiedzający zapomnieli, ponieważ stała ona na ziemi obok
namiotu inwentarzowego, którego byłem gospodarzem. Był to mały piesek na
łańcuchu, zrobiony z czterech kawałków sosnowego drzewa, pilnujący sprzętu
obozowego. Z tego, co mi najbardziej utkwiło w pamięci podczas pobytu na Zlocie
w Spale, to były “Harce”. Dla nas, już harcerzy po maturze, urządzono specjalny
bieg z przeszkodami, na który złożyły się takie konkursy, jak: terenoznawstwo,
podanie obcokrajowcowi terminu dojazdu pociągu z Warszawy do Gdańska na
podstawie rozkładu jazdy pociągów. Nasz obcokrajowiec był Niemcem, więc z
łatwością porozumieliśmy się z nim, podając dokładnie czas odjazdu pociągu z
warszawy i godzinę przybycia do Gdańska. Dalsza trasa biegu doprowadziła nas nad
Pilicę, gdzie sędzia polecił nam przeprawić się przez rzekę, przenosząc jednego
z zastępu w ubraniu na drugi brzeg. Po szybkim rozebraniu się do spodenek,
najwyższy z nas wziął jednego na barana i przeniósł go, nie zamoczywszy nawet
butów. Rzeka w tym miejscu nie była głęboka, toteż po kilku minutach znaleźliśmy
się wszyscy na przeciwnym brzegu. Włożenie mundurów nie trwało długo. Następny
sędzia przyprowadził nas do pokaźnej kupy sosnowych gałęzi i polecił sporządzić
z nich fotel obozowy. Pod kierunkiem Janka Sochańskiego, naszego zastępowego,
uwinęliśmy się dość szybko i fotel w ciągu godziny był gotowy.
W rezultacie za cały bieg otrzymaliśmy ocenę bardzo dobrą. Jednym z ciekawszych
zajęć, jakie przygotowano przy pomocy saperów, była budowa mostu przez Pilicę.
Przeprawiliśmy się po nim na drugi brzeg i z powrotem.
Niezapomniane wrażenia pozostawiły ogniska zlotowe prowadzone przez starszych
harcerzy – wodzirejów i defilada na stadionie przed Prezydentem Mościckim.
Komendantem obozu przygotowanego do Zlotu w Spale był również “Zeus” – Leszek
Domański. On wprowadził na tym obozie w Wołokumpii pod Wilnem zwyczaj pisania
pamiętników obozowych. Przypomniałem sobie, że w konkursie na najładniejszy
pamiętnik zdobyłem I miejsce.
Leszek Domański potrafił też zorganizować na podstawie fabuły wymyślonej przez
siebie atrakcyjny bieg za młodocianą artystką filmową, Shirley Temple, którą
porwali bandyci. Zwycięski zastęp, który jako pierwszy odnalazł artystkę,
otrzymał w nagrodę kilogram twardej czekolady wileńskiej.
Z harcerstwem wileńskim Leszek zetknął się, gdy po skończeniu gimnazjum w
Nowogródku przyjechał do Wilna na studia uniwersyteckie. Wtedy wstąpił do
Czarnej Trzynastki. Ujmował osobistym urokiem, dużą kulturą i wysokim stopniem
wyrobienia harcerskiego. Studiował geografię, co harmonizowało z naszym
zamiłowaniem do włóczęgi. Nie pamiętamy, czy to my nadaliśmy Leszkowi przydomek
“Zeusa”, czy już z nim do nas przybył. Pewnie imię Gromowładcy zawdzięczał
swojej wysokiej (chociaż mocno wychudzonej) postaci, uwieńczonej twarzą, która
pionowo była przekreślona długim nosem, a poprzecznie dużą, czarną oprawą rogową
okularów. Jednakże w tej twarzy, stale rozjaśnonej uśmiechem, nie było nic
groźnego, nic zeusowego. Uśmiechał się wbrew utartej opinii, że wszyscy
cierpiący na dolegliwości żołądkowe są zgryźliwi. Jakaś nadkwasota ciągle mu
dokuczała i trzymając go na częstych dietach, bardzo wychudzała.
Leszek miał wybitne zdolności instruktorskie. W Czarnej Trzynastce był
przybocznym. Po skończonych studiach objął pracę nauczyciela geografii w znanym
gimnazjum im. Stefana Batorego w warszawie. Będąc nadal członkiem naszej Gromady
Włóczęgów, został drużynowym 23 Warszawskiej Drużyny Harcerzy, z której wyszły
najpiękniejsze postacie warszawskich Szarych Szeregów, sławnych z Warszawskiego
powstania harcerskich batalionów “Zośki” i “Parasola”.
Po zlocie w Spale wybraliśmy się na obóz wędrowny, początkowo pieszy z Łyntup do
Naroczy, a nastŁyntup do Naroczy, a następnie kajakowy z Naroczy (największego
jeziora w Polsce, o powierzchni 81 km2) rzeką Naroczanką i Wilią do Wilna.
Komendantem tego obozu był Władysław Malewski, włóczęga w stopniu harcmistrza.
Trasę pokonywałem już drugi raz, więc nie stanowiła dla mnie większej atrakcji.
Pełniłem na tym obozie funkcję kronikarza i z tego obowiązku wywiązałem się
należycie, zanotowując między innymi opinię pana dziedzica Chomińskiego, u
którego w czasie domarszu do Naroczy zanocowaliśmy w parku pod namiotami, o
swoim rodzonym bracie dziwaku, właścicielu zadłużoenego majątku w Wornianach.
Trochę niespodzianek sprawiła nam rzeka Naroczanka, której nurtu nie mogliśmy
odnaleźć wśród moczarów, zarosłych wysoką trzciną i trawą. Jednak i tą
przeszkodę pokonaliśmy szczęśliwie. Ostatnią przygodę przeżyliśmy jeszcze przy
zrujnowanym młynie, a potem Wilią, wiosłując niezbyt mocno, po kilku dniach
podziwiając piękne brzegi i widoki dotarliśmy do Wilna śpiewając pieśni:
Wilija naszych strumień rodzica
Dno ma złociste i niebieskie lica
Piękna Litwinka co z niej czerpie wody
Śliczne ma serce, piękniejsze jagody.
Wilija gardzi doliny kwiatami
Bo szuka Niemna swego oblubieńca
Litwince nudno między Litwinami
Bo ukochała cudnego młodzieńca
Dwa tygodnie spędziłem w rodzinnej wsi oczekując na kartę powołania do wojska.
Niebawem otrzymałem ją razem z bezpłatnym biletem na przejazd do Siedlec, do 22
pułku piechoty. 1 września zgłosiłem się do jednostki wojskowej. Zostaliśmy
umundurowani i kompletnie wyposażeni we wszystko co potrzebne żołnierzowi do
odbycia służby wojskowej, a następnie wysłano nas do Zambrowa, gdzie wcześniej
mieściła się Szkoła Podchorążych Rezerwy, ale tamtego roku pozostał tylko
Batalion Szkolny Piechoty, złożony z 3 kompanii strzeleckich i 1 kompanii
karabinów maszynowych.
Zostaliśmy rozlokowani w starych koszarach pamiętających jeszcze czasy carskie.
Pierwszą czynnością, jaką mieliśmy wykonać, było napchanie sienników słomą i to
tak, żeby siennik nie ugiął się pod ciężarem żołnierza. następnie pouczono nas,
jak należy posłać łóżka, powiesić mundury w szafie i postawić zapasowe buty pod
łóżkiem oraz karabiny i plecaki na specjalnych stojakach. Po dokładnym
sprzątnięciu pomieszczenia, drużyny, w skład której wchodziło 18 osób i
drużynowy w stopniu plutonowego lub sierżanta, nastąpiła musztra na placu
ćwiczeń, początkowo bez broni.Baczność, spocznij, w prawo, w lewo zwrot,
salutowanie, występowanie z szeregu i meldowanie się oraz maszerowanie rzędemw
dwójkach, zatrzymywanie się. Dla urozmaicenia stosowano też: biegiem marsz,
padnij, powstań, na razie bez czołgania się. Mnie te wszystkie ćwiczenia nie
sprawiały żadnych trudności, bo znałem je z harcerstwa i przysposobienia
wojskowego, które było prowadzone w seminarium przez trzy lata. Gdy następowała
pora obiadowa, podoficerowie zarządzali przerwę na oczyszczenie i umycie się. Na
obiad maszerowaliśmy całą kompanią czwórkami, do stołówki położonej w innym
bloku koszarowym bliżej ulicy. Tam podawały nam obiad panie zatrudnione w
stołówce.Obiad składał się z zupy, kawałka chleba wojskowego i drugiego dania
mięsnego, najczęściej w postaci gulaszu z wołowiny i ziemniaków. Po obiedzie
następowała przerwa na odpoczynek, podczas której można było poleżeć na łóżku,
lecz potem musieliśmy idealnie zasłać łóżka, aby nie było na nich żadnej
zmarszczki.
Po południu całym plutonem uczyliśmy się piosenek żołnierskich pod kierunkiem
porucznika Strzelców Podhalańskich, któy został naszym dowódcą. Dowódcą naszej
kompanii był kapitan Czapek, a drużyny sierżant Mafina.
Przed kolacją jeszcze półgodzinna musztra, ponieważ byliśmy rekrutami i należało
utrwalić poznane przed obiadem zwroty, salutowanie, występowanie i meldowanie
się, szybkie ustawienie w szeregu i dwuszeregu oraz na ramię broń i do nogi
broń.
Na kolację wyruszaliśmy całą kompanią. Kolacja składała się z kawy, kilku
kawałków chleba z masłem lib marmoladą i pół bułki pszennej. Capstrzyk odbywał
się o godzinie 21–ej. Po odśpiewaniu “Wszystkie nasze dzienne sprawy”
następowało czyszczenie butów, obowiązkowe mycie się do pasa i przygotowywanie
do snu. Od godziny 24 – ej obowiązywała cisza nocna. P0obudka następowała na
sygnał trąbki o godzinie 6.00. Od 6.00 do 6.30 – mycie się, słanie łóżek,
sprzątanie przez dyżurnych, od 6.30 do 7.00 – gimnastyka poranna, prowadzona
przez plutonowego Pachoła. Po gimnastyce śpiewywaliśmy “Kiedy ranne wstają zore”
i następował wymarsz na śniadanie, złożone z kawy z mlekiem, chleba i kilku
plasterków kiełbasy i marmolady oraz bułki pszennej. Po śniadaniu wymarsz w
pełnym rynsztunku całą kompanią na ćwiczenia pod gruszą, która rzeczywiście
rosła na wzgórzu. Wokół niej poszczególne drużyny uczyły się pod dowództwem
swoich drużynowych sztuki wojennej. Po godzinie dowódca plutonu ogłaszał przerwę
na papierosa.
W pierwszych dniach szczególną uwagę zwracano na opanowaniemusztry z karabinem,
maszerowanie w nogę, zatrzymywanie się, padanie i powstawanie. Potem ćwiczono
szermierkę z karabinem, celowanie do tarczy i sylwetek żołnierskich, rzut
granatem do celu. Kiedy już dokładnie opanowaliśmy marsz z karabinem oraz marsz
defiladowy, nasz dowódca batalionu, pułkownik Muzyka spotykał nas codziennie z
orkiestrą i odbierał defiladę. To było jego ulubione hobby. Ja, jako najmniejszy
z n\kampanii (tylko 159 cm wzrostu), maszerujący w ostatniej czwórce, zwróciłem
jego uwagę, a kiedy spostrzegli to moi dowódcy, zaraz zyskałem opinię najlepiej
maszerującego w kompanii. Od tego dnia miałem wyrobioną bardzo dobrą markę i w
dalszym szkoleniu nie napotykałem na żadne trudności.
Pewnego dnia przybył do Zambrowa główny inspektor szkolenia, pułkownik
Skokowski, którego wszyscy znali z dziwactw podczas inspekcji w poszczególnych
kompaniach. Pouczono nas, że jeżeli wskaże na kogoś swoją jedną ręką (drugą
uracił w czasie I wojny światowej), należy wystąpić try kroki z szeregu i
zameldować: strzelec z cenzusem podając nazwisko. Ustawieni w dwuszeregu,
załamanym z obu stron, oczekiwaliśmy na przybycie pułkownika, który po
przywitaniu nas po żołniersku, zaczął zadawać pytania z dziedziny wojskowości.
Kiedy zapytany odpowiadał dobrze, rozkazywał awansować go na starszego strelca.
Gdy zauważył, że ktoś naciera uszy (był lekki przymrozek), uśmiechał się i
mówił: “A fiołki alpejskie uszki wam marzną!” Taka kontrola wiadomości
wojskowych trwała całą godzinę, podczas której kilkunastu strzelców awansował na
starszych strzelców, a niektórych nawet na stopień kaprala. Po inspekcji
okazywało się, że żaden z pytanych nie otrzymał wyższego stopnia – była to taka
pułkownikowska zabawa wojskoa.
Po trzech miesiącach odbyła się przysięga, po której nastąpił awans wszystkich
na stopień starszego strzelca z cenzusem. Tylko jeden z bardzo “zdolnych”
kolegów pochodzących z Krakowa, został odesłany do pułku piechoty w Krakowie,
gdyż w podchorążówce nie dawał sobie rady. Musiał biedak służyć w wojsku 18
miesięcy. Codziennie po przerwie obiadowej odbywało się czyszczenie broni, a
potem zajęcia z zakresu terenoznawstwa, nauki o broni, budowy stanowisk
strzeleckich oraz piosenek żołnierskich. Codziennie też, oprócz niedziel, był
odczytywany rozkaz kompanii i odbywał się karny raport, do którego stawali
żołnierze, którzy coś przeskrobali. Przy takim raporcie, o ile przestępstwo było
poważne, można było otrzymać kilka dni aresztu. Prawie co tydzień odbywało się
ostre strzelanie, najpierw z karabinka małokalibrowego, a następnie z karabinu
zwykłego do tarczy na 100m i 300m. Wynik strzelania uwidaczniano na specjalnej
tablicy w koszarach. Od czasu do czasu były organizowane ćwiczenia nocne,
czasami nawet bardzo ciekawe. W niedzielę chodziliśmy całą kompanią na mszę
odprawianą w miejscowym kościele. Po przysiędze mogliśmy też otrzymać przepustkę
do kina lub teatru, jeżeli taki zawitał do Zambrowa.
Na święta Bożego Narodzenia wszyscy otrzymali tygodniowy urlop. Wyjechałem więc
do Wilna, aby wziąć udział w pierwszym Żerowisku Gromady Włóczęgów Czarnej
Trzynastki, które odbyło się w “Marnym Widoku” przy ulicy Zawalnej 16. Utartym
zwyczajem kawalerowie przynosili na Żerowisko słodycze i owoce, żonaci zaś
torty. Ci, którzy nie mogli wziąć udziału w zebraniu, przysyłali listy lub
kartki z życzeniami. Z Żerowiska też wysyłano nieobecnym pozdrowienia z
życzeniami oraz podpisami wszystkich zebranych. W pierwszym dniu zebrania
omawiano zazwyczaj sprawy organizacyjne i programowe Gromady i całej drużyny
oraz zagadnienia wynikające z pracy harcerskiej poszczególnych Włóczęgów. Nieraz
dochodził do tego referat na aktualny temat i dyskusja.
Program drugiego dnia był towarzysko – rozrywkowy i kończył się wspólnym wypadem
do teatru.
Urlop szybko minął i znowu należało się podporządkować wojskowemu regulaminowi.
Chociaż miałem ze sobą sporo regulaminów oraz rozmaitych instrukcji dotyczących
służby wojskowej, prawie nie korzystałem z nich podczas urlopu.
W podchorążówce dbano o to, abyśmy jak najwięcej odnieśli pożytku z dobrze
spełnionego obowiązku służby wojskowej, która może przydać się w dalszym życiu.
Ciągle sądziłem, że uda mi się zostać oficerem zawodowym, toteż do końca pobytu
w Batalionie Szkolnym Piechoty w Zambrowie starałem się uzyskać jak najwyższą
lokatę wśród 152 kolegów.
Kiedy przyszedł czas starania o przyjęcie do Szkoły Podchorążych zawodowych,
złożyłem podanie wraz z kilkoma innymi kolegami. Wyjechaliśmy do Warszawy na
specjalistyczne badania lekarskie. Żadnych wad w budowie organizmu nie
stwierdzono, oprócz wrodzonej słabszej widoczności lewym okiem. Po kilkudniowym
oczekiwaniu przyszło powiadomienie, że do podchorążówki zawodowej został
przyjęty kolega z 15–tą lokatą, syn zawodowego pułkownika. Jak więc, jako syn
chłopa, mogłem konkurować z tak poważnym kandydatem?
Zakończenie pobytu w Szkole Podchorążych Rezerwy nastąpiło w ostatnich dniach
maja 1936 roku. Dyplomy ukończenia szkoły rozdano na specjalnie przygotowanej
uroczystości. Trzymając w ręku dyplom z pierwszą lokatą, wcale nie byłem
zadowolony, gdyż moje marzenia o służbie w wojsku nie spełniły się.
Od tego dnia mój stosunek do wojaczki całkiem się zmienił. Narazie nie mogłem
się jeszcze buntować, bo do ukończenia służby w 35 pułku piechty w Brześciu nad
Bugiem pozostały jeszcze 3 miesiące. Upłynęły one na obozie wojskowym pod
namiotami. Zostałem dowódcą drużyny i szkoliłem rezerwistów, przybyłych do 35
pułku na ćwiczenia rezerwy. Musztra, maszerowanie w takt piosenek żołnierskich,
nauka tych piosenek, kopanie stanowisk strzeleckich, ćwiczenia polowe,
szermierka oraz nauka celowania i strzelania były chlebem powszednim dnia
codziennego. Odżywianie w obozie nie było tak dobre, jak w podchorążówce. Rano
czarna kawa z wojskowym czerstwym hlebem, na obiad zupa grochowa lub fasolowa i
gulasz z ziemniakami. Kolacja składała się przeważnie z kaszy jęczmiennej lub
gryczanej, okraszanej skwarkami i do popicia znowu czarna kawa. Po dwóch
tygodniach zostałem awansowany na kaprala, a pod koniec obozu zostałem
plutonowym. Czekał nas obecnie najcięższy okres manewrów. Na manewry wyruszyłem
jako zastępca dowódcy plutonu. Pułk nasz zaraz po wyjściu z koszar wg założeń
miał wyrwać się z okrążenia, jakie szykował nam czerwony nieprzyjaciel. Całe
popołudnie oraz całą noc prawie forsowym marszem z małymi przerwami na
odpoczynek i posiłki posuwaliśmy się do wyznaczonej miejscowości i dopiero o
godzinie 12.00 zdołaliśmy osiągnąć cel. Sporo żołnierzy zmęczonych 24 –
godzinnym marszem otarło nogi do krwi i trzeba było dowieźć ich furmankami.
Nasz wódz, dyplomowany pułkownik był bardzo zadowolony, gdyż udało mu się
uniknąć okrążenia przez nieprzyjaciela.
Kilka dni wypoczywaliśmy, aby wykurować pokaleczone nogi, zanim pułk mógł
wyruszyć do wykonania dalszych zadań wymyślonych przez wojskowych strategów.
Sądzę, że przyjemniejszą rzeczą będzie podanie treści kilku piosenek, których
nas nauczył w Zambrowie strzelec podhalański niż opisywanie symulowanych zajęć
na manewrach.
1. Przy świetle, które nieprzyjaciel rzucił,
Widać w milczeniu rozstawione warty.
Tam młody żołnierz, aby noc swą skrócić
Tak sobie duma, na orężu wsparty.
Słodki zefirze, zefirze jedyny,
Nieś moje pienia do lubej dziewczyny
Powiedz, że żyję tu zajęty cały
Swoją ojczyzną i wielkością chwały.
Jutro okazać trzeba wiele męstwa,
Nim zorza błyśnie bitwa się rozpocznie.
Śmierć nas zaskoczy, lecz pośród zwycięstwa
Jeśli polegniesz, to wśród swoich braci,
Słodki zefirze...itd.
2. Ze wszystkich ludzi najpiękniejszy zawsze żołnierz jest
Jak lala od stóp aż do głów
Humoru nigdy mu nie zabraknie
Zawsze pański gest, więc zawsze wesoły i zdrów
Bagnet, pas, karabin, wszystko błyszczy się
Dziarsko maszeruje, śmiać się do nich chce
Na ramię broń do nogi broń
Patrz każdy przed swój nos
Piosenka rozlega się w głos
Bo najpiękniejsza to żołnierska brać
Dziewczęta innych wcale nie chcą znać
Gdy której główką kiwnie swą
To wszystkie wnet do niego lgną
Gdy się pokaże, jak do miodu lgną.
3. Polesia czar
Pośród łąk, lasów i wód toni
W ciągłej pustej życia pogoni
Żyje posępny lud.
Brzęczą much roje nad bagnami,
Skrzypi jadący wóz czasami
Poprzez wąską rzekę w bród.
Czasem ozwie się gdzieś łosia ryk,
Albo w dzikim gąszczu głuszca krzyk
I znów cisza ta niezmącona
Dusza śni pustką rozmarzona
Piękny o Polesiu sen.
Polesia czar to dzikie knieje, moczary,
Polesia czar piękny to wichrów jęk,
Gdy w ciemną noc z bagien wstają opary,
Serce me drży, dziwny ogarnia lęk
I słyszę jak z głębi wód
Jakaś się skarga miota
Serca prostota wierzy w Polesia czar.
Tam gdzie szumiące płoną lasy,
Kiedyś poznałem pełen krasy
Piękny Polesia kwiat,
Słońce jaśniejsze mi się zdało,
Wszystko wkrąg mnie się radowało,
Inny zdawał mi się świat.
Trudno bez ciebie me dziewczę śnić,
Trudno z żalu i tęsknoty żyć.
Nie wrócą dni szczęścia przeminione,
Wszystko na zawsze już skończone,
Został o Polesiu sen.
Polesia czar... itd.
Manewry minęły, chociaż były trochę przydługie. Zbliżał się upragniony koniec
zupełnie niepotrzebnej mordęgi. Po pokonaniu przeszło 200 – kilometrowej trasy,
przybyliśmy do Brześcia nad Bugiem. Po pobraniu z magazynu ubrań,
przeistoczyliśmy się w cywilów i każdy ruszył w swoje rodzinne strony.
Pociągiem, z bezpłatnym biletem udałem się do Wilna, aby rozpocząć nowy etap
swego życia.
Na własnym rozrachunku
Wilno to duże 100 – tysięczne miasto. Aby w nim żyć, trzeba było gdzieś
pracować. Mój drużynowy postarał się o tymczasowe zatrudnienie mnie jako
zastępcy kierownika sezonowego schroniska szkolnego, które mieściło się w dwóch
drewnianych budynkach u stóp Góry Trzykrzyskiej, tuż nad Wilenką, wpadającą o
100m dalej do rzeki Wilii. Do schroniska przechodziło się przez drewniany most
przerzucony przez niezbyt szeroką rzekę. Mieszkałem w jednym pokoiku od frontu
budynku i tam też urzędowałem, przyjmując na noclegi chętnych, przyjeżdżających
na zwiedzanie miasta.
Pewnego razu zgłosił się do mnie chłop znad Naroczy i powiadomił mnie, że
przyjechał, aby zatrudnić się jako dozorca przy schronisku. Poprosiłem go, żeby
usiadł i zaczekał, aż zadzwonię do kierownika schroniska. Wykręciłem numer
kierownika i zameldowałem, że zgłosił się do mnie kandydat na dozorcę. Kiedy
kierownik – nauczyciel zapytał, gdzie on jest, odpowiedziałem, że u mnie w
pokoju. “Co takiego?! Zwykły chłop siedzi u kierownika?!” Ton i sposób podejścia
do niższej warstwy chłopskiej wystarczył mi na wyrobienie opinii o kierowniku
arystokracie i jednocześnie nauczycielu. Odesłałem więc kandydata na dozorcę do
schroniska w śródmieściu, a co się z nim dalej stało, nie dotarło do mojej
wiadomości.
W drugiej dekadzie września na występy w Wilnie przybył chór chłopców z Wiednia.
Zamieszkali w naszym schronisku. Przez parę dni było głośno i wesoło, bowiem
chłopcy w godzinach wolnych od prób i występów, byli rozbrykani i używali
swobody, wymyślając najprzeróżniejsze zabawy.
Około 20 września otrzymałem zawiadomienie, że mam udać się do miasta Słonima i
zgłosić się do inspektora szkolnego, celem objęcia posady nauczyciela.
Zaopatrzony w nowy garnitur, pantofle oraz koszulę z nowym krawatem (wszystko
zakupione za 60 zł, które brat Józek przysłał z Belgii) wyjechałem pociągiem do
powiatowego miasta Słonima, zabierając ze sobą skrzypce i plecak, w którym
miałem cały swój dobytek. W inspektoriacie szkolnym podpisałem umowę na kontrakt
zastępczy w Szkole Powszechnej nr 2 w Słnimie. Pobory moje wynosić miały 120 zł
miesięcznie.
Zgłosiłem się do kierownika Szkoły nr 2, pana Majewskiego. Ponieważ nie miałem
mieszkania, otrzymałem propozycję zamieszkania w pomieszczeniu stołówki
szkolnej. Zostałem wychowawcą IV klasy i miałem w niej uczyć matematyki, a w
innych klasach, geografii i fizyki. Muszę tu opisać jak młodzież z klasy VI
przyjmowała nowego nauczyciela, który przychodził pierwszy raz do tej klasy.
Wszyscy bez wyjątku, dziewczynki razem z chłopcami, wstawali i ryczeli
wniebogłosy. Mnie to też spotkało. Poczekałem, aż przestaną, a wtedy kazałem
siadać i rozpoczynałem lekcję od sprawdzenie obecności. Taką owację sprawili też
nowemu starszemu nauczycielowi, który przybył z wielkiego miasta uważając, że w
tej szkole znajdzie inną atmosferę i trochę odpocznie. Kiedy powitali go
niesamowitym krzykiem, wyszedł z klasy i więcej się w niej nie pokazał. Po kilku
tygodniach poprosił inspektora szkolnego o przeniesienie do szkoły wiejskiej. W
stołówce mieszkałem do czasu znalezienia odpowiedniego mieszkania. Wkrótce
przeniosłem się do rodziny, której syn uczęszczał do szkoły nr 2. Wprowadziłem
się tam z kolegą, pracującym zupełnie w innej branży niż moja, ale po paru
tygodniach musieliśmy niegościnne progi opuścić, ponieważ synalek gospodarzy
zaczął nas okradać. Przeniosłem się do rodziny policjanta, mającego dwie córki
uczęszcające do mojej szkoły. Stąd ze względu na remont wyprowadziłem się i
zamieszkałem u pani Bielkowej, posiadającej dwie córki. Jej mąż, z zawodu
leśniczy, pracował w Wisłoczy, dozorując prywatny las właściciela żydowskiego
pochodzenia. Za pokój, całodzienne utrzymanie i pranie miałem płacić 60 zł,
czyli połowę swoich poborów. Musiałem jednak zakupić na raty u Żyda łóżko z
materacem, parę krzeseł oraz stół i etażerkę na książki. Gospodyni była bardzo
miła i sympatyczna, a jej 17 – letnia córka jeszcze bardziej. dziewczyna
uczęszczała do gimnazjum i jednocześnie prowadziła drużynę harcerek w swojej
szkole. W tydzień po przybyciu do Słonimia zostałem mianowany przez Komendanta
Chorągwi Wileńskiej Komendantem Hufca Harcerzy w Słominie. Jedna w mieście przy
gimnazjum, a druga w terenie przy szkole Rolniczej. Trzecią miała być moja,
którą zacząłem organizować przy szkole nr 2. Patronem jej został Lis – Kula,
najmłodszy pułkownik z armii Piłsudskiego, który zginął podczas działań
wojennych.
Na początku pracy z drużyną, zanim przygotowałem zastępowych, którzy pod moim
nadzorem prowadzili zajęcia na zbiórkach, było bardzo trudno. Częściej niż
normalnie organizowałem zbiórki drużyny, na których uczyłem dużo piosenek
harcerskich, legionowych i ludowych oraz przygotowywałem do zdobywania stopni
harcerskich. Nawiązałem też łączność z Kołem Przyjaciół Harcerstwa, które
pracowało pod kierunkiem dowódcy miejscowego pułku. Od nich otrzymałem małą
pożyczkę na zagospodarowanie się w Słonimie.
Praca w szkole przebiegała normalnie. Miałem tylko jedno nieprzyjemne zajście z
łobuzem Borkowskim ze sławnej z zachowań klasy VI a. Podczas lekcji geografii,
chcąc go poskromić, uderzyłem wskazówką (do pokazywania po mapie) po ramieniu.
Ten natychmiast zerwał się i wybiegł z klasy, a dokąd pobiegł – nie wiedziałem.
Nazajutrz przybyła do szkoły Komisja z Inspektoratu Szkolnego i rozpoczęła
badania uczniów VI kl. Pytano, czy nauczyciel Żurowski stosuje kary cielesne.
Potem ostrzeżono mnie, abym się wystrzegał podobnych incydentów. Urwis Borkowski
został wezwany przez kierownika szkoły. Za to, że pobiegł ze skargą do
Inspektora, a nie do kierownika szkoły, dostał takie lanie, iż odechciało mu się
skarżenia.
W szkole było o wiele więcej łobuzów. Jeden z nich potrafił nawet podłożyć na
krzesło nauczyciela śpiewu pinezkę, albo usunąć krzesło, na którym ten poważny
nauczyciel chciał usiąść. Wszyscy nauczyciele mieli z łobuzami sporo kłopotu,
lecz nie mogli się ich pozbyć, bo szkoła musiała wychowywać, a nie wyrzucać
uczniów na ulicę.
Na święta Bożego Narodzenia zostałem w Słominie, ponieważ jako nauczyciel na
kotrakcie zastępczym nie posiadałem zniżki kolejowej, a na opłacenie całego
biletu do Wilna i z powrotem nie miałem pieniędzy.
Julek, starszy brat, zwerbowany w wieku 12 lat do orkiestry wojskowej w 86 pułku
piechoty w Mołodecznie przeniósł się w 1936 roku do Grodna i tam pracował w
orkiestrze w stopniu kaprala. Przy jego pomocy kupiłem na raty rower, balonówkę
na obręczach drewnianych. Mogłem więc po godzinach wolnych od zajęć pozwiedzać
okolice Słonima. Czyniłem to przeważnie wtedy, gdy do córki gospodyni
przychodził jej kolega z gimnazjum. Nie mogąc znieść jego obecności, wyjeżdżałem
na rowerze z domu i wracałem kiedy już go nie było. Jak z tego wynika, byłem
bardzo zazdrosny i podkochiwałem się w Halinie.
W Wielkanoc znowu nie wyjechałem do Wilna, ale zostałem zaproszony na święta do
Świsłoczy, gdzie pracował mąż pani Bielkowej. Tam często odbywaliśmy spacery po
lesie. Pewnego poranka wybrałem się z dubeltówką na cietrzewie. Cietrzewia
siedzącego na krzaku zobaczyłem, lecz zanim zdołałem wycelować do niego,
zaskrzeczała sójka i cietrzew spłoszony odleciał. Postanowiłem zapolować na
sójkę i to mi się po kilku minutach udało. Ustrzeliłem ją siedzącą na drzewie.
Tak się zakończyło pierwsze i ostatnie polowanie w moim życiu.
Po powrocie do Słonima przygotowywałem swoją drużynę do przyrzeczenia
harcerskiego, które miało się odbyć w połowie maja 1937 roku, przy stadionie
miejskim na wspólnym ognisku zroganizowanym dla harcerzy i harcerek z całego
miasta. Uroczysta impreza odbyła się, lecz w końcowym etapie została zakłócona
przez nadchodzącą burzę, więc musieliśmy zakończyć ją wcześniej.
W parę dni po przyrzeczeniu otrzymałem telegram od brata Franka z Nowej Wsi, że
najmłodszy brat Janek nie żyje. na pogrzeb nie pojechałem ze względu na brak
pieniędzy.
Dowiedziałem się później, jak zakończył swoje niesławne życie najmłodszy z nas.
Idącego do panny, mieszkającej w środku wsi, zaczęli gonić dwaj bracia Burbule i
kiedy, uciekając, wpadł na podwórko dziewczyny – zasztyletowali go. Tego dnia
było ich tylko dwóch, bo trzeci, najstarszy, odbywał służbę w wojsku. Na
rozprawie sądowej mordercy otrzymali po 10 lat więzienia.
Janka lubiłem bardzo, chociaż stał się niepoprawnym awanturnikiem i nawet miałem
zamiar, po zebraniu odpowiedniej ilości gotówki, kupić mu rower.
Chłopak sprytny i pracowity nie mógł poradzić sobie w życiu. Należał do
organizacji strzeleckiej, którą powołał do życia Piłsudski i dobrze się w niej
sprawował, lecz do wojska go nie przyjęto na ochotnika. Posiadał za słabe
wykształcenie. Wsie białoruskie w tych czasach były pełne awanturników. Mordy i
zabójstwa z premedytacją zdarzały się często i ofiarą ich stał się mój brat.
Do końca roku szkolnego 1936/37 pozostał tylko miesiąc. należało po zakończeniu
lekcji w szkole zorganizować obóz przygotowawczy drużyny do Zlotu Chorągwii
Wileńskiej pod Wilnem.
Dzięki wydatnej pomocy Koła Przyjaciół Harcerstwa rozbiliśmy obóz nad rzeką
Szczarą w odległości 1,5 km od Słonima. Namioty, plecaki i menażki pożyczyło nam
wojsko. Mięso do obiadu również przydzielał nam kwatermistrz pułkowy. Tygodniowy
obóz dopomógł nam do zżycia się młodej, mało doświadczonej drużyny.
Po przybyciu pociągiem do Wilna zostaliśmy odwiezieni na miejsce Zlotu pod
Wilnem samochodami wojskowymi. Rozbijając namioty, nie martwiliśmy się o
zaopatrzenie w prowiant. Czynił to główny kwatermistrz, który zaopatrywał nas we
wszystko, co było potrzebne do życia na obozie, po wpłóaceniu przez drużynę
sumy, potrzebnej na wyżywienie 25 osób.
Oficjalne otwarcie Zlotu odbyło się w niedzielę i zostało zaingaurowane mszą
polową, odprawioną przez biskupa Władysława Bandurskiego i jego kazaniem,
skierowanym do harcerzy z Wileńszczyzny.
Wieczorem, na ognisku ogólnym, wygłosił gawędę Komendant Chorągwi Wileńskiej,
harcmistrz Józef Grzesiak – Czarny, podając w skrócie cele i zadania Zlotu oraz
jego program.
Piosenki harcerskie i ludowe oraz pokazy niektórych drużyn zakończyły program
pierwszego zlotowego ogniska.
Nazajutrz rozpoczęło się normalne obozowe życie, urozmaicone poranną gimnastyką,
grami terenowymi, kąpielą w rzece Wilii, zajęciami sportowymi oraz rozgrywkami
siatkówki pomiędzy poszczególnymi drużynami. Drużyny, które przyjechały na Zlot
z terenu województwa, urządzały wycieczki na zwiedzanie Wilna. Jeden dzień
podczas Zlotu był poświęcony na całodzienną wycieczkę zastępami. Całość
dwutygodniowej pracy zlotowej oceniała komisja chorągwiana, stawiając
odpowiednie oceny.
Nasza drużyna w ogólnym podsumowaniu, na ostatnim ognisku, otrzymała ocenę
dobrą, a druga drużyna gimnazjalna ze Słonima – dostateczną.
Zlot zakończył się w drugiej połowie lipca. Odwiozłem swoich podopiecznych do
Słonima, zdałem pożyczony sprzęt kwatermistrzowi w pułku i po zamianie roweru z
obręczami drewnianymi na rower firmy kamińskiego z obręczami metalowymi,
wyjechałem do Wilna.
na początku sierpnia mieliśmy wyruszyć na kolarski obóz wędrowny Włóczęgów, od
granicy polskiej przez północne Niemcy do Holandii, gdzie miał się odbyć
Światowy Zlot Skautów, czyli tzw. Jamboree.
Pod wodzą Czarnego udaliśmy się pociągiem do granicy z Niemcami, zabierając jako
bagaż rowery. Połowa z nas wiozła balonówki, a druga rowery z oponami zwykłymi.
Każdy z nas pracujących na państwowych posadach, wpłacił na koszty obozu 130 zł.
Na tym obozie pełniłem funkcję kwatermistrza, czyli musiałem zaopatrzyć
uczestników w odpowiednią ilość żywności i wynależć miejsce na nocleg. Ze sobą
wieźliśmy też dwa kociołki do gotowania posiłków, małą chochlę oraz menażki.
W pociągu nie musiałem troszczyć się o żywność, ponieważ każdy z uczestników
wiózł jej odpowiedni zapas, tylko na większych stacjach zadaniem moim było
zdobycie wrzątku, aby zaparzyć nim herbatę.
Przy przekraczaniu granicy pozwolono nam wymienić na marki tylko 150 zł i to
miało nam wystarczyć na przejechanie Niemiec i Holandii. Musieliśmy więc ukryć
resztę gotówki, aby podczas podróży wymienić złotówki na marki niemieckie, a
później na guldeny holenderskie. Przy tej wymianie w bankach niemieckich i
holenderskich byliśmy narażeni na straty. Kontroli szczegółowej nie było, toteż
po przekroczeniu granicy mknęliśmy po szosie asfaltowej z szybkością 12
kilometrów na godzinę. Każdy rower był ozdobiony biało – czerwonym
proporczykiem. Niemcy spotykani na drodze, pozdrawiali nas podniesieniem ręki i
słowami : “Heil Hitler!”. Myśmy odpowiadali “Hel nasz!”.
Pierwszy postój wypadł we Frankfurcie nad Odrą. Tu zjedliśmy obiad w restauracji
i zwiedziliśmy wystawę antybolszewicką w dużym samochodzie z plakatami Feind Nr
1 – to komunizm.
Do Berlina mieliśmy sporo kilometrów, ale w tempie spacerowym kręciliśmy niezbyt
szybko. Pierwszym pechowcem, któremu wysiadła dętka, był starszy Włóczęga,
Strycharzewski, zwany Amorkiem. Przymusowy postój trwał kilkanaście minut, potem
ruszyliśmy dalej. Szosa prowadząca do Berlina była obsadzona drzewami owocowymi.
Jadąc jako ostatni, robiłem zdjęcia małym Kodakiem i co jakiś czas posilałem się
jalkiem lub gruszką, leżącymi pod drzewami. Jabłka i gruszki można było podnieść
i zjeść, lecz zrywanie z drzew było surowo wzbronione.
Przed Berlinem zatrzymaliśmy się na kolację i nocleg u gospodarza na wsi.
Kolację przygotowali wyznaczeni dyżurni, a składała się ona z kawy zbożowej z
mlekiem i kanapek.
Nocleg na pachnącym sianie przypadł nam do gustu, toteż spaliśmy jak zabici.
Nazajutrz po pobudce, o godzinie 7.00, po 15 – minutowej gimnastyce,
przygotowywaliśmy nasze stalowe rumaki do dalszej wędrówki, a nasi kucharze
gotowali kakao na mleku na śniadanie.
O godz. 8.15 kręciliśmy znowu pedałami i po godzinie jazdy ujrzeliśmy w oddali
wieże kościołów berlińskich. Nasz pechowiec Amorek ponownie zmusił nas do
przymusowego postoju. W jego rowerze nie było ochroniaczy na szprychy i dlatego
szprychy przebijały mu dętkę. Zły na Żyda, który mu taki rower sprzedał, obiecał
po powrocie go osztorcować.
W parę godzin osiągnęliśmy stolicę Niemiec – Berlin. Nalezało odszukać Dom
Związku Polaków w Niemczech. Nasz nadworny tłumacz, Dietz, zwany Archirejem,
szybko się z tym uporał i w niedługim czasie byliśmy wśród swoich, tj. Polaków
mieszkających w Berlinie. Niedrogi obiad we wskazanej nam restauracji smakował
bardzo.
Jako kwatermistrz musiałem zakupić chleb i masło na niedzielę, lecz wcale o tym
zapomniałem i razem z innymi po poobiednim odpoczynku udałem się na zwiedzanie
stolicy Niemiec. Dopiero woeczorem przypomniałem sobie o zakupach. Sklepy już
były zamknięte. Do jednego zaszedłem od podwórza. Właściciel widząc tak małego
harcerza, po niemiecku zwanego Pfadfinderem (poszukiwaczem Ścieżek), który
poszukuje chleba i masła, aby nakarmić swoich towarzyszy jadących z nim z Polski
do Holandii, wręczył mi dwa bochenki chleba i kostkę masła, nie żądając żadnej
zapłaty. Podziękowałem po niemiecku “danke schon” i wróciłem do miejsca
zamieszkania.
Na kolację zaprosili nas miejscowi Polacy. Drugi dzień pobytu w Berlinie
poświęciliśmy na zwiedzenie muzeum, ogrodu zoologicznego oraz obiektów
sportowych, na których odbywała się w 1936 roku Olimpiada. Skorzystaliśmy też z
jazdy berlińskim metro.
Z Berlina wyruszyliśmy do Magdeburga, miasta, w którym podczas I wojny światowej
przebywał przyszły Marszałek Polski – Józef Piłsudski. Przejeżdżając przez
Poczdam zwiedziliśmy Zamek i Park Sanssouci, Oranżerię, Nowy Pałac, Pałac
Cecilienhof, kościół Nikolaikirchen i Bramę Brandenburską.
W Magdenburgu zatrzymaliśmy się tylko przy twierdzy, w której w latach 1917 – 18
był więziony Piłsudski.
Noc spędziliśmy po minięciu Mandeburga w gasthausie (domu gościnnym –
zajeździe). Dalszy etap naszej podróży przebiegał bez zakłóceń, nie licząc
wypadków z pechowcem Amorkiem, którego z “nawaloną” dętą pozostawiliśmy na
trasie, wyznaczając miejsca spotkania. Przez Hannover i Braunchweig (Brunszwik)
zbliżaliśmy się do granicy holenderskiej, nie mogąc znaleźć miejsca na tani
nocleg na wsi.
Późnym wieczorem dotarliśmy do sporego miasta, leżącego przy granicy Niemiec i
Holandii. Poszukując hotelu, zgłosiliśmy się do policjanta, który sam jeden
pełnił nocny dyżur w 10 – tysięcznym mieście. Policjant zadzwonił do burmistrza,
a ten skierował nas do hotelu. O normalnej kolacji w tych warunkach nie było
mowy, ponieważ restauracja hotelowa była już nieczynna. Dostaliśmy tylko czajnik
wrzątku do zaparzenia herbaty. Tym, co nam zostało z zapasów w plecakach
posililiśmy się popijając herbatą i po umyciu ułożyliśmy się w łóżkach, usuwając
pierzyny, a okrywając się tylko własnymi kocami.
Spaliśmy dość długo i dopiero po porannej toalecie, około godziny 9.00, otwarły
się drzwi do restauracji hotelowej i zaproszono nas na śniadanie do suto
zastawionych stołów.
Kiedy po spożyciu posiłku zapytaliśmy, ile mamy płacić za nocleg i śniadanie,
kierownik hotelu podał nam rachunek do podpisania. Okazało się, że burmistrz
miasta zafundował nam nocleg i śniadanie na koszt miasta. Delegacja wysłana do
burmistrza złożyła podziękowanie za tak kosztowne, a jednocześnie miłe
przyjęcie. Okazało się, że nie wszyscy Niemcy są wrogo nastawieni do Polaków. Za
kilkanaście marek, które pozostały w kasie naszego obozu, na polecenie Czarnego,
zakupiłem 8 czekolad, które miały nam osładzać podróż po minięciu granicy
holenderskiej.
Granicę przekroczyliśmy o godzinie 10.30 bez kontroli zawartości naszych
plecaków. Nasz nadworny tłumacz Dietz został wysłany do banku, aby zamienić
polskie złotówki na holenderskie guldeny. On, odciążony z plecaka pojechał
szybciej, a my jechaliśmy normalnym tempem, dźwigając na zmianę jego plecak. Po
czterech godzinach jazdy Archirej dołączył do nas, więc zatrzymaliśmy się na
przerwę obiadową. Zupa ryżowa na holenderskim mleku i jajecznica z jaj
holenderskich kur oraz niemiecka czekolada złożyły się na nasz obiad.
Drogi w Holandii, asfaltowe lub wyłożone kostką były wspaniałe, tylko monotonne.
Często korzystaliśmy też ze ścieżek rowerowych, na których spotykaliśmy sporo
rowerzystów. Zdarzało się i tak, że szosa biegła niżej od kanału, którym płynęła
woda. Przy drogach rosły tylko drzewa liściaste. Często mijaliśmy piękne
murowane wiatraki.
Na kolację i nocleg zatrzymaliśmy się w gospodarstwie holenderskim,
stwierdzając, że Holendrzy prowadzą życie bardzo skromne. Sami do posiłków
używają tylko mleka odciąganego, a tłuste oddają do mleczarni.
Do Utrechtu, większego miasta uniwersyteckiego pozostawało 50 km. Pokonaliśmy tę
odległość w ciągu trzech godzin. Poszukując w mieście restauracji, spotkaliśmy
młodego Holendra, który zaprosił nas na obiad do swojego ojca, mieszkającego w
pięknym domku w śródmieściu. Rowery zostawiliśmy na podwórku, a następnie
gospodarz zaprosił nas na werandę, gdzie po umyciu rąk delektowaliśmy się
napojami chłodzącymi. W niecałą godzinę otwarły się podwoje do jadalni. Przy
każdym nakryciu leżała serwetka, którą należało położyć na kolana. Stół
zastawiony suto rozmaitymi daniami przerażał nas, ponieważ nie wiedzieliśmy od
czego zacząć.
Wreszcie nasz największy pechowiec, Amorek, sięgnął po danie stojące najbliżej i
okazało się, że od tego należało rozpocząć spożywanie posiłku. Jaka to była
przystawka, trudno mi dziś powiedzieć, w każdym razie – smakowała nadzwyczajnie.
Dalszy ciąg posiłku przebiegał normalnie. Nikt się nie udławił, nie
skompromitował, zjadając potrawy holenderskie, o których dotąd nie miał pojęcia.
Dziękując lekarzowi za tak wspaniałe przyjęcie udaliśmy się w dalszą podróż,
odprowadzeni aż do rogatek przez syna lekarza.
Przejeżdżając przez Amsterdam, mogliśmy stwierdzić, jak dużo jest rowerzystów w
Holandii. Kiedy na skrzyżowaniu ulic policjant zatrzymywał ruch, z jednej strony
po paru minutach gromadziło się do 200 rowerzystów, którzy po wznowieniu ruchu
całą łąwą ruszali dalej.
W Amsterdamie nareszcie nasz pechowiec Amorek, kupił ochraniacze do szprych lecz
ich nawet nie założył, bo do Vogelensang pozostawało tylko kilkadziesiąt
kilometrów.
Jamboree, w którym brało udział 28 tysięcy skautów z całego świata było
rozlokowanie na łąkach poprzecinanych kanałami.
Komenda obozu polskiego zakwaterowała nas w I podobozie. po żywność jeździłem
też i do II podobozu. Dawano nam dużo konserw mięsnych z ziemniakami, chleb
tylko pszenny w cegiełkach, jaja polskie, sporo melonów, pomarańczy, ryżu,
fasoli i mleka oraz mięsa, wędlin i masła. Konserwy z ziemniakami nie przypadły
nam do gustu, toteż wioząc je na rowerze z II podobozu, połowę puszek topiłem w
kanale, aby nie zanieczyszczać śmietnika obozowego. W tym śmietniku zresztą i
tak dużo było produktów, których harcerze nie lubili lub nie mogli ich
skonsumować. Na dzienne utrzymanie harcerza płaciło się dwa guldeny. W
przeliczeniu na złotówki to wynosiło 4,20 zł. Drugiego dnia pobytu na Jamboree
zwiedzaliśmy obozy skautów z krajów egzotycznych, które nas najbardziej
interesowały. Żyli oni w warunkach bardzo prymitywnych, o wiele gorszych, niż
nasi harcerze obozujący w polsce. Któregoś dnia zawieziono nas na zwiedzanie
portu rybackiego w Schewoningen. Tu, na molo, otrzymaliśmy poczęstunek, po kubku
mleka i bułce, a następnie zwiedzaliśmy port. na placu przed portem znajdował
się postument, na którym zawieszono kilkanaście rozmaitej wielkości dzwonów. W
pewnym momencie usłyszeliśmy nasz Hymn “jeszcze polska nie zginęła...”,
wygrywany przy pomocy dzwonów. Wykonawcą Hymnu był starszy harcerz z Polski.
podczas zwiedzania hotelu położonego tuż nad morzem, zabawialiśmy się łowieniem
krabów przy pomocy podrywek spuszczanych na kołowrocie na dno morza. Żadnemu z
nas nie udało się złapać nie tylko kraba, ale i małej morskiej rybki.
W ostatnim dniu Zlotu Skautów odbyło się ognisko zakończeniowe, na które przybył
twórca skautingu światowego, Baden – Powell. Aby go zobaczyć, utworzono
specjalny szpaler, którym można było podejść bliżej i spojrzeć na Naczelnego
Skauta Świata, ale tylko przez chwilę, bo już tysiące innych czekało na swoją
kolejkę. Śpiewy w rozmaitych językach i polskim kończyły międzynarodowe ognisko.
Jamboree
W Holandii ruch i wrzawa,
Cóż to za dziwna sprawa?
Na Jamboree harcerze spieszą się.
Ze wszystkich stron i krajów,
od Tatr do Himalajów
Narodów sto wysyła hufce swe.
Czy z Lambradoru, z Chin, z Powiśla,
czy znad rzeki Mass,
Na holenderskiej ziemi tej
wesoło śpiewaj wraz.
Jamboree, Jamboree, Jejaemboueree, Jamboree,
Jamboree, Jamboree wir sind werkenesz von Be – Pe.
Nazajutrz rozpoczęła się likwidacja wszystkich obozów. Zaopatrzeni na drogę w
prowiant, po załadowaniu rowerów do pociągu wyruszyliśmy do kraju, wioząc parę
drobiazgów, zakupionych w Holandii, a najwięcej to chyba kart do gry, bo były
bardzo tanie. Na drogę zaopatrzono nas w surowe jaja polskie. Kiedy na granicy
niemiecko – polskiej celnik zapytał nas, czy mamy coś do oclenia,
odpowiedzieliśmy, że mamy tylko jaja zniesione przez polskie kury. Celnik
uśmiechnął się i na tym zakończona została kontrola celna w naszym przedziale.
Po powrocie z Holandii do Wilna musiałem zdać dokładne sprawozdanie z wydatków
poniesionych podczas obozu, w przeliczeniu z marek niemieckich i guldenów
holenderskich na złotówki. Ponieważ nasz pobyt na Jamboree w Vogelenzang nie
kosztował nic (zaopatrywały nas w produkty żywnościowe dwa polskie podobozy),
więc każdemu należał się zwrot gotówki. W ostatecznym rozliczeniu każdy z
uczestników otrzymał zwrot nadpłaty w wysokości 30 zł.
Na pobyt w domu rodzinnym pozostawało tylko 2 tygodnie. Pojechałem rowerem,
mając dobrą zaprawę po obozie kolarskim. Musiałem pomyśleć, jak zdobyć pieniądze
na opłacenie długów, które zaciągnąłem na uszycie ubrania instruktorskiego,
mebli i roweru. Matka poradziła mi, abym pojechał do jej siostry, Marjanny
Lancewiczowej, mieszkającej 11 km od Wornian. Nie namyślając się długo, siadłem
na rower i udałem się w podróż po pożyczkę. Otrzymałem 90 zł, które miałem
zwrócić w terminie dwuletnim. 90 zł nie wystarczyło na pokrycie wszystkich
długów, ale poważnie podreperowało mój budżet.
W Słonimie czekała mnie dosyć przykra niespodzianka. Zostałem przeniesiony do
innej szkoły i obarczony wychowawstwem trzeciej klasy, pozostając na kontrakcie
zastępczym.
Po trzech dniach nauki, zdenerwowany, udałem się do inspektora szkolnego i
prosiłem o zatrudnienie mnie na kontrakcie zwykłym. Zaproponował mi kontrakt na
wsi. Na przeniesienie do szkoły wiejskiej nie mogłem się zgodzić, więc złożyłem
rezygnację z pracy w nowej szkole.
Natychmiast powiadomiłem o swej rezygnacji czarnego, który po kilku dniach
odpowiedział, że mogę przyjechać do Wilna o objąć pracę w biurze ewidencji
ludności magistratu miasta Wilno.
W niecały tydzień po zrezygnowaniu z posady nauczyciela w Słonimie, pracowałem
pod kierunkiem swego drużynowego, w dziale meldunkowym. Zamieszkałem u pani
Jankowskiej, na ulicy Świętojakubskiej, nad samą Wilją i u niej też jadałem
obiady. Śniadania i kolacje przygotowywałem sam.
W szczepie harcerskim Czarnej Trzynastki, składającym się z gromady zuchów,
harcowników, wędrowników i włóczęgów zostałem mianowany drużynowym harcowników.
Ponieważ wchodził w życie trzyletni plan pracy w drużynach harcerskich, więc
musiałem go opracować i przedstawić do zatwierdzenia Czarnemu, który był naszym
szczepowym.
Jak zwykle w pierwszy i trzeci tydzień miesiąca zbieraliśmy się w mieszkaniu
Czarnego na zbiórkach zastępu kadrowego dla omówienia pracy z poszczególnymi
zastępami, a w drugi i czwarty odbywały się zebrania rady drużyny, dotyczące
pracy w całym szczepie.
Żerowisko 1937 r. odbyło się w Marnym Widoku, na ulicy Bakszta 14. Brało w nim
udział 21 włóczęgów. Z mojego starego zastępu “Lisów” przybyli tylko
Sawrasewicz, Okulewicz i Krawczenko.
W biurze magistratu pracowało mi się dobrze. Pobory moje wynosiły o kilkanaście
złotych więcej niż w zawodzie nauczycielskim. Co kilka miesięcy mój szef
przerzucał mnie do innego działu pracy, abym zapoznał się dokładnie z działami
dotyczącymi nie tylko samej ewidencji ludności, ale i wydawania dowodów
osobistych.
Rok 1938 był bogaty w niezwykle ważne wydarzenia międzynarodowe. Chociaż
zawarliśmy pakt o nieagresji z Niemcami i Związkiem Radzieckim oraz sojusze
obronne z Francją i Anglią, niebezpieczeństwo napaści ze strony Hitlera groziło
nam w każdej chwili. Zabór Czechosłowacji przez wojska Hitlera, do którego
przyłączyła się i Polska okupując Zaolzie, a potem Austrii nie wróżył nic
dobrego. W połowie czerwca zostałem powołany na ćwiczenia rezerwy w 35 P.P. w
Brześciu nad Bugiem. Moje nastawienie do służby wojskowej pozostawiało wiele do
życzenia, lecz ćwiczenia odbywałem z wynikiem pomyślnym. W tym czasie praktykę
adwokacką w Brześciu odbywała wraz z mężem moja dawna koleżanka, Ela
Stankiewicz. Odwiedziłem ją, a potem powróciłem do Wilna.
Podczas ferii letnich roku 1938 miesięczny urlop z magistratu miasta Wilna
spędziłem nad największym jeziorem w Polsce – Naroczą. Pracując jako
kwatermistrz na kursie podharcmistrzowskim zorganizowanym dla starszych harcerzy
z całego województwa wileńskiego. Komendantem tego obozu był harcmistrz Puciata,
zwany Kardynałem, ponieważ nosił podczas obozu kardynalską czapeczkę. Zapalony
harcerz w stopniu harcmistrza, organizował bardzo ciekawe gry terenowe. W Wilnie
pracował jako profesor historii w Gimnazjum Jezuitów i tam też prowadził drużynę
harcerską.
Pewnej nocy urządził alarm i wyprowadził wszystkich uczestników kursu za teren
obozu. Niebo tej nocy było bezchmurne, dlatego też wszystkie konstelacje
gwiezdne dokładnie odznaczały się na firmamencie. Pokazywał kolejno różne
gwiezdne układy, wymieniając ich nazwy, następnie każdy kandydat na instruktora
musiał indywidualnie wymienić i pokazać konstelacje gwiezdne. Ten wygrywał, kto
odnalazł na nieboskłonie najwięcej układów gwiezdnych, a pokazał ich komendant
aż 15.
Jednym z uczestników kursu był młody ksiądz harcerz, który podczas trzech
obiadów opowiedział nam po białorusku skazkę białoruską. Za tę najbardziej
nieprawdziwą opowiastkę Radziwiłł “Panie Kochanku” dał mu 20 dziesięcin ziemi.
Białoruski tegoż księdza był niezbyt poprawny, ale uśmialiśmy się do rozpuku
podczas trzech obiadów, nie mogąc doczekać końca zmyślonego przez
pańszczyźnianego chłopa opowiadania. Tę skazkę białoruską mam zamiar zamieścić w
swoim pamiętniku lecz obawiam się trochę, czy potrafię poprawnie zbudować zdania
i użyć odpowiednich wyrazów w języku, którego uczyłem się przez 5 lat w
Seminarium Nauczycielskim, a potem nie używałem go przez 58 lat. Będę pisał po
białorusku, lecz od czasu do czasu użyję słów z języka rosyjskiego i polskiego.
Chłopek – roztropek zatytułował wymyśloną przez siebie bajeczkę: “ A czamu u
miedwiedia chwost karotki?”
Żyło troch bratou: Ślepień, Ślepuk i Ślepiec. Dwóch z nich było ślepych, a treci
susim nie widział. Adnaho razu wziali ani tapery i poszli w les drowy rubać. Jak
tak iszli, daszli wielkikaho woziera, na katorym plywali try lebiedzi. Dwa s
nich byli biełyje, a treci susim jak śnieh. Paczali ani kidać taporami w
lebiedziej. Adin kinuł – pieraekinuł, drugij kinuł – nie dakinuł, treci kinuł –
nie papał. Paczali ani dumać, jak wydastać etyje tapary z woziera. A czy dołha
dumali, czy nie – taho nie znaju, bo tam nia był i nia widział. Postanawili oni
szukać łodak. Znaszli try łodki ale dwie z nich byli dziurawyje, a treciaja
susim biez dna. Wypłyli na tych łodkach na woziera i patanuli. Ślepień i Ślepuk
zachłysnuli wadoj i paszli na dno, a Ślapiec naczał szukać swajeho tapara. Kali
jaho znaszoł, dołha dumał jak wyleźci z woziera. I nadumał, szto pojdzie do
chaty, pryniesie sierczyki, podpalić woziera, wada wysachnie, a on wyjdzie na
bierah. Jak tak dumał, nadpłyła wialikaja szczuka. Jak hłynuła, tak i
pieranynuła Ślapca, a jak adryhnuła, wykinuła jaho z taparom na bierah. Iszoł on
da chaty, a pierad nim rozciahałasia wielikaja bołata, a w etym bołocie – wsio
zołata. Ślapiec wielmi uradawałsia, szto budzie najbahatszym czeławiekam w
swajej wiosce. Pryszoł da wioski, zaproh kabyłku da waza z drabinami. Zabrał z
saboj dwadcać mieszkou i prijechał po zołata. Naładował jaho połnyj woz. Wbił
tapor w pieredzi drabiny i paczał jechać da wioski. A tapor ciukał, ciukał,
ciukał i piereciukał kobyłku na pałam. Ślapiec, umnyj mużyk, wyrezał maładuju
bierozku, prabił kobyłku, zwiezał bierozkoj i jedzie dalej. A bierozka rasła,
rasła i wyrasła aż pad samoje nieba. Ślapiec wielmi ciekawy zatrymał kabyłku i
po bierozce pastanowił wajści da nieba. A czy dołho on lez, czy nie – etaho ja
nie znaju, bo tam nia był i nie widział. W niebie jemu wielmi narawiłaś, a
najbolsz eto, szto za adnaho tarakana dajuć stada karou, a za adnu pluskwu –
stada awieczak. Po bierozce zlez na ziemlu, pryszoł da chaty, nazbirał mnoha
tarakanou i pluskiew, wlez da nieba i naczał handlować. Nahandlował wielikaje
stada karou i jaszcze bolszaje awieczak. Pryszoł da dziury w niebie z karowami i
awieczkami i tut akazałaś, szto bierozka prapała. Darohaj jechał mużyk, zrezał
bierozku, parezał na kuski i zawioz da swajej chaty. Ślapiec paczał dumać, jak
spuścicsa z nieba na ziemlu. Ale wydumał, szto pabje wsie karowy i awieczki,
pazdymaje skóry, pareże na pojasy, pawiaże i pa takoj wiarouce zlezie na ziemlu.
Jak padumał, tak i zrabił. Priwiezał wierouku w niebie i spuścił na ziemlu. Jak
pahladzieł z nieba wniz, tak jemu zdawałoś, szto wierouka dastaje do samaj
ziemli. Paczał spuszczatsa. Na 100 arszynow od ziemli wierouki nie stało. Ad
nowa dumał, z czaho skracić kusak nowaj. Na ziemli grażdanin baronawał pole. A
spad barany wydastawałsia wielikij tuman pyłu. Umnyj Ślapiec naczał krucić
wierouku z pyłu. Kali wiarouka była skruczana, dawiezał da pojesa za skór,
chwacił za nowoju wiarouku i polecieł stoć ziemli. Jak stuknuł nahami w ziemlu –
wbiłsia po samuju szyju. Na wierchu pazastawała samaja haława z dołhimi wałasami
i ruki. Siedzieł w ziemli 7, a może i 8 dniej. Z wałasou wyrasł wielikij kust.
Adnaho razu pryszoł miedwiedź, sieł na kust. Ślapiec chwacił miedwiedzia za
chwost, miedwiedź rwanułsia i chwost astałsia w rukach Ślapca. I ad etaha czasu
wsie miedwiedzi majuć chwost karotkij. A chto nia wieryć, niechaj pahladzić i
pierekonajetsa, szto eta prauda. Za tę skazka chłop otrzymał 20 dziesięcin ziemi
i został najbogatszym człowiekiem we wsi.
Napisałem tę opowiastkę w języku białoruskim takim, jakim się posługiwano na
wsiach. Było w nim wiele słów polskich i rosyjskich, więc Czytelnik z łatwością
zrozumie opowiastkę, wymyśloną przez białoruskiego chłopa.
Rok 1938 dobiegał końca. W biurze magistratu zajmowałem się wypisywaniem dowodów
osobistych, w których w odpowiedniej rubryce było zaznaczone wyznanie. W
drużynie harcerskiej praca przebiegała normalnie, według ułożonego trzyletniego
planu pracy.
Nasza izba “Marny Widok" mieściła się w Stanicy Harcerskiej im. księdza Biskupa
Bandurskiego, na Górze Buffałowej w Wilnie, świeżo oddanej do użytku harcerstwa.
Mieszkał w niej nasz drużynowy, “Czarny" Grzesiak, który sprawował funkcję
kierownika. Mieściły się w niej komendy chorągwi harcerzy i harcerek oraz kilka
drużyn, bowiem wszystkie (a było ich ponad dwadzieścia) nie mogły tam mieć
swoich harcówek.
Siódmego stycznia 1938 roku odbyło się ostatnie “Żerowisko" Włóczęgów Czarnej
Trzynastki, na którym byłem obecny wraz ze swoim bratem, Józkiem, który rok
wcześniej powrócił z żoną i dwiema córkami z Francji i rozpoczął studia w
Akademii Wychowania Fizycznego na Bielanach w Warszawie. Z tego “Żerowiska"
wysłaliśmy do nieobecnych pozdrowienia treści następującej: “Zebrani w “Marnym
Widoku" na tradycyjnym “Żerowisku" Gromady Włóczęgów" ślemy Ci Bracie serdeczne
pozdrowienia, żałując, że nie jesteś razem z nami. Przyjmij uścisk naszych dłoni
i gromkie “Czuwaj!". Tu następowały podpisy 22 obecnych, a między nimi i mój z
pseudonimem “Żuruś", bo taki otrzymałem, chociaż nie pamiętam z jakiej okazji.
Istniał też w naszej drużynie okrzyk na moją cześć, stosowany najczęściej przy
obozowych ogniskach, a zaczynał się od zawołania: “Żuruś a o, Żuruś a o, Żuruś a
o a o a o". Nasz rząd, którego premierem był Józef Beck nie zgadzał się na żadne
ustępstwa w stosunku do ZSRR jak i hitlerowskich Niemiec. Byliśmy tak silni,
zwarci i gotowi, że nie potrzebowaliśmy żadnych układów z naszymi odwiecznymi
wrogami. To też oni doszli między sobą do porozumienia i zawarli tajny układ,
podpisany przez Ribbentropa i Mołotowa. 10 kwietnia 1939 roku ogłoszono drugą
mobilizację. W pierwszy dzień Wielkanocy wyjechałem z Wilna do Brześcia nad
Bugiem, gdzie stacjonował mój macierzysty 35 p.p. Jadąc przez Słonim zatrzymałem
się u pani Bielkowej, dawnej gospodyni, która darzyła mnie wyjątkową sympatią, i
tam przenocowałem. Pani Bielikowa miała siedemnastoletnią córkę, drużynową
drużyny harcerek przy Gimnazjum w Słonimie, w której to dziewczynie durzyłem
się. Nazajutrz kontynuowałem podróż do Brześcia.
Po zameldowaniu się jednostce wojskowej i zaopatrzeniu w magazynie we wszystko
potrzebne do pełnienia służby wojskowej, wyruszyłem z miasta, by odszukać swój
pułk, który był rozlokowany we wsi, kilka kilometrów od Brześcia. Odnalazłem
swoją kompanię, zameldowałem się u dowódcy i zacząłem pełnić funkcję zastępcy
dowódcy plutonu, którym był podporucznik rezerwy Brzózko. W kompanii byli sami
rezerwiści, ludzie przeważnie żonaci, narodowości białoruskiej, ukraińskiej i w
większości polskiej. Rozpoczęło się monotonne i nudne życie żołnierskie. Jedyną
rozrywką poza zajęciami czysto wojskowymi była gra w siatkówkę i karty,
przeażnie w “Tysiąca". Raz w tygodniu można było potańczyć na wiejskiej zabawie.
W każdej stodole spała jedna drużyna, licząca wraz z drużynowym, przeważnie w
stopniu kaprala 19 osób. Jako łóżko służyła słoma, rozesłana na klepisku.
Warunki higieniczne pozostawiały wiele do życzenia. Na nasze szczęście, raz w
tygodniu mogliśmy się umyć w łażni parowej, mieszczącej się w koszarach w
Brześciu nad Bugiem. Przez 2 miesiące jakie spędziliśmy na wsi białoruskiej,
odbywaliśmy normalne ćwiczenia wojskowe, w tym parę nocnych oraz kilka strzelań
z ostrej amunicji. Nie obyło się bez kolku defilad, które szczególnie przypadły
do gustu naszym wyższym dowódcom.
Do każdego plutonu przydzielono jedną rusznicę przeciwpancerną, z której umiał
strzelać tylko jeden żołnierz, bo tylko jednego szkolono do obsługi tej broni,
otoczonej wielką tajemnicą. Jeśli taki żołnierz poległ, wówczas rusznicy nie
potrafił już nikt obsługiwać. Sam, jako zastępca dowódcy plutonu otrzymałem
nowoczesny rewolwer “Vis", z którego ani razu nie miałem okazji postrzelać.
Umiałem go tylko zabezpieczyć. Strzelanie z niego było zakazane. Raz odważyłem
się wystrzelić lecz chybiłem i ptak, w którego celowałem, uszedł z życiem. Na
moje szczęście nikt nie sprawdzał, ile mam naboi w magazynku.
8 czerwca 1939 roku, na Boże Ciało, cały nasz pułk załadowano do wagonów
towarowych i w wysłano na Pomorze, pod Chojnice. Przed odjazdem, na stacji,
potańczyliśmy z dziewczynami żegnającymi nas, przy dźwiękach harmonii.
Po przybyciu na miejsce, zostaliśmy zakwaterowani we wsi pomorskiej niedaleko
Choknic, w której było dużo ludności pochodzenia niemieckiego. Znowu zaczęło się
nieciekawe życie żołnierskie. Oprócz zajęć takich, jak musztra, ćwiczenia
polowe, rzadko zdarzające się ostre strzelanie czy też ćwiczenia nocne,
chodziliśmy do budowy zasieków z drutu kolczastego. Żołnierze żonaci, posiadając
na swoim utrzymaniu dzieci, tęsknili do swoich rodzin, lecz nikt nie otrzymywał
przepustek ani urlopów. Tylko raz urządzono nam wycieczkę krajoznawczą do Gdyni
i wtedy mogliśmy z przykrością stwierdzić, przejeżdżając pociągiem przez Gdańsk,
jak oddziały niemieckie groziły nam pięściami. Komunikaty radiowe nadawane
codziennie nie wróżyły nic dobrego. Byliśmy dalej silni, zwarci i gotowi nie
oddać nawet guzika. Co jakiś czas podnosiło nas na duchu to, że społeczeństwo
ofiarowało wojsku jakąś broń. Cóż to jednak znaczyło w porównaniu z Niemcami,
którzy byli wielokrotnie lepiej uzbrojeni od nas.
jako rezerwista, powołany do służby w wojsku, otrzymywałem normalne pobory z
magistratu miasta Wilno i do tego całodzienne utrzymanie z kuchni polowej.
Mogłem więc z powodzeniem uzupełnić braki w odżywianiu. Zwykli żołnierze liczyli
tylko na żołd, bardzo skromny i ledwie wystarczający na papierosy.
W radiu naigrywano się z Niemców, krytykując takie posunięcia, jak wprowadzenie
kartek na żywność. Często można było usłyszeć wierszyki w rodzaju: “Choć funt
masła za zapłatę, a my sobie gwiżdżem na to". Po miesiącu pułk nasz zmienił
miejsce postoju, przenosząc się do innej wsi pomorskiej. Zmieniając miejsce
postoju przez jedną noc zatrzymaliśmy się w innej wsi, w której harcerki
obozujące tu, urządzały ognisko, na które zostałem zaproszony jako instruktor
harcerski. Podczas ogniska zaśpiewałem kilka piosenek po wileńsku i poznałem
harcerkę, która podobała mi się i postanowiliśmy nawiązać ze sobą łączność
listową. Dałem jej swój adres, a przez to zdradziłem miejsce postoju naszej
jednostki. Dowódca kompanii postawił mnie za to do karnego raportu i otrzymałem
ostrą naganę, a przecież Niemcy dokładnie wiedzieli, jaki pułk piechoty
stacjonuje w tej wsi, bo bielizna osobista żołnierzy była prana przez miejscowe
kobiety i wywieszana do suszenia w obrębie gospodarstwa, a na każdej sztuce
widniała wyraźna pieczątka “35 p.p. Brześć n. Bugiem". W tym przypadku to nie
była zdrada tajemnicy wojskowej.
W nowym miejscu postoju zajęcia czysto wojskowe, przygotowujące żołnierza do
obrony, poświęcano bardzo mało czasu, natomiast na musztrę i defilady nigdy
czasu nie żałowano.
W sierpniu jeszcze raz pułk zmienił miejsce zakwaterowania, przenosząc się
bliżej miasta Koronowa, gdzie mieściło się dowództwo naszej dywizji. W tym
rejonie mogliśmy kilkakrotnie oglądać generała Bortnowskiego, przyjmującego
defiladę oddziałów podległych jego dowództwu.
Na tydzień przed wybuchem wojny z Niemcami chodziliśmy codziennie, w pełnym
rynsztunku, do budowy schronów drewnianych, pod kierunkiem doświadczonych
saperów.
31 sierpnia po powrocie z pracy przy budowie drewnianych bunkrów, żołnierze
ułożyli się dos nu nie zdejmując umundurowania. Obowiązywało ostre pogotowie.
Sam z trzema podoficerami z mego plutonu zasiadłem przy świetle naftowej
latarni, w stodole, do gry w “Tysiąca". Po paru godzinach również ułożyliśmy się
do snu. Przed świtem 1 września obudziła nas kanonada artyleryjska. Po pobudce
na sygnał trąbki i szybkim zjedzeniu śniadania pomaszerowaliśmy, jak zwykle w
pełnym rynsztunku i umundurowaniu do miejsca budowy schronów. kanonada
artyleryjska, serie z karabinów maszynowych oraz pojedyncze strzały nie ustawały
ani na chwilę. Niemcy przekroczyli naszą granicę i ruszyli do natarcia, a myśmy
o tym nie wiedzieli. Dopiero po kilkukilometrowym marszu dogonił nas żołnierz na
motorowerze i przywiózł rozkaz powrotu nastałe miejsce zakwaterowania. Ażeby
ulżyć nam w marszu, dowódca rozkazał zdjąć plecaki i załadować je na furę wraz z
płaszczami. Od tego momentu pożegnaliśmy się z naszym dobytkiem i nie ujrzeliśmy
go więcej. Po przybyciu do wsi, w której kwaterowaliśmy, skierowano nas na linię
oborony jako pluton odwodowy. Zająwszy stanowiska obserwowaliśmy, jak przed nami
w odległości 1,5 do 2 km, samochody i czołgi niemieckie od granicy posuwały się
w kierunku Koronowa. Dowódca naszej artylerii próbował posłać kilka pocisków
artyleryjskich na posuwające się oddziały niemieckie, lecz pociski padały za
blisko lub za daleko. Odgłosy karabinów maszynowych, naszych i niemieckich można
było z łatwością odróżnić. Nasze wydawały dźwięki przytłumione, a niemieckie o
kilka tonów wyższe. Od czasu do czasu, od strony niemieckiej przybiegał
uciekinier i opowiadał o bestialstwach, jakich dopuszcają się Niemcy wobec
cywilów. Artyleria nasza i niemiecka prowadziły pojedynek. Karabiny maszynowe
grały, człowiek przyzwyczaił się do huku i nawet, leżąc w sadzie w naturalnym
zagłębieniu, potrafił zajadać się owocami, których nie brakowało. Nad wieczorem
przeleciał samolot niemiecki i rzucił bomby zapalające na stogi zboża oraz kilka
domów. Robiło się coraz chłodniej, należało się przygotować do spędzenia zimnej
nocy wrześniowej. NA moje szczęście, zdobyłem jakiś płaszcz, chociaż za duży,
ale dobrze chroniący od zimna. Całą noc trwała walka, w której jako pluton
odwodowy nie braliśmy udziału.
Nad ranem przyszedł rozkaz do wycofania się, ponieważ Niemcy przerwali linię
zasieków. Ogromna mgła pomogła nam wycofać się bez strat. Przez cały dzień
maszerowaliśmy w kierunku na Świecie. Nad wieczorem nasi zwiadowcy donieśli, że
Niemcy skoncentrowali swoje oddziały pod Klonowem, za torem kolejowym.
Szykowaliśmy się do natarcia, ustawieni w tyralierkę, doszliśmy do toru
kolejowego, który był ostrzeliwany przez niemiecki karabin maszynowy. Po
przeskoczeniu przez tor wpadliśmy do lasu. Przed nami w odległości 150 m
spostrzegłem niemieckie mundury.Wydałem rozkaz: “Padnij! Otworzyć ogień!". Sam
posiadałem tylko Visa, z którego jeszcze nie strzelałem. Spróbowałem oddać kilka
strzałów. Po chwili przybiegł strzelec, który przyniósł RKM, bo kapral
obsługujący go został ranny. Starałem się otworzyć ogień z ręcznego karabinu
maszynowego, lecz na próżno, bo okazał się zanieczyszczony. Obok mnie leżał
Ukrainiec za malutkim pagórkiem, schował głowę. lufę wystawił do góry i
strzelał. “Do kogo strzelacie?" – zapytałem go, a on na to: “Wszyscy strzelają,
to i ja strzelam". “Dawajcie karabin i amunicję" – zdenerwowany zacząłem
strzelać z karabinu lecz niecelnie. Dopiero za dziesiątym razem strzał był
celny, bo Niemiec krzyknął, a jego hełm wyskoczył do góry. Oddałem jeszcze parę
strzałów i dopiero wtedy zauważyłem, że patrol niemiecki posuwa się z prawej
strony i stara się nas okrążyć. Pytam strzelców, gdzie reszta naszego plutonu, a
oni na to, że wycofała się, gdy szrapnele artyleryjskie zaczęły rozrywać się nad
naszymi głowami. Zebrałem resztę naszych żołnierzy i przeskoczywszy przez tor,
na którym nie było już karabinu maszynowego, wpadliśmy do lasu, z którego
ruszało natarcie. I tu spotkała nas niemiła niespodzianka. Nasi otworzyli do nas
ogień, raniąc jednego ze strzelców. Dopiero kiedy krzyknąłem: “Tu podchorąży
Żurowski! Nie strzelać!", ogień przerwano. Zapadał zmrok. Zameldowałem się u
dowódcy pułku i doniosłem, że wojsko niemieckie znajduje się 150 m za torem
kolejowym. Dowódca artylerii zaproponował dowódcy pułku, żeby posłał tam kilka
pocisków, lecz pułkownik odrzekł, że trzeba oszczędzać amunicję, bo będziemy w
jeszcze gorszych opałach. W pewnym momencie rozległo się strzelanie na prawo od
dowództwa pułku. Pułkownik chciał się dowiedzieć, kto tam walczy, więc
postanowił wysłać patrol. Zgłosiłem się na ochotnika, dobrałem trzech strzelców
i wyruszyłem w kierunku odgłosów walki. Strzelcy niechętnie zgodzili się iść ze
mną i radzili, abyśmy nie szli, bo nas zabiją. Po przebyciu 100m spotkaliśmy
żołnierzy z ósmej kompanii, którzy potykali się z Niemcami. Wobec tego wróciłem
i zameldowałem, że żołnierze z ósmej kompanii wycofują się.
Nastał całkowity mrok. Niemcy od czasu do czasu wypuszczali serie pocisków
świetlnych. Kiedy te przelatywały nad naszymi głowami, żołnierze kryli się jak
kury w gęstwinie leśnej.
Po uporządkowaniu poszczególnych oddziałów zaczęlo się wycofywanie naszej
dywizji w kierunku na Świecie. Żołnierze zmęczeni całodziennym marszem i
natarciem odpartym przez oddziały niemieckie, ledwie trzymali się na nogach.
Początkowo wycofywaliśmy się polnymi drogami, a dopiero nad ranem, 2 września
weszliśmy na szosę asfaltową prowadzącą w kierunku Świecia nad Wisłą. Oddziały
były tak przemieszane, że obok siebie nie widziałem ani jednego żołnierza z
mojej kompanii, natomiast dużo żołnierzy z 22 i 24 pułku i jednostek naszej
dywizji. Około południa coraz częściej widziało się przy szosie porozbijane wozy
wojskowe i leżący po rowach sprzęt. Dziwiłem się bardzo, skąd wziął się w wojsku
taki bałagan. Dopiero kiedy około godziny 12 – tej ukazały się na niebie
niemieckie samoloty bombardujące i zaczęły rzucać bomby – dowiedziałem się, co
spowodowało ten bałagan. Samolotów bombardujących było tylko 9. Po zrzuceniu
zapasu bomb odleciały. Żołnierze pochowali się pod budynkami majątku i drzewami,
i nie ponieśli prawie żadnych strat.
Po bombowcach nadleciały eskortujące je samoloty myśliwskie Messerszmity i
zaczęły lotem koszącym ostrzeliwać nas z karabinów. I tym razem żołnierze
zdołali wyjść z opresji bez szwanku. sam przez pewien czas stałem pod stodołą,
lecz po zrzuceniu na nią bomby zapalającej, musiałem się schronić pod grubą
lipą, która mnie i kanoniera chroniła przed pociskami. Kiedy samolot pikołwał w
naszym kierunku, przeskakiwaliśmy na drugą stronę lipy, a kedy i ta strona była
zagrożona – wracaliśmy na stare miejsce.To ostrzeliwaniu z karabinów maszynowych
trwało kilkanaście minut. Kiedy myśliwce wreszcie odleciały, wszedłem na szosę,
przy której leżał rewolwer, którym miałem zamiar jechać aż do Świecia. Niestety,
był on tak rozpalony płomieniem ze stodoły, że nie mogłem chwycić za kierownicę.
Skierowałem się na drogę polną. Przy niej na polu stały dwie armaty z zaprzęgami
konnymi. Przy jednej ciągnionej przez sześć koni, pięć koni było zabitych, a
jeden tylko koń był żywy. A przy drugiej, pięć koni żywych, a tylko jeden
zabity. Konie w zaprzęgu nie mogły się skryć przed pociskami jak to robili
żołnierze. Idąc drogą znalazłem granat obronny, więc wsadziłem go do kieszeni, a
następnie spotkałem na drodze sierżanta, który wkładał na wóz pociski armatnie
wyrzucone podczas bombardowania na drogę. Pomogłem mu załadować wszystkie
pociski do wozu, a potem rowem melioracyjnym prowadzącym przez łąkę skierowałem
się do lasu. W pewnym momencie wyjrzałem z rowu w kierunku majątku i ujrzałem
tam jadące polną drogą motocykle i inne wozy niemieckie. Krzyknąłem do dwóch
żołnierzy podążających za mną: “Chowajmy się, bo Niemcy jadą w naszym
kierunku!". Położyłem się w rowie, przykrywając trawą. Po kilku minutach
nadjechały wozy i motocykle, i zaczęły rozlokowywać się na łące. Znaleziono
leżącego na łące kanoniera i jeszcze jednego żołnierza, pomorzaka. Niemcy
pytali, czy jest tu jeszcze ktoś ukryty. Pomorzak, dobrze władający językiem
niemieckim, odpowiedział, że jest jeszcze jeden. Wiedziałem, że chodzi o mnie.
Po chwili ujrzałem cień Niemca zbliżającego się z rewolwerem w ręce ku mnie.
Kiedy mnie odkrył, wydał rozkaz “aufstehen". Udając obudzonego, przetarłem oczy
i powstałem. Padł następny rozkaz: “Hande hoch!". Podniosłem ręce do góry.
Podoficer podszedł do mnie i zbadał, co mam w kieszeniach. Znalazłszy granat,
prosił o pokazanie, jak go odbezpieczyć. Kiedy to wykonał, cisnął granat do
rowu. Po kilku sekundach granat wybuchł. W drugiej kieszeni znalazł portmonetkę
z pieniędzmi, kazał ją zatrzymać, bo pieniądze miały przydać się w niewoli.
Następnie spytał, gdzie jest mój karabin. Starałem się wytłumaczyć, że jako
podchorąży i zastępca dowódcy plutonu miałem tylko rewolwer, który za chwilę
znalazł się w ręku Niemca. na głowie miałem hełm, który kazano mi zdjąć. Jednemu
z żołnierzy podobał się mój krzyż harcerski i chciał go otrzymać ode mnie na
pamiątkę. Wytłumaczyłem mu, że to jest “Pfadfinder Abzeichen" (odznaka
harcerska) i że nie mogę jej oddać. Zgodził się z tym i nie nalegał na odpięcie
krzyża z munduru. Po wymianie kilku zdań (znałem język niemiecki ze szkolnej
ławy) z podoficerem, ten zaproponował mi zjedzenie obiadu, który kuchnia polowa
przygotowała dla stacjonujących na łące żołnierzy. Pod wpływem emocji, jakich
doznałem po dostaniu się do niewoli, zapomniałem o głodzie, jaki doskwierał nam
od 24 godzin i podziękowałem Niemcowi. Kazano nam trzem złożyć ręce na głowie i
maszerować do majątku, w którym kończyła płonąć stodoła zapalona z samolotu.
Przy majątku żołnierz niemiecki kazał opuścić nam ręce i poprowadził do miejsca
zbiórki wszystkich jeńców, którzy zostali wzięci do niewoli po bombardowaniu
przez samoloty niemieckie. Było tam zgrupowanych kilkudziesięciu żołnierzy i do
wieczora przybywało więcej. Pozwolono nam wziąć ze stogu kilkadziesiąt snopów
zboża i przygotować posłanie pod gołym niebem. Niektórzy żołnierze nemieccy
obchodzili się z nami zupełnie poprawnie i częstowali nas cukrem w kostkach oraz
sucharami i pocieszali, że zostaniemy wkrótce przetrransportowani do obozu
jeńców wojennych, gdzie będziemy przebywali do końca wojny. Po nocy przespanej
pod gwiazdami, ustawieni w kolumnie trójkowej, maszerowaliśmy przez kilka godzin
do granicy niemieckiej, gdzie zostało zgromadzonych kilka tysięcy szeregowych,
podoficerów, podchorążych i oficerów. Tu czekaliśmy kilka godzin na transport
samochodowy. Ciężarówki odwożono szeregowych, podoficerów, podchorążych na
stację kolejową, odległą o kilkanaście kilometrów, skąd pociągiem towarowym
zostaliśmy przetransportowani w głąb Niemiec. Pod wieczór, 4 września, pociąg
się zatrzymał. Kazano nam wysiadać i ustawić się trójkami. teraz dopiero zaczęła
się prawdziwa makabra. Młodzi żołnierze niemieccy gnali nas bez wytchnienia
przez kilka godzin. Słyszało się tylko okrzyki: “los, los, los, ran immer
pryndko". Pragnienie dokuczało nam bardzo, toteż mijając pola buraczane
niejednemu udało się wyrwać buraka i nim zaspokoić pragnienie. najgorzej
powodziło się ty, którzy mieli do dźwigania jakieś tobołki (to byli przeważnie
kolejarze). Szybki marsz w ciemnościach powodował częste potknięcia, a nawet
upadki. Takich pechowców Niemcy zachęcali do powstania przy pomocy kolby lub
bagnetu. Około północy nasza mordęga dobiegła końca. Zatrzymaliśmy się w
miejscowości, w której urządzano obóz przejściowy. Na noc rozlokowano nas w
potężnej hali. Tu dopiero mogliśmy zaspokoić pragnienie i spędzić noc na
podłodze. Z rana 5 września dostarczono nam pierwszy posiłek, składający się z
330 gramów chleba, margaryny, kawałka końskiej kiełbasy, marmolady i ziołowej
herbaty. Po śniadaniu ostrzyżono nas na zero, tak jak w Polsce rekrutów, a
następnie zaprowadzono do łaźni. Ubrania nasze powędrowały do odwszenia. Potem
otrzymaliśmy zastrzyki przeciw tyfusowi. Na plecach naszych mundurów wymalowano
czerwone trójkąty, które miały oznaczać, że jesteśmy jeńcami wojennymi. W
południe otrzymaliśmy drugi posiłek, składający się z zupy i ziemniaków w
mundurkach i do tego trochę sosu. W dalszym ciągu sporządzano ewidencję
wszystkich jeńców, każdy otrzymał numer, wytłoczony na kawałku blachy, który
musiał nosiś zawieszony na szyi. Sam otrzymałem numer 1906 stalag II A
Neubranbenburg. Po kilku dniach zostaliśmy przetransportowani do
Neubrandenburga, położonego na północ od Berlina. Pod Neubrandenburgiem dopiero
przygotowywano teren pod budowę baraków. Ulokowano nas tymczasowo w dużych
namiotach wojskowych. Na deskach wyłożonych słomą spaliśmy przykryci kocami.
We dnie musieliśmy chodzić do pracy przy kopaniu ziemniaków i buraków cukrowych.
Ponieważ wyżywienie w obozie było marne, więc każdy starał się je uzupełnić
burakami cukrowymi, zjadanymi na surowo. dzienna porcja chleba przysługująca
żołnierzom wynosiła tylko 330 gramów. Do tego dochodziła jeszcze porcja
margaryny, kawałek końskiej kiełbasy i trochę marmolady z buraków. rano i
wieczorem wydawano nam kawę zbożową lub herbatę ziołową, a na pbiad zupę i kilka
ziemniaków w mundurkach oraz sos. Przy takim wyżywieniu człowiek długo nie
potrafił pracować. Dlatego też, kiedy zaczęto werbować ochotników do pracy na
roli, zgłosiłem się na wyjazd. Zawieziono nas samochodami ciężarowymi do majątku
Rehberg (Sarnia Góra) i ulokowano w dużej świetlicy, w której mieliśmy spędzić
noc. Na kolację ugotowano parnik ziemniaków, które w parę minut zostały
zjedzone, z niezbyt pożywnym sosem. Załadowany ziemniakami nowy parnik okazał
się niewystarczający dla kilkudziesięciu głodomorów. Trzeci parnik, z
niedogotowanymi ziemniakami również został opróżniony. Około północy
rozłożyliśly się na słomie do spania. Nie wszyscy jednak spędzili noc spokojnie,
bowiem niektórzy dostawszy rozwolnienia od na wpół ugotowanych ziemniaków z
ostatniego parnika, wyskakiwali oknem, by załatwić na dworze naturalną potrzebę.
Nazajutrz po pobudce zostaliśmy podzieleni na kilka grup, które miały udać się
do poszczególnych wsi. Moja grupa, złożona z ośmiu jeńców, pomaszerowała
konwojowana przez żołnierza niemieckiego do wsi Plath, odległej o 3 km od
majątku Rehberg. Zebrani we wsi gospodarze wybierali nas do pracy w swoich
gospodarstwach. Mnie, chociaż podawałem, że jestem z zawodu nauczycielem,
zdecydowała się zatrudnić u siebie gospodyni Feuerhacke. Zaprowadzi¬ła mnie do
swego domu i w pierwszym rzędzie zostałem nakarmiony, abym mógł przystąpić do
pracy.
Pani Feuerhacke, kobieta wykształcona (ukończyła gimnazjum), miała do swej
dyspozycji dom mieszkalny, w którym mieściły się 3 pokoje oraz obszerna kuchnia,
a na górce dwa, dla służby i gospodarza, którym był Polak, przybyły z kraju
podczas I woj¬ny światowej. Mąż gospodyni został powołany do wojska, więc
funkcję głównego gospodarza pełnił Ober (starszy), wspomniany już Polak, a
obecnie obywatel niemiecki. Oddany do jej dyspozycji, zostałem poinformowany w
języku polskim o moich codziennych obo¬wiązkach i pracy, jaką mam wykonywać.
Codziennie z rana musiałem napoić i nakarmić 4 dojne krowy oraz kilka cielaków,
wyrzucić do gnojówki nawóz i podesłać na stanowiskach bydła świeżej słomy.
Następnie ładowałem do parnika ziemniaki i gotowałem je dla świń. Również do
mnie należało pocięcie maszyną elektryczną buraków pastewnych dla krów. Około
godziny l0tej gospodyni zapraszała na drugie śniadanie, a potem we dwójkę z
gospodarzem młóciliśmy zboże młocarnią elektryczną. Młócenie to musieliśmy co
kilkanaście minut przerywać, aby od¬stawić na stronę pełen worek zboża, a
podwiesić pusty. Do młó¬cenia było nas tylko dwóch, ponieważ gospodyni musiała
opiekować się dwójką maluchów. Sam podawałem snopy oberowi, a ten, po roz¬cięciu
sznurka, wrzucał je do maszyny. Słoma, sprasowana i zwią¬zana drutem, była
wynoszona taśmociągiem na stóg. Od czasu do czasu podczas przerw należało tę
słomę odpowiednio ułożyć.
O godzinie 13tej następowała przerwa obiadowa. Obiad spoży¬waliśmy razem z
gospodynią przy kuchennym stole, a składał się on z pożywnej zupy, dania
mięsnego z ziemniakami i jarzynami lub sałatkami. Na trzecie danie dostawaliśmy
kompot.
Do godziny 14tej odpoczywałem na sianie, po czym znowu do godziny 17tej szliśmy
do młocarni. O 17tej następował podwie¬czorek, złożony 2 kanapek i herbaty. Po
podwieczorku szedłem do obory, aby napoić i nakarmić krowy. Po zachodzie słońca
spo¬żywaliśmy piąty posiłek, złożony z zupy mlecznej osłodzonej cukrem.
To była dla mnie nowość, bowiem takich zup mlecznych słodzonych nikt na wsiach
wileńskich nie jadał.
O godzinie 18.30 wachtman (strażnik wojskowy) zbierał nas z całej wsi i
odprowadzał do majątku, w którym spędziliśmy pierwszą noc.
Ułożeni do snu na słomie opowiadaliśmy o swoich wrażeniach odniesionych podczas
pracy u bauerów (wieśniaków). Najbardziej jednak byliśmy zadowoleni z dobrego
odżywiania, jakie otrzyma¬liśmy po parotygodniowej głodówce.
Nazajutrz znowu musieliśmy pokonać 5kilometrowę odległość do wsi Plath, aby
stawić się do pracy u swoich gospodarzy. Idąc prowadziliśmy rozmowę z naszym
strażnikiem, byłym jeńcem wojen¬nym w Rosji podczas I wojny światowej. Kiedy
dowiedział się, że sołtys karmi naszego kolegę byle czym, a każe ciężko
pracować, natychmiast poszedł do gospodarza i porządnie go osztorcował, mówiąc:
“Jeśli chcesz, aby jeniec dobrze i chętnie pracował, musisz go odpowiednio
odżywiać". Od tego dnia kolega nasz był karmiony najlepiej z nas wszystkich.
Jeszcze przez parę dni wartownik przyprowadzał nas do pracy i odprowadzał na
nocleg, ale później wygospodarowano we wsi jedną izbę z łóżkami, w której
spędzaliśmy noce. Gdy nastały chłodne dni, gospodarze dostarczali opał, a myśmy
kolejno palili w piecu.
Warunki higieniczne pozostawiały wiele do życzenia. Mycie się poranne i
wieczorne zimną wodą nie wystarczało. Po pewnym czasie zauważyliśmy w naszej
bieliźnie gryzące insekty, wszy. Starałem się ich pozbyć, wkładając koszulę na
wierzch ziem¬niaków gotowanych w parniku.
Drugiego dnia, po wykonaniu pracy przy krowach, chodziłem na pole, biorąc ze
sobą drugie śniadanie i roztrząsałem widłami obornik. To była dosyć ciężka praca
i dlatego na moich słabo zahartowa¬nych dłoniach pojawiły się krwawe odciski.
Wracając z pola na obiad zauważyłem u gospodarza, który nas zakwaterował w
izbie, apetycznie wyglądające gruszki, których nikt nie zbierał. Nałado¬wałem
nimi pełne kieszenie, delektowałem się ich smakiem przed i po obiedzie, a
wieczorem postanowiłem zanieść je na poczęstunek kolegom. Po obiedzie,
zaopatrzony w kanapki na podwieczorek, znowu roztrząsałem nawóz. Wracając o
godzinie 17tej znowu zaopatrzyłem się w smakowite gruszki, aby ich wystarczyło
dla kolegów, kwaterujących w majątku Rehberg. Drugiego dnia na kolację gospodyni
przygotowała podsmażane ziemniaki i sałatę ogórkowę. Od tej kolacji wiedziałem,
co dostaniemy na kolację następnego dnia. Jeżeli gospodyni gotowała rano
Pellkartofeln (ziemniaki w mundurkach), to znaczyło, że na kolację dostaniemy
ziemniaki z ogórkową sałatką, a następnego dnia będzie zupa mleczna.
Jeszcze przez parę dni przemierzaliśmy kilkukilometrową tra¬sę, a potem
mieszkaliśmy w miejscu pracy. Opiekun wojskowy nie był nam potrzebny. Wieczorem
zamykał nas gospodarz, ale mogliśmy wyjść oknem w ciągu nocy.
W połowie września udawałem się na pole, aby wybierać ziemniaki, które gospodarz
wyorywał pługiem konnym. W tym czasie nie było jeszcze we wsi żadnego traktora
ani też koparki. Posługując się motyką sam mogłem wykopać od dziewięciu do
dziesięciu worków ziemniaków, które pod wieczór gospodarz przywoził do piwnicy
lub kopcował w pobliżu zabudowań.
W drugiej połowie września przyjechał z wojska na dwutygodniowy urlop parobek
gospodarza, który po wydojeniu krów dawał mi do popicia mleko z wiadra. Udzielał
mi wskazówek jak mam postępować, kiedy znajdę kurze jajka. Radził mi, aby je
wypić, a nie oddawać właścicielce kur. Z tej rady nie korzystałem, gdyż byłem
karmiony bardzo dobrze i nie potrzebowałem odżywiać się pokątnie. Z mleka, które
dawał mi do popicia po wydojeniu krów, chętnie korzystałem.
Kiedy wyruszaliśmy do kopania ziemniaków, praca przebiegała o wiele szybciej,
chociaż zbytnio nie przemęczaliśmy się. Po zakończeniu kopania, młócenie zboża
we trójkę przebiegało o wiele sprawniej, gdyż nie musieliśmy zatrzymywać
młocarni zbyt często.
Pod koniec września przyjechała z Radzionkowa na Śląsku młoda dziewczyna,
Marysia. Nazwisko jej po przeszło 50 latach całkiem wyleciało z pamięci. Teraz
ona trudniła się dojeniem krów, karmieniem świń, kur oraz pomagała gospodyni we
wszystkich pracach domowych. Dziewczyna była, jak na mój gust, niezbyt powabna i
zgrabna, lecz chętna do flirtów w oborze. Po niej przybyła z miasta młoda
dziewczyna, Elza, na miesięczną praktykę w gospodarstwie, bowiem w Niemczech
wszystkie dziewczęta ze szkół średnich obowiązane były przepracować miesiąc na
wsi. Ta, chociaż Niemka, podobała mi się bardziej, bo była zgrabniejsza i
ładniejsza od Ślązaczki. Lubiłem ją uszczypać, lecz nie pozwalała na to i
zawsze, kiedy starałem się ją przytrzymać, uciekała i skarżyła się gospodyni.
Frau Feuerhake twierdziła natomiast, że Elza jest niechlujnym brudasem i nie
jest warta zachodu. Do posiłku siadało teraz 5 osób i było z kim pożartować.
Muszę też wspomnieć, że zaraz po rozpoczęciu pracy na wsi dostałem od gospodarza
kapelusz, ponieważ nie miałem nakrycia głowy, które zgubiłem podczas natarcia w
lesie. Trochę śmiesznie wyglądałem w mundurze wojskowym z kapeluszem na głowie.
Otrzymałem też od gospodarza wyszczerbioną brzytwę do golenia, którą raz w
tygodniu goliłem zarost, wyostrzywszy brzytwę na pasku od spodni.
We wsi Plath istniał kościół ewangelicki. Żona pastora odwiedzała przynajmniej
raz w tygodniu moją gospodynię, Emmę. Zdarzało się nieraz, że rozpoczynałem z
oboma paniami dyskusję na tematy polityczne i w takich wypadkach zawsze stawałem
w obronie swojej Ojczyzny, udowadniając zwolenniczkom Hitlera i jego polityki,
że Polska dzięki swoim sojusznikom odzyska niepodległość. Moja wiara w
ostateczne zwycięstwo naszych sojuszników i klęskę Niemiec nie mogła ich
przekonać i dlatego pani Feuerhake uważała mnie za zagorzałego wroga Niemiec.
Kiedy mąż jej przyjechał w okresie świąt Bożego Narodzenia na urlop, oskarżyła
mnie przed nim mówiąc: "Władysław ist frech (to słowo oznacza bezczelny lub
zuchwały). Wtedy pan Feuerhake zapytał, a dlaczego on jest frech? Pani Feuerhake
Emma odrzekła, że jest fanatycznym Polakiem. Na to jej mąż: "To wszystko jest w
porządku. On, jako Polak staje po stronie Polski, a my, jako Niemcy po stronie
naszej ojczyzny". Od tego dnia moja gospodyni przestała mnie oskar¬żać.
Niedziele miałem zasadniczo wolne od pracy. Po porannym napojeniu i nakar¬mieniu
krów oraz ugotowaniu ziemniaków dla świń, pozostawał czas do swojej dyspozycji,
który wykorzystywałem do wyprania i reperacji bielizny oraz mun¬duru wojskowego,
będącego w opłakanym stanie po siedmiomiesięcznym noszeniu. Prawie każdej
niedzieli mogłem korzystać z codziennej gazety, prenumerowanej przez gospodynię
i poczytać bajki Grimma, pożyczone z domowej biblioteki. Często też grywałem z
kolegami w tysiąca. Wieczorem przychodziłem do karmienia krów, a po kolacji do
naszej "noclegowni".
W tym czasie gdy w gospodarstwie było nas więcej, młócenie zbo¬ża odbywało się w
stodole. Wtedy, podając snopy do maszyny, często odkrywałem całe gniazda myszy,
które chwytałem ręką i wyrzucałem na klepisko, a pracu¬jąca tam Marysia usuwała
je na podwórze.
Zapomniałem zupełnie wspomnieć o gospodarskich koniach, głównej sile robo¬czej,
którymi opiekował się dochodzący staruszek. Tych koni była tylko dwójka.
Doświadczony i bardzo dowcipny staruszek opowiadał mi mnóstwo kawałów, lecz
większość z nich była niecenzuralna. Dwa powiedzonka, wierszowane, do dziś
zapa¬miętałem. Przytaczam je nie tłumacząc na polski.
1. Aus der Marmolade steht die Pippe nicht gerade.
2. Jedes Bömchen gibs ein Tönchen.
Po miesiącu pracy każdy z nas otrzymywał 13 marek, specjalnie wydanych dla
jeńców wojennych. Tymi markami opłacano żołd oficerski oraz pracujących poza
obozem podoficerów i szeregowych. Oficerowie przebywający w obozach otrzymywali
żołd w zależności od tego, jaki posiadali stopień oficerski.
Za te lagermarki mogliśmy kupić wszystko, co znajdowało się w sklepach,
wyłączając broń i narzędzia pomocne przy przygotowaniu ucieczek. Sam poprosi¬łem
gospodynię, aby mi kupiła łyżwy przykręcane do butów. Przywiozła mi je z miasta,
więc mogłem na nich jeździć, kiedy pozamarzały bajorka wokół wsi.
Zima 1940 roku była mroźna i bogata w śnieżyce, które zawiały drogę pro¬wadzącą
do miasta. Drogę musieli gospodarze oczyścić z zasp śnieżnych, sięgających do
wysokości 2 metrów. Do tej pracy wszyscy wysyłali jeńców. Likwidując zaspy
należało się zabezpieczyć przed dokuczliwym, silnym mrozem, mogącym spowodować
odmrożenia nóg. Buty wojskowe niezbyt dobrze chroniły nogi. Wychodząc z szuflą
do odśnieżania drogi wkładałem zamiast butów drewniane klumpy holenderskie,
owijałem je starannie szmatami, a potem sznurkiem snopowiązałkowym i na koniec
polewałem wodą, która natychmiast zamarzała. Tak zabezpieczywszy nogi wyruszałem
na zawianą drogę i tam pra¬cowałem z kolegami do obiadu (drugie śniadanie
spożywaliśmy w polu, było ono trochę przymrożone, chociaż znajdowało się w
kieszeni płaszcza). Po obiedzie konty¬nuowaliśmy odśnieżanie prawie do zachodu
słońca, a potem wracaliśmy do wsi na podwieczorek, a po podwieczorku do pracy w
oborach.
Odśnieżanie zostało zakończone drugiego dnia po południu, droga była prze¬jezdna
i wieśniacy mogli dojechać saniami do miasta, by przywieźć stamtąd artykuły
żywnościowe i inne, niezbędne w gospodarstwie.
W pomieszczeniu noclegowym, dobrze ogrzanym kaflowym piecem opalanym ko¬lejno
przez dyżurnych, nie odczuwaliśmy zbytnio chłodu.
Pracy w gospodarstwach zimową porą nie było zbyt dużo, więc niektórzy z nas,
zatrudnieni u słabszych gospodarzy, siedzieli razem z nimi w domu.
Na początku roku 1940 napisałem list do brata Julka, który po wojnie z Niemcami
powrócił na Wileńszczyznę i gospodarzył razem z najstarszym bratem, Frankiem,
prosząc go o przysłanie cywilnego ubrania i czapki. Moje ubranie znaj¬dowało się
w Wilnie u pani Jankowskiej, u której wynajmowałem mieszkanie. Julek pojechał do
Wilna i otrzymał ubranie, chociaż pani Jankowska niezbyt chętnie mu je wydała.
W połowie stycznia 1940 roku otrzymałem paczkę od brata z ubraniem, bie¬lizną i
czapką. W niedzielę, po obrządzeniu krów, przebierałem się na cywila, paradując
po wsi. Nie spodobało się to Niemcom i zaczęli podejrzewać, że mam zamiar
uciekać.
W pierwszych dniach marca wyszło zarządzenie, że jeńcy wojenni wyznania
rzymskokatolickiego mają być przeniesieni do majątku Rehberg, a prawosław¬ni
pozostają we wsi. Wachtman przybył z trzema jeńcami wyznania prawosławnego, a
trzech z nas, rzymskokatolików, między innymi mnie, poprowadził do ma¬jątku.
Tu wykonywaliśmy prace takie jak i u rolników indywidualnych, tylko jedze¬nie
pogorszyło się, lecz składało się również z pięciu posiłków dziennie. Byliśmy
znowu dozorowani przez żołnierzy niemieckich.
Ponieważ w niedzielę nie pracowaliśmy w majątku, więc postanowiłem w po¬łudnie
odwiedzić Ślązaczkę, Marysię. Spotkałem ją w oborze, jak doiła krowy i zdziwiła
się bardzo, bo według plotek krążących we wsi, zostałem jako szpieg wywieziony
do obozu, gdzie miano mnie rozstrzelać.
Do końca marca odwiedzałem ją kilkakrotnie z soboty na niedzielę. W sobotę po
kolacji, wymykałem się po kryjomu z majątku, a koledzy w moim łóżku przykrywali
sporządzaną kukłę kocem, aby Nachtman, który przychodził zamy¬kać pomieszczenia
na noc, nie mógł stwierdzić mojej nieobecności. w niedzielę po pobudce wracałem
na śniadanie, przygotowane przez majątkową kucharkę.
W ostatnim dniu marca, po zabraniu całego swojego dobytku, składającego się z
cywilnego ubrania, bielizny i łyżew, zostałem odwieziony na traktorowej
przyczepie do Stalagu II A Neubrandenburg, posadzony o szpiegostwo i chęć
ucieczki.
Pobyt w obozie jenieckim
Po przybyciu do obozu zostałem dokładnie skontrolowany w Abwehrze (urzę¬dzie
wojskowym, strzegącym obozu). Zabrano mi cywilne ubranie oraz łyżwy, następnie
skierowano do łaźni, w której ubranie wzięto do odwszawienia, a sam mogłem się
dokładnie umyć pod prysznicem. Przyjemnie było skorzystać z kąpieli po przeszło
siedmiomiesięcznym przebywaniu w niekorzystnych warunkach higie¬nicznych.
Odświeżony i dokładnie odwszawiony zostałem skierowany do baraku, w którym
mieściła się karna kompania. Ze sobą przywiozłem tylko majątkowy podwieczorek,
składający się z paru kromek chleba, posmarowanych margaryną i obłożonych kilku
plasterkami końskiej kiełbasy. W oczekiwaniu na kolację posiliłem się tym, co
dano mi w majątku.
Na kolację otrzymałem od naszego zaopatrzenia bochenek wojskowego chleba (miał
mi on wystarczyć na trzy dni), kawałek końskiej kiełbasy, trochę mar¬garyny oraz
buraczanej marmolady i do tego kubek herbaty. Zapowiadała się znowu głodówka.
Nie odczuwali jej jednak koledzy, którzy mieli nawiązaną łącz¬ność z rodzinami i
otrzymywali paczki żywnościowe.
W obozie postawiono kilkanaście drewnianych baraków, w których mieszkało kilka
tysięcy polskich żołnierzy. W każdym baraku przebywało 150 jeńców wo¬jennych, do
spania mających trzypiętrowe łóżka wymoszczone siennikami ze sło¬my. Baraki były
ogrzewane kaflowymi piecami, które opalane węglem kamiennym przez dyżurnych,
dawały dostateczną ilość ciepła, aby w okresie zimy nie zmarznąć pod dwoma
kocami, a czasami i płaszczem. Wzdłuż baraku były ustawione drewniane stoły i
ławy, przy których spożywano posiłki i grano w karty. Barak składał się z dwóch
części, między którymi była umywalnia z basenem oraz mis¬kami do mycia się. W
każdym baraku znajdowała się ubikacja do wykorzystania w ciągu nocy, bo we dnie
korzystaliśmy z ogólnej, usytuowanej w środku obozu.
Kuchnia, którą obsługiwali jeńcy, mieściła się w baraku murowanym z cegły. Teren
obozu otoczony został dwiema siatkami z drutu, między którymi znajdowały się
"jeże" z drutu kolczastego. Na zewnętrz, w wieżyczkach strażniczych, pełnili
całodobowo wartę żołnierze niemieccy z karabinami ma¬szynowymi. W jednym z
baraków urzędowali nasi krawcy i szewcy, zajmujący się reperacją mundurów i
butów, a w innym mieściła się izba chorych, obsługiwana przez naszego lekarza i
naszych sanitariuszy.
W obozie istniało boisko do piłki nożnej oraz kilka boisk do siatkówki, na
których w czasie wolnym od pracy odbywały się rozgrywki między barakami. Na
drugi dzień, po śniadaniu, poszedłem wraz z innymi na zbiórkę, gdzie wybierano
grupy jeńców do pracy na zewnątrz obozu. Zostałem przydzielony do grupy, której
zadaniem było wynoszenie z obozowej ubikacji nieczystości. Każdy z nas otrzymał
wiaderko po marmeladzie, podchodził do otworu w ubikacji, z którego jeden z
kolegów, specjalnym czerpakiem, napełniał wiadra niezbyt przyjemnie pachnącymi
odchodami ludzkimi. Ustawieni w kolumnie trójkowej (w wojsku niemieckim, w
marszu, stosowano kolumnę trójkową, a nie dwójkową lub czwórkową, jak w wojsku
polskim) maszerowaliśmy w asyście niemieckiego żołnierza za obóz, około
kilometra i tam wylewaliśmy zawartość wiaderek do specjalnie przygotowanego
dołu. Do południa trasę tę pokonywaliśmy pięciokrotnie. Podczas obiadu zapytałem
kolegów, jak uwolnić się od tak nieprzyjemnej i uciążliwej pracy, którą Niemcy
wymyślili do szykanowania nas. Poradzili mi, abym się udał do pracowni
krawieckiej i prosił o naszycie na naramiennikach dystynkcji plutonowego
podchorążego rezerwy. Kiedy to uczyniłem, już nie byłem zatrudniony przy tak
śmierdzącym zajęciu.
Pośród podchorążych byli i tacy spryciarze, że zapuściwszy wąsy i brody udawali
starszych i nie musieli iść do pracy w obozie lub na wsi czy w mieście.
Do obozu przychodziły imienne paczki z Francji przysyłane przez komitety pomocy
jeńcom wojennym. W każdej z takich paczek, zawierającej artykuły żywnościowe,
takie jak: suchary, ciastka, czekoladę, kawę prawdziwą, mleko w proszku,
konserwy mięsne, komitet przysyłał list, w którym prosił o podawanie adresu
innych towarzyszy niedoli i zachęcał do dzielenia się żywnością z innymi. Paczek
tych przychodziła spora ilość, lecz nie wszyscy otrzymujący chcieli się dzielić
z kolegami, którzy paczek żywnościowych nie dostawali. Kiedy ktoś z naszych
przedstawicieli złożył skargę do niemieckiej komendy obozu, ta, zamiast doręczać
paczki adresatom, po nadejściu nowego transportu, przydzielała je poszczególnym
barakom, proporcjonalnie do ilości żołnierzy w nich zamieszkujących. Nasi nie
mogli sobie z tym poradzić, dopiero władze niemieckie dokonały sprawiedliwego
posunięcia.
W obozie każdy jeniec otrzymywał raz na miesiąc blankiet na list oraz paczkę,
które można było wysłać rodzinie lub znajomym. Takie blankiety koledzy
sprzedawali za marki niemieckie i papierosy. Pierwsze takie blankiety wysłałem
dziewczynie, którą poznałem, kiedy kwaterowaliśmy na Pomorzu przed wybuchem
wojny, a z którą bawiłem się wtedy na zabawie. Dziewczyna po jakimś czasie
przysłała mi paczkę zawierającą duży bochen wiejskiego, razowego chleba.
Widocznie nie była zbyt dobrze sytuowana, lecz i z samego razowca byłem
niezmiernie zadowolony, mogąc nim zaspokoić braki w odżywianiu.
Coraz bardziej zadamawiałem się w obozie i poznawałem tajniki jego życia.
Nauczyłem się grać w pokera na marki jenieckie, których podczas ponad półrocznej
pracy na wsi uskładałem ponad 70. Wkrótce doszedłem do tak dużej wprawy, że
ogrywałem kolegów i nazwano mnie "Fulikiem". Grywałem też w bridża lub
remibridża.
Kilku moich towarzyszy chorowało poważnie na żołądek. Zbadani przez komisję
lekarską, zostali zwolnieni i wyjechali do rodzin. Jeden z nich, o nazwisku
Kisiel, z którym utrzymywałem dobre stosunki koleżeńskie, wyjechał do Siedlec i
stamtąd przysłał mi adres dziewczyny, Haliny Dobrowolskiej, córki kolejarza, z
którą nawiązałem łączność listową i wymieniłem zdjęcia. Ona przysyłała mi paczki
żywnościowe. Po kilku miesiącach przypadliśmy sobie do gustu, postanowiliśmy
więc zaręczyć się. Otrzymałem od niej w paczce z mąką pierścionek zaręczynowy.
W drugiej połowie kwietnia dziesięciu z nas zostało wysłanych do majątku,
którego właścicielem był niemiecki komendant obozu. Tam zatrudniano nas przy
pracach w polu. Pierwszym zajęciem było rozbijanie kretowisk na łąkach. Nadzór
nad nami sprawował starszy pan, lubiący politykować. W czasie przerwy na drugie
śniadanie kolega doskonale władający językiem niemieckim, przez pół godziny, a
czasem i dłużej, prowadził z nim zażartą dyskusję, a myśmy w tym czasie
odpoczywali. Na obiad wracaliśmy do majątku. Odżywianie nasze poprawiło się
znacznie, znowu otrzymywaliśmy 5 posiłków dziennie, chociaż nie były one tak
pożywne jak w miejscowości Plath, u gospodarzy. Znowu zapomnieliśmy o głodzie.
Zakończywszy niezbyt ciężkie zajęcie na łąkach, sortowaliśmy ziemniaki do
sadzenia oraz wydostawaliśmy z kopców buraki pastewne do karmienia bydła.
Niektórzy byli zatrudniani przy pracach w oborze lub przy wywożeniu obornika w
pole, na którym miano sadzić ziemniaki.
Powrót do obozu na początku maja nie zachwycił nas, ale i zbytnio nie zmartwił.
Z odżywianiem dostarczanym przez Niemców oraz tym, które przysyłali nasi rodacy
z Francji, można było jakoś wytrzymać.
W maju armia niemiecka ruszyła na Francję. Francuzi, pewni swej linii Maginota,
całkiem nie spodziewali się uderzenia od strony Holandii i Belgii. Te małe
państewka nie stawiały oporu i poddały się bez walki. W parę dni po zabraniu
oddziałów wojskowych do niewoli, Niemcy wkroczyli do Francji. W niedługim czasie
skapitulował też Paryż, a marszałek Petain w czerwcu podpisał kapitulację.
Oddziały polskie zorganizowane przed gen. Sikorskiego z żołnierzy, którzy
przedostali się po zakończeniu działań wojennych w Polsce do Rumunii, a stamtąd
zostały różnymi drogami przewiezione do Francji, ewakuowano przez Dunkierkę do
Anglii. Tam też zdążył ewakuować się gen. de Galle ze swymi oddziałami.
W połowie maja Niemcy zaczęli przywozić do naszego obozu jeńców belgijskich oraz
holenderskich, a później francuskich. Przebywali w barakach odgrodzonych od
naszych siatką. Oglądając ich przez siatkę, szukających pożywienia nawet w
śmietnikach, do których wyrzucano obierki ziemniaczane, zlitowałem się nad
jednym Holendrem i rzuciłem mu przez siatkę cytrynę, którą miałem w zapasie.
Akurat w tym czasie przechodził tamtędy kapral niemiecki, który znał mnie z
widzenia robiąc nam codziennie pobudkę, a także prowadząc codziennie do pracy.
Zaraz po tym moim miłosiernym uczynku przybył do baraku i zaprowadził mnie do
aresztu, w którym przebywałem przez 3 dni. Kiedy przyszedł do mnie po trzech
dniach, starał się przekonać mnie, że nie powinienem pomagać Holendrom, ponieważ
oni mają wiele kolonii zagranicznych i są o wiele bogatsi od Polaków. Ta
motywacja niemieckiego kaprala wcale mnie nie zniechęciła do pomocy
potrzebującym wsparcia.
Po jakimś czasie, kiedy sytuacja jeńców z zachodu się unormowała, Polacy mieli
wiele godzin na odpoczynek. Grywali więc w piłkę, opalali się na trawie,
spacerowali wokół baraków, grali w karty, czytali prasę niemiecką oraz polską
gazetę, tzw. Gadzinówkę, drukowaną przez Niemców.
W jednej z paczek przysłanych zimą przez panią Słowikowską, znalazłem całą gęś
przygotowaną do smażenia. Można sobie wyobrazić, jaką ucztę spra¬wiłem
najbliższym kolegom. Gęś została upieczona w obozowej kuchni i skonsu¬mowana w
ciągu jednego posiedzenia. Resztki w postaci tłuszczu posłużyły do posmarowania
chleba na kolację i śniadanie.
Często dla urozmaicenia życia obozowego grywałem w umywalni na skrzypcach,
zakupionych od kolegi za lagermarki. Dlaczego w umywalni, a nie w baraku? Grać w
baraku nie mogłem, ponieważ moje granie pozostawiało wiele do życzenia. Kolega z
Poznania, śpiący na sąsiednim łóżku, grał o niebo lepiej i sam go chętnie
słuchałem. Pod pewnym względem był on dziwakiem. Zresztą takich dzi¬waków
poznałem jeszcze przed wojnę, służąc w podchorążówce. Kiedy go chciałem
poczęstować produktem otrzymanym w paczce, odmawiał przyjęcia, nie chcąc lub nie
mogąc zrewanżować się, bo sam niezwykle rzadko otrzymywał paczki. Długo musiałem
go przekonywać, aż zaczął korzystać z moich darów.
W obozie zorganizowano kurs dla przyszłych starostów i techników
dentys¬tycznych. W tym ostatnim wzięli udział weterynarze, zasilając szeregi
dentys¬tów i dzięki temu stan uzębienia przebywającym w Oflagu II C Znacznie się
poprawił. Sam nie skorzystałem w czasie wojny z leczenia zepsutych zębów.
Stan higieniczny obozowiczów był względnie dobry. Raz tygodniowo każdy mógł
skorzystać z obozowej łaźni i co dwa tygodnie oddać bieliznę do obozowej pralni.
Najgorzej było z pluskwami, które najbardziej dokuczały śpiącym na środkowych i
dolnych łóżkach. Pluskwy podczas snu lądowały na twarzach (cel¬nie!) i posilały
się krwią śpiących.
Nie pomagały żadne środki chemiczne. Jedynym ratunkiem było wypalanie ich
płomieniem. W oznaczonym dniu usuwaliśmy pościel i sienniki z łóżek,
zapala¬liśmy kawałek papieru i wypalaliśmy płomieniem wszystkie zakamarki
drewnianych łóżek. Cały barak wyglądał jak po pożarze. Dym ulatniał się
otwartymi oknami, a myśmy oczyszczali deski z nalotu sadzy. Operacja taka
przeprowadza¬na co kilka miesięcy ochraniała nas przed atakiem bardzo sprytnych
insektów.
U ile pojawiały się okropne weszki (zdarzało się to bardzo rzadko), to
wyniszczenie ich następowało w obozowej odwszawialni.
Należy też wspomnieć, że na terenie obozu istniała pasieka, a miód zbiera¬ny z
niej wykorzystywano w izbie chorych. Pszczółki produkujące miód były tak
łagodne, że oficerowie opiekujący się nimi chodzili po pasiece obnażeni do pasa.
Któregoś dnia zorganizowano mecz piłki nożnej pomiędzy ekipę pszczelarzy,
ubranych w kapelusze, maski pszczelarskie oraz fartuchy, a kawalerią obozo¬wą,
zaopatrzoną w szable, ostrogi i czapki ułańskie. Sędzia przybyły na mecz
stwierdził brak piłki, toteż rozpoczęto jej poszukiwanie, posługując się
patykami i naśladując Niemców prowadzących rewizję ze szpikulcami. Po
odnale¬zieniu zaginionej piłki rozpoczął się bardzo komiczny mecz, a komentował
go na żywo sławny sprawozdawca sportowy Trojanowski.
Do pracy fizycznej brano przeważnie Francuzów, którzy zaczęli wkrótce twierdzić,
że są w niewoli u Polaków, ponieważ przy wykonywaniu niektórych prac byli
nadzorowani przez Polaków, naszych kolegów.
Z Francuzami przybyło do obozu kilkunastu Murzynów oraz dwóch Marokańczyków.
Murzyni przez cały czas chodzili w płaszczach, gdyż odczuwali chłód. Zatrudniano
ich przy wywożeniu śmieci z obozu. Stawiano ich przy wozie zaopatrzonym w
skrzynie do przwożenia ziemniaków i po załadowaniu ich śmieciami kazano ciągnąć
wóz za dyszel, a reszta kolegów, aby ulżyć ciągnącym, musiała wóz pchać. Za
obozem, pod lasem, śmieci wyrzucano do dołu. Ta praca stanowiła swojego rodzaju
szykanę. Murzyni przebywali w obozie krótko, po czym zostali odesłani do innego
obozu w południowej części Niemiec.
Z Marokańczykami mieliśmy wielki ubaw. Przychodzili oni do naszego baraku na
handel. Nauczyli się od naszych dowcipnisiów najpierw wyrażeń niecenzuralnych,
którymi nie umiejąc się posługiwać – wywoływali burzę śmiechu.
Wśród Francuzów znalazł się także sławny harmonista francuski, który przychodził
do naszego baraku (przebywali w nim sami podchorążowie) i urządzał wspaniałe
koncerty, otrzymując za nie odpowiednie prezenty żywnościowe. Bardzo często w
niedzielę nasi footboliści rozgrywali mecze piłki nożnej z Francuzami.
Sytuacja jeńców francuskich, belgijskich i holenderskich poprawiła się znacznie
po nawiązaniu przez nich łączności z rodzinami.
Zawartość paczek przysyłanych do nas pogorszyła się, bo teraz gospodarka
francuska w dużym stopniu zależała od Niemiec.
Po podboju Francji Niemcy zagarnęli Norwegię, w której utworzyli rząd podległy
sobie. Jeńców norweskich nie widzieliśmy, ale w mundurach norweskich niejeden z
nas chodził w obozie, kiedy polskie zostały zniszczone i nie nadawały się do
reperacji.
W jednym z obozów jenieckich zdarzyła się ucieczka, której finał zakończył się
zaraz po wkroczeniu Niemiec do Holandii (opowiadał o niej jeniec przywieziony z
innego obozu do naszego Stalagu II A). W obozowej pracowni krawieckiej uszyto
mundur oficera niemieckiego. Przebrał się weń podoficer polski, władający dobrze
językiem niemieckim, wyprowadził z obozu trzech jeńców, wsadził ich do samochodu
dowódcy obozu i wyruszył do granicy holenderskiej. Po przybyciu na granicę
pozostawił w samochodzie wierszyk następującej treści:
“Kartoffeln zu viel. Brot zu wenig. Aufwiedersehen Herr Kartoffeln Konig”. (
Ziemniaków za dużo, chleba za mało. Do zobaczenie królu kartoflany).
Uciekinierzy ci mieli pecha, bo nazajutrz po przekroczeniu granicy holenderskiej
zostali pojmani przez oddziały niemieckie, które ruszyły do Francji i odesłani
do obozu jeńców, gdzie otrzymali odpowiednią karę za przywłaszczenie samochodu
oraz munduru oficera niemieckiego. Za samą ucieczkę jeńców nie karano, o ile nie
narazili państwa niemieckiego na straty materialne.
Rok 1940 zakończył się dla nas dość pomyślnie. Jeden tylko podchorąży, Starzec
rodem z Krakowa, marzył o ucieczce z niewoli na wschód. Kilkakrotnie odprowadzał
go na leczenie zębów do dentysty wartownik. Pewnego dnia, wracając z miasta,
został zastrzelony i pochowany na cmentarzu jenieckim za drutami. Nie
dowiedzieliśmy się nigdy, czy został on zastrzelony przy próbie ucieczki, czy
też w innych okolicznościach. Ten młody człowiek przekonywał ciągle Niemców, że
któregoś dnia na pewno ucieknie i niestety, zginął z niewyjaśnionych przyczyn.
Rzeczywiście uciekł – ale do grobu.
W połowie marca 1941 roku znowu znalazłem się w innym majątku. Tym razem nie
rozbijaliśmy kretowisk, lecz sortowali ziemniaki do sadzenia oraz wydobywali
buraki pastewne z kopców do karmienia bydła. Przez tydzień chodziliśmy do
sadzenia sosnowego lasu. Po niezbyt ciężkiej pracy ustawieni byliśmy parami.
Jeden specjalnym kosturem robił otwór w ziemi, a drugi wkładał tam sadzonkę
sosny i przyciskał ją warstwą ziemi. Niektórzy próbowali sabotować wsadzając
sadzonki bez korzeni, co groziło poważną karą. Po zasadzeniu hektara lasu –
nazwaliśmy do Gefangenwald (Las Jeniecki) – odwieziono nas do obozu.
W początkach kwietnia przewieziono około 30 – osobową ekipę podchorążych do
pracy na lotnisku, które zostało założone jeszcze podczas I wojny światowej.
Zamieszkaliśmy w baraku, na skraju lasu. Nasi opiekunowie (jeden podoficer i
trzech szeregowych) zamieszkali w innym, w którym mieściły się kuchnia i
stołówka. Za posłania służyły nam sienniki ze słomą, ułożone na drewnianej
podłodze, a przykrycie stanowiły dwa wełniane koce.
Ponieważ mieliśmy wykonywać ciężką pracę przy budowie doświadczalnych budynków
żelbetonowych na lotnisku, a te miały służyć do zbombardowania przy pomocy
samolotowych bomb, więc musiano nas odpowiednio odżywiać.
Po śniadaniu zabieraliśmy ze sobą drugie śniadanie i w asyście dwóch wartowników
udawaliśmy się przez las na lotnisko, odległe od miejsca zakwaterowania około 3
km. Tam, złożywszy w baraku przygotowanym do spożywania posiłków, chlebaki ze
śniadaniem, byliśmy przekazywani do dyspozycji kierownika budowy, który
przydzielał nas swoim pomocnikom, a ci – instruowali, co mamy robić. W
pierwszych dniach kopaliśmy głębokie doły na piwnice. Grunt był piaszczysty.
Szpadlami z łatwością wyrzucaliśmy piasek z coraz głębszych wykopów. Dla tych,
którzy palili papierosy, urządzano co pewien czas przerwy. Korzystali z nich i
niepalący, odpoczywając przez kilka minut. Około popołudnia przywożono obiad.
Przerwa obiadowa trwała godzinę, podczas której po zjedzeniu obiadu mogliśmy
odpoczywać, a następnie chwycić za łopaty i kontynuować kopalnie aż do godziny
18 – ej, kiedy ogłaszano fajrant. Pół godziny marszu i po umyciu rąk
zasiadaliśmy do kolacji.
Jednemu z tych, którym i w obozie nie chciało się pracować, więc udawał starego
(był w moim wieku), tutaj też praca nie przypadła do gustu. Postanowił udawać
chorego na Hexenschus (zwany po polsku postrzałem). Niemiłosiernie skurczony we
dwoje ledwie poruszał nogami. Do ubikacji prowadziliśmy go we dwójkę. Trwało to
przez parę dni, aż Niemcy, nie chcąc karmić darmozjada, odstawili go do obozu.
Dowiedzieliśmy się później, że po zaaplikowaniu mu bardzo bolesnych zastrzyków,
natychmiast przestał chorować, ale do pracy nie został wysłany.
Pewnego razu nadleciały nad lotnisko samoloty i zrzuciły nad naszym placem
budowy kilkanaście rac na spadochronach, służących do oświetlania obiektów do
bombardowania. Spadochrony opadały wolno i zaczęły lądować na leśnej polanie.
Cywile pobiegli do lasu, aby przynieść jedwabne spadochrony, za które płacono po
3 marki. Pobiegłem również. Znalazłszy spadochron, zaniosłem go na miejsce
pracy. Zauważył to wartownik, mieszkaniec Berlina, zwany przez nas kolbiarzem,
bo często posługiwał się kolbą do poskramiania jeńców. Podszedł do mnie i
spytał, kto mi pozwolił biec do lasu? Odpowiedziałem, że biegli cywile, to i ja
pobiegłem. Wtedy uderzył mnie kolbą po ramieniu. Upadłem na ziemię, trzymając
się za ramię. Kazał mi udać się do izby przeznaczonej na spożywanie posiłków,
gdzie przeleżałem do zakończenia pracy. Gdy główny kierownik dowiedział się o
pobiciu mnie przez Gefreitera (starszego szeregowca), osztorcował go porządnie,
bowiem miałem u tego pana dobrą markę. Kiedy kierownik odwiedzał mój odcinek
pracy, pracowałem bardzo solidnie, ale zdarzało się, że przy pięknej, słoneczne
pogodzie potrafiłem też bumelować odpoczywając w lesie, zamiast pracować.
Ponieważ byłem skaleczony, przeto chleba pozbawiony, jak powiedział bohater
Fredry w “Zemście”, więc przez trzy dni z rzędu chodziłem na lotnisko, niezdolny
do rusza nia ręką, chociaż w rzeczywistości mogłem z powodzeniem kontynuować
pracę. Koledzy przynosili mi jedzenie, a ja trudniłem się czytaniem gazet
niemieckich i układaniem pasjansów. Po trzech dniach perswazją, a nie kolbą
zmusił mnie do powstania z pościeli Kolbiarz, więc powędrowałem z innymi do
pracy.
Zbliżał się dzień urodzin Hitlera, wypadający 20 kwietnia, w niedzielę.
Niedziela była dniem wolnym od pracy. Wtedy każdy z nas zajmował się praniem
bielizny, naprawianiem ubrania, a resztę czasu przeznaczał na odpoczynek lub grę
w karty. 20 kwietnia postanowiliśmy zbuntować się, ponieważ nasi wojskowi
opiekunowie powiadomili, że pójdziemy do roboty. Chyba chcieli dzień urodzin
swego wodza uczcić gorliwą pracą. Ustaliliśmy, że kiedy staniemy na zbiórkę, nie
zabierzemy ze sobą II śniadania. Gdy padnie komenda “Rechtsum!” (w prawo
zwrot!), będziemy stać w miejscu. Na to tylko wartownicy czekali. Natychmiast
zaczęli okładać pierwsze trójki kolbami. Ruszyliśmy biegiem, a kiedy wyskoczyło
jeszcze dwóch wartowników, a jeden z nich wystrzelił na postrach w powietrze –
kolumna ruszyła biegiem. Najwięcej dostało się tym z przodu i ze środka, a ja
byłem na końcu. Należałem do szczęśliwców, którzy uniknęli “pogłaskania”
karabinem. Tylne trójki nie odniosły szwanku. Najgorzej mieli ci, co na nogi
włożyli klumpy holenderskie, bo co chwila, potykając się, odczuwali uderzenia
kolbą. Wachtmani gnali nas biegiem na lotnisko, a prawie trzykilometrową
odległość pokonaliśmy w czasie o połowę krótszym niż zwykle. Zaraz zapędzono nas
do roboty i pilnowano, abyśmy bez wytchnienia, szybko wyrzucali piasek na górę.
Czas upływał bardzo wolno, bo nie dano nam żadnej przerwy na papierosa.
Zakończenie pracy nastąpiło o godzinie 12 – tej. W normalnym tempie odprowadzeni
na miejsce zakwaterowania, po umyciu rąk, udaliśmy się do stołówki na obiad. O
godzinie 14 – tej zostaliśmy wyprowadzeni na zaorane pole i teraz rozpoczęły się
karne ćwiczenia. Słychać tylko było trzy komendy : Hinlegen! (Padnij!),
Aufstehen! (Powstań!), Marsch! Marsch! (Biegiem marsz!). Całe szczęście, że nie
kazali nam się czołgać, a względnie sucha gleba nie wybrudziła nam zbytnio
mundurów. Po godzinnej mordędze dowódca naszej jednostki wartowniczej wyjaśnił
nam, że zostaliśmy ukarani nie dlatego, że nie chcieliśmy iść do pracy na
lotnisko, ale dlatego, iż nie chcieliśmy ze sobą wziąć drugiego śniadania.
Na oczyszczenie mundurów, butów oraz wysypanie czarnej ziemi ze wszystkich
zakamarków w naszych ubraniach musieliśmy poświęcić pół godziny.
Po kilku dniach zjechała do nas komisja do zbadania wszystkich okoliczności,
dotyczących karnych ćwiczeń i poleciła, aby w wypadku, kiedy jeńców trzeba
zatrudnić do pracy w niedzielę, to należy w innym dniu dać im czas do
dyspozycji, na wypranie bielizny, reperację ubrania i inne rozrywki potrzebne do
odpoczynku po przepracowanych 6 – ciu dniach w tygodniu.
Obok lotniska usytuowane było duże i bardzo długie jezioro, po którym pływały
barki przywożące na teren budowy cegły, cement oraz pręty stalowe.
Część z nas pracowała wtedy przy budowaniu fundamentów i piwnic, a druga
rozładowywała barki na jeziorze. W przerwach, o ile temperatura wody w czerwcu
była odpowiednia, zażywaliśmy kąpieli.
Z naszej trzydziestki, trzech podchorążych postanowiło zorganizować ucieczkę,
lecz nie z placu budowy, bo taka nie sprawiłaby im satysfakcji. Uciekać chcieli
w nocy, kiedy drzwi były zamknięte, a okna zakratowane. Przygotowywali się do
niej przez kilka tygodni. gromadząc odpowiednią ilość sucharów i chleba.
Pewnej nocy po capstrzyku i zgaszeniu świateł, kiedy wszyscy usnęli, a tylko
wtajemniczeni czuwali, aby pomóc uciekającym, oni, postawiwszy parę stołów, a na
nich taborety, wycięli w dachu pokrytym papą otwór, którym wydostali się na
dach, przykryli otw góry i ulotnili się. Koledzy wtajemniczeni w ich plany,
zamaskowali od wewnątrz ślady wycięcia, aby Niemcy nie zorientowali się, którędy
jeńcy uciekli. Na zbiórce, przed wymarszem na lotnisko, stwierdzono brak trzech
jeńców podchorążych, ale Niemcy nie mogli domyślić się, którędy ci spryciarze
uciekli. O ucieczce musieli zameldować komendantowi Stalagu II A oraz policji w
najbliższym miasteczku. Dopiero po trzech dniach odkryli wyciętą dziurę w
suficie baraku. Sprowadzony cywilny rzemieślnik dziurę w dachu załatał i życie
potoczyło się dalej. Nikt więcej nie zaryzykował ucieczki.
21 czerwca poszliśmy większą grupą na stację kolejową do rozładowania wagonów
kolejowych, którymi przywieziono pręty stalowe.
Od cywila koszącego trawę obok toru usłyszeliśmy, że wojska niemieckie
przekroczyły wcześnie rano granicę sowiecką i ruszyły na Związek Radziecki,
swego przyjaciela.
Stalin, nie przygotowany na taki cios, nie chciał w to uwierzyć, chociaż już od
dawna szpiedzy donosili mu, że Hitler szykuje napaść na swego wiernego
towarzysza. Niespodziewany atak w pierwszych dniach zapewnił Hitlerowi
błyskawiczne sukcesy. Miliony sowieckich żołnierzy zostały wzięte do niewoli,
wielu było zabitych i rannych. Wojska niemieckie na wszystkich frontach
zdobywały teren, nikt nie mógł ich zatrzymać w marszu na wschód.
W parę dni po rozpoczęciu ofensywy przyszedł rozkaz, aby naszą grupę
podchorążych odesłano do Stalagu II A. Nie wiedzieliśmy, co z nami zrobią i
dokąd wyślą. Okazało się po paru dniach, że wszystkich podchorążych, z którymi
Niemcy nie mieli dotychczas kłopotu, postanowiono wysłać do Oflagu II C
Woldenberg, położonego w pobliżu granicy polskiej, koło Piły. Za pracę na
lotnisku otrzymaliśmy po 39 marek, więc na początek w nowym obozie tych
pieniędzy musiało nam wystarczyć. Okazało się, że i ci, którzy uciekli z miejsca
pracy na lotnisku zostali schwytani i pojadą z nami do nowego obozu. Do Oflagi
II C przywieziono nas pociągiem. W obozie na 6000 oficerów od podporucznika do
pułkownika było za mało obsługi, dlatego też najwyżsi dowódcy pośród których był
nasz dowódca dywizji, generał Bortnowski, zadecydowali zrobić z podchorążych
chłopaków do wszystkiego. Szkoda tylko, że nie wręczyli nam szczotek do
czyszczenia butów oficerskich. Wtedy bylibyśmy ordynansami w pełnym znaczeniu
tego słowa. Spora grupa została przydzielona do obierania ziemniaków w obozowej
kuchni, której pracą kierował nasz major.
Po trzech podchorążych otrzymało przydział do każdego oficerskiego baraku, a
było ich przeszło dwadzieścia, do zamiatania pomieszczeń w czasie porannego
apelu. Ci stali sprzątacze mieli również za zadania dostarczanie oficerom trzy
razy dziennie posiłków z kuchni oraz prowiantu przydzielanego przez Niemców.
Również przynoszenie węgla i palenie w piecach podczas zimy należało do
obowiązków wyznaczonych dyżurnych.
Podobnie jak w stalagu II A baraki, ale tutaj murowane z cegły, składały się z
dwóch części przedzielonych umywalnią, w której znajdowało się parę basenów
cementowych. W nich od biedy można było wykąpać się w okresie letnim. Do mycia
codziennego służyły miski. Wyszorowanie ich dokładne kilka razy w miesiącu
należało również do obowiązków sprzątaczy. Zostałem przydzielony do baraku
samych “kawalerzystów”, a wiadomo kto w przedwojennej Polsce służył w kawalerii.
Przeważnie szlachetnie urodzeni książęta, hrabiowie, dziedzice oraz synowie
wysoko postawionych urzędników państwowych i wyższych oficerów. Mieszkali w tym
baraku: Czetwertyński, dwaj bracia Zamojscy, Henryk Roztworowski i wielu innych
mniej znanych, których nazwiska wyleciały mi już z pamięci. Brakowało do
kompletu tylko Radziwiłła. I tak tym panom musieliśmy służyć, nawet w niewoli.
Podchorążowie zatrudnieni w obozowej kuchni mieli o wiele lżejszą pracę. Każdy
dostawał do obrania duży kosz ziemniaków. Niektórzy mogli je obierać w ciągu
dwóch godzin, inni potrzebowali trzech, po czym mieli wolny czas aż do wieczora.
Oficerowie z dobrą dykcją przychodzili do kuchni i umilali czas pracującym,
czytając pracującym takie powieści, jak “Przeminęło z wiatrem”.
Największą zaletą kuchennej pracy była możliwość zaopatrzenia się w ziemniaki,
których każdy mógł naładować do kieszeni, a następnie gotować w umywalni na
specjalnie skonstruowanych piecykach z dmuchawami do podtrzymywania koksowego
żaru.
W tym czasie, kiedy Niemcy zaatakowali Związek Radziecki, ziemniaki bardzo
pomogły jeńcom w przetrzymaniu okresu braku paczek, nie dochodzących do obozu.
Pociągi szły na wschód z zaopatrzeniem dla armii niemieckiej, a jeńcy mogli
zadowolić się tylko tym, co otrzymywali z kuchni i zaopatrzenia dostarczonego
przez komendę obozu. Taki stan rzeczy trwał prawie pół roku. Ci oficerowie,
którzy nie mieli żadnych zapasów, odczuwali głód.
Dopiero na wiosnę 1942 roku sytuacja poprawiła się. Do obozu zaczęły napływać
amerykańskie paczki z czerwonego Krzyża. Każdy z oficerów otrzymywał paczkę
żywnościową raz na miesiąc, podobnie jak podoficerowie, podchorążowie i
szeregowi. Paczka taka zawierała 2 konserwy, mleko w proszku, kawę Nesca, cukier
w kostkach. czekoladę. 100 sztuk papierosów, herbatniki oraz suchary.
Życie kulturalne w obozie było na wysokim poziomie. Istniał teatr, w którym
wystawiano sztuki poważne i komedie, przeważnie autorów polskich. Reżyserów było
dwóch – Kazimierz Rudzki i Jan Kocher, obaj pochodzenia żydowskiego. Rudzki
reżyserował sztuki wesołe, a Kocher – poważne. W pewnym okresie oficerowie
postanowili zbojkotować reżyserów – Żydów, toteż nie było komu przygotować
przedstawień na odpowiednim poziomie. W niedługim czasie nasi oficerowie musieli
obu reżyserów przywrócić do łask.
W roku 1941 zorganizowano konkurs na sztukę teatralną. Do komisji konkursowej
wpłynęło kilka sztuk. Pierwsze miejsce przyznano dwóm. Jedną z nich była
trzyaktówka p.t. “Mały”, napisana przez literata z Warszawy, Andrzeja
Nowickiego, a druga, chociaż była wystawiana na obozowej scenie po “Małym”, nie
pamiętam , jaki miała tytuł.
Pierwsza utrwaliła mi się w pamięci, ponieważ grałem w niej przez 30 dni
tytułową rolę i posiadam z niej kilka zdjęć, wykonanych przez obozowych
fotografów. Treścią tej sztuki były losy nieślubnego dziecka, które wychowywane
na Wileńszczyźnie przez ciotkę Pulikowską, postanowił zaadoptować znany malarz,
Jan Chwacz. Malarz, wraz ze swym kolegą, oczekują przybycia dziecka i nie
spodziewają się przysłania chłopca i dlatego w prezencie kupują dużą lalkę.
Zdziwili się bardzo, ujrzawszy małego chłopca, pytającego “Czy tu mieszka Jan
Chwacz?”. “Tu, tu” – odpowiadają i starają się ukryć lalkę. Sadzają go na
krześle i z rozmowy z nim dowiadują się, że pani Pulikowska mówiła, że artyści
to same żuliki i łajdaki. Nie zrażeni tą opinią, częstują chłopca kolacją, na
którą złożyły się szklanka herbaty i kilka sucharów (w obozie właśnie w styczniu
1941 roku brakowało żywności). Kiedy zapytano mnie, czy się najadłem, musiałem
odpowiedzieć wg scenariusza, że tak. Akt pierwszy kończył się ułożeniem mnie do
snu. W akcie drugim, nie pamiętam już z jakiego powodu, uciekłem z mieszkania
malarza i dopiero policjant, odnalazłszy mnie na ulicy, przyprowadził do domu.
Malarz rozpoczął malować mój portret. Po kilku pozowaniach portret przybranego
syna był gotów i oddany na wystawę zdobył pierwszą nagrodę. Trzeci akt
rozpoczynał się od tego, że siedziałem w atelier z pędzlem, mając przed sobą
płótno do malowania, a z boku na krześle, dużą lalkę, zakupioną na prezent przed
moim przybyciem do malarza. Wydawałem jej odpowiednie polecenia i ruszając
pędzlem, udawałem, że maluję, chociaż do malarstwa nie miałem ani krzty
zdolności. W pewnym momencie zadzwonił telefon. Podniosłem słuchawkę, ktoś
zapytał, jak nazwać portret chłopca (Małego). Bez namysłu odpowiedziałem:
“Portret syna artysty!”. I tak się kończyła sztuka, którą teatr wystawiał w
okresie zimy przez przeszło miesiąc, bowiem na jednym przedstawieniu mogło się
zmieścić tylko 150 widzów, a każdy chciał obejrzeć sztukę. Można sobie
wyobrazić, jak czasami marzłem w krótkich spodenkach i koszuli z kołnierzykiem
Słowackiego, marząc na scenie o zjedzeniu prawdziwej kolacji.
Poza barakami, wokół obozowego placu, była wydeptana ścieżka do spacerów. W
jednym rogu prowadziła z góry na dół. Ten spadek wynosił około 50 m długości.
Zimą była ona tak wydeptana i wyślizgana, że mogliśmy urządzić ślizgawkę na
drewniakach podbitych podkówkami, a nawet wykonywać skoki. Korzystali z tej
ślizgawki nawet majorzy. Któregoś dnia, skacząc, wywichnąłem sobie nogę i
musiałem kilka dni leżeć w łóżku.
Barak teatralny służył też do prób i koncertów orkiestry symfonicznej, jak
również orkiestry Gajdeczki, Krakowianina grającego na akordeonie i mającego w
swym zespole skrzypka, saksofonistę. trębacza i werblistę z talerzami.
Biblioteka obozowa została dobrze zaopatrzona w powieści w języku polskim. Można
też było pożyczyć książki angielskie, francuskie. Kto chciał się uczyć języków
obcych, mógł zaopatrzyć się w wydawnictwo Langenscheidta, które ułatwiały naukę
języków europejskich, ale korzystając z nich, należało znać względnie dobrze
język niemiecki.
Do wybuchu wojny z ZSRR wolno było uczyć się języka rosyjskiego, lecz zaraz po
zaatakowaniu Sowietów, władze obozowe zabroniły prowadzenia nauki języka
rosyjskiego i wydały zarządzenie, nakazujące oddanie wszystkich podręczników
służących do tego celu. Od tego momentu za posiadanie podręczników o książek
rosyjskich groził obozowy areszt.
W obozie znajdowało się kilku profesorów i sporo oficerów i podchorążych,
znających doskonale języki francuski i angielski, został więc zorganizowany
instytut tych języków, a w roku 1942 dwa wydziały uniwersyteckie – prawny i
filologiczny.
Kto chciał pogłębić wiadomości z zakresu pedagogiki, psychologii i innych
działów nauki, związanych z nauczaniem, mógł uczęszczać na wyższy kurs
nauczycielski.
Jeśli kogoś interesowały kursy tańców ludowych, mógł, po wniesieniu niewielkiej
opłaty, poznać tajniki obracania się w takt melodii. Sam taki kurs ukończyłem i
zawsze służyłem baletmistrzowi za tancerkę.
Piłka nożna, piłka siatkowa, koszykówka, niektóre dyscypliny lekkoatletyczne, a
nawet boks, były prowadzone we wszystkich klubach sportowych istniejących na
terenie obozu, a było tych klubów sześć: “Kresy” (Wilno), “Lwowianka” (Lwów),
“Wawel” (Kraków), “Orle” (Warszawa), “Warta” (Poznań), “Sparta” (klub
strzelecki, składający się z szeregowców, podoficerów i podchorążych).
Największą popularnością cieszyła się piłka nożna. Mecze rozgrywano w rundzie
wiosennej i jesiennej. Na mecze najlepszych drużyn, do których należały “Kresy”
i poznańskie “Warta”, ściągało na plac najwięcej kibiców, a nawet przychodzili
żołnierze niemieccy z obsługi obozowej. Siatkówka i koszykówka również miały
wielu zwolenników.
Na Nowy Rok 1942 przygotowywano rewię noworoczną, którą dyrygował reżyser,
Kazimierz Rudzki. Na program rewii składały się skecze, piosenki, ułożone i
skomponowane przez domorosłych poetów i muzyków; tańce narodowe i ludowe, zespół
muzyczny Gajdeczki oraz balet, którego primabaleriną był hrabia Henio
Roztworowski. Chłopak piękny, o niebieskich oczach, przebrany za pannę –
sprawiał niesamowite wrażenie.
Niektóre z tekstów, które były śpiewane lub wygłaszane, zapamiętałem, więc
postaram się je podać.
Jeszcze ciemno w komorze,
Ale świta na dworze
Minie nocy wichura
nim przetańczysz mazura.
W starym roku i we śnie
było jeszcze za wcześnie,
Ale będę w Warszawie
i Sylwestra wyprawię.
Ten wiersz był wykonywany w takt melodii mazura ze “Strasznego Dworu” Moniuszki.
Inny utwór głosił:
Ach, to w czepku urodzony,
jakie szczęście ma ten chwat!
Inny byłby już zwolniony,
A on siedzi tyle lat!
“Powrót męża do rodziny po zakończeniu wojny”
Gość wraca ucieszony
Do swej rodzinnej wsi
I do kochanej żony
Od samych krzyczy drzwi:
All right – to dobrze,
Bon – to gut.
Chapeau – kapelusz,
Hat i Hut.
Masolle shir to parasol,
A więc hallo, zdejm to i to i charaszo!
A na to mu żona w odpowiedzi:
Jesteś, to dobrze, szkoda słów,
Cieszę się, ale bywaj zdrów!
Kłopotów i tych szwagrów
Już dosyć mam i tu i tam!
Więc żegnaj nam!
Słowa “Walczyka Warszawy”, ułożonego w obozie, wyleciały mi z pamięci, a z
piosenki o Ani zapamiętałem tylko refren:
Ej! Aniu, Aniu – wyjdź przed sień!
Wojsko wróci lada dzień.
Znów dziewczęta i żołnierze
będą razem na kwaterze!
Latem 1942 roku postanowiono zorganizować Olimpiadę Obozową, ponieważ Olimpiada
w 1940 roku nie odbyła się z powodu wybuchu II wojny światowej.
Zamiast poszczególnych państw startujących na Olimpiadzie, w obozie jenieckim
startowali reprezentanci klubów sportowych.
W piłce nożnej złoty medal zdobyła drużyna Legionistów z Wilna, z I – ligowym
graczem Pawłowskim, zwanym Longinem; srebrny – “Warta” Poznań, mająca w swoim
zespole również gracza z I ligi, natomiast medal brązowy – “Lwowianka”.
W piłce siatkowej i koszykowej triumfowali zawodnicy z Warszawy, mający w swoich
zespołach takich zawodników, jak: Menel (siatkówka) i Gregołajtis (koszykarz,
reprezentant Polski).
Najlepszym lekkoatletą okazał się absolwent Akademii Wychowania Fizycznego w
Warszawie, Kacper Rogowski, nauczyciel z Augustowa, który zdobył aż trzy złote
medale: w skoku wzwyż (165 cm), skoku w dal (ponad 6 m) i pchnięciu kulą lub
rzucie dyskiem (tego dokładnie nie pamiętam).
Sam też startowałem w zawodach olimpijskich, w reprezentacyjnej drużynie piłki
siatkowej i koszykowej klubu “Sparta”. Naszym trenerem koszykówki był
reprezentant w hokeju na lodzie, Kowalski. Obie drużyny nie znalazły się w
strefie medalowej.
Konkurencje biegowe nie mogły być przeprowadzone z braku bieżni przynajmniej
stumetrowej.
Jakie rezultaty osiągnęli bokserzy, o tym nie mogę napisać, bowiem zawodów w tej
dyscyplinie nie oglądałem. Słyszałem tylko, że jeden z mistrzów, zaraz po
odniesionym zwycięstwie, zemdlał i został odniesiony do izby chorych.
Wszyscy medaliści otrzymali, zamiast medali, pamiątkowe dyplomy.
Poker, gra hazardowa, był tak rozpowszechniony w oflagu, że niektórzy
oficerowie, będący właścicielami majątków ziemskich w Generalnym
Gubernatorstwie, przegrywali poważne sumy, a nawet te majątki, uważając długi
karciane za honorowe – polecali swoim rodzinom przysyłanie paczek żywnościowych
na adresy wygranych. Nasze władze obozowe, aby zapobiec niezdrowemu hazardowi
pokerowemu, wydały zarządzenie zabraniające gry w pokera. Czy wydanie zakazu gry
w pokera pomogło zwalczać hazard, trudno było stwierdzić. Kto chciał uprawiać
hazard, mógł to robić grając w brydża i stosując wysokie stawki. Osobiście
grałem w pokera do końca pobytu w niewoli. Tym, którzy stale przegrywali,
radziłem, aby nie zasiadali do gry w karty ze mną, w takim wypadku darowywałem
wszystkie długi.
Grało się nie tylko na pieniądze, ale i papierosy amerykańskie i angielskie,
których po 100 sztuk miesięcznie otrzymywaliśmy przez pewien okres w puszkach
blaszanych, hermetycznie zamkniętych. Ja, jako harcerz nie palący zawsze,
zamieniałem papierosy na czekoladę i inną żywność.
Podczas pobytu w oflagu nawiązałem łączność ze swoim przedwojennym drużynowym,
Czarnym – Grzesiakiem, który ukrywał się w Wilnie, pracując czynnie w Szarych
Szeregach i Armii Krajowej. Od niego otrzymałem parę paczek, a w jednej z nich
zdjęcie z obozu wędrownego po Beskidach, z napisem “Było lepiej – będzie
lepiej”. Powiadomił, że za moją ostatnią pensję, którą Litwini wypłacili mi w
1939 roku kupił materiał na ubranie i kamasze sznurowane.
Rokrocznie były organizowane zawody szachowe o mistrzostwo Oflagu II C oraz
brydżowe. W brydża nauczyłem się grać lecz wolałem raczej pokera, w którym
wygrywało się spore sumy marek.
Pod koniec sierpnia zorganizowane zostały zawody piłki siatkowej na boiskach
zmniejszonych do wymiarów 6 + 7 m, a drużyny uczestniczące w tym turnieju
złożone były z dwóch osób. Takich drużyn wystartowało 10. Startując w tych
zawodach, zdobyłem wraz z podchorążym Michałem Przybylskim II miejsce, ulegając
tylko zespołowi z Warszawy, w którym grali Menel i Gregołajtys, znany koszykarz.
W obozie istniał też teatr kukiełkowy, w którym miałem grać w sztuce Lucjana
Rydla rolę głupiego Maćka w Zaczarowanym Kole. Reżyser tej sztuki doszedł do
wniosku, że mój wileński akcent nie nadaje się do tej roli, którą zatem musiał
powierzyć oficerowi z Mazowsza.
Przynajmniej raz w tygodniu Niemcy przeprowadzali w barakach rewizje, szukając
niedozwolonych przedmiotów, mogących służyć do przygotowania ucieczki z obozu.
Tych ucieczek przygotowywanych było sporo, ale tylko dwie z nich udały się w
100%. O nich chcę wspomnieć w pierwszym rzędzie.
Do obozu przywożono zaopatrzenie przeważnie samochodami. Pewnego dnia przybył
transport z końską kiełbasą w dużych wiklinowych koszach. Po wyładowaniu
kiełbasy trzech oficerów ulokowało się pod pustymi koszami i kierowca odjechał z
nimi do miasta. W drodze oficerom udało się szczęśliwie wyskoczyć i ślad po nich
zaginął.
Druga udana ucieczka nastąpiła w Wigilię Bożego Narodzenia. Kiedy oficerowie
wychodzili z obozowego teatru i przechodzili obok baraku, z którego miało
uciekać trzech oficerów, ich koledzy zrobili wielkie zbiegowisko i rozpoczęli
udawaną bójkę. Niemiec zainteresowany zajściem wśród oficerów, na nich właśnie
skierował reflektor z wieżyczki. Wtedy trzej uciekinierzy pobiegli z nożycami i
gumowymi wycieraczkami do siatki z drutów, przecięli pierwszą siatkę, rzucili
wycieraczki na jeże z drutu kolczastego, przeszli po wycieraczkach do drugiej
siatki, błyskawicznie ją przecięli i zniknęli w ciemnościach. Dopiero w pierwszy
dzień Bożego Narodzenia Niemcy wykryli ucieczkę.
Spacerując tego dnia wokół obozu mogliśmy stwierdzić, że przejściem wyciętym
przez uciekających mógł z powodzeniem przejechać koń zaprzężony do wozu.
Trzecią ucieczkę zaplanowali również trzej oficerowie, którzy postanowili
uciekać wozem wywożącym nieczystości z ubikacji. Po te ludzkie odchody
przyjeżdżał wieśniak parą koni, ze skrzynią z desek, podobną do tej, służącej do
przewożenia wykopanych ziemniaków, tylko ze szczelną klapą, którą otwierało się
do wylewania fekalii na pole. Skrzynia ta była napełniana przez szeregowych
wyznaczonych w tym celu. Wóz ten na noc pozostawał przy ubikacji. Rano wieśniak
przyjeżdżał konno, zaprzęgał konie i wywoził napełniony wóz na swoje pole.
Trzej uciekający zmontowali wewnątrz dużej skrzyni mniejszą, używając do tego
celu drzwi od ubikacji oraz desek z drewnianych łóżek. W podłodze wyświdrowali
trzy otwory, aby mieć dopływ powietrza do oddychania. Ulokowali się wewnątrz i
czekali na przybycie wieśniaka. Nasi żołnierze, którzy przybyli do napełnienia
skrzyni nieczystościami, doskonale byli poinformowani, co się znajduje w
mniejszej skrzyni. Kiedy przybył wieśniak z końmi, wóz był napełniony. Niemiec
zaprzągł konie i ruszył w kierunku bramy. Przejechał przez pierwszą bramę, potem
przez drugą, ale dojeżdżając do trzeciej, usłyszał krzyk duszącego się oficera,
któremu zabrakło powietrza do oddychania. Wartownik, pełniący służbę przy
bramie, krzyknął “Halt!”. Wieśniak zatrzymał się, otworzył klapę. Ze skrzyni
wydostali się trzej oficerowie, oblani ludzkimi fekaliami. Niemcy odprowadzili
ich do łaźni pod prysznic, a następnie do aresztu. Od tego czasu przezywano tych
uciekinierów “gówniarzami”. Za zniszczone drzwi do ubikacji otrzymali tylko po
tygodniu aresztu, a następnie wrócili do normalnego życia obozowego.
Ostatnia ucieczka była przygotowywana na większą ilość osób. Przygotowania
trwały parę miesięcy, a miała się odbyć podkopem, prowadzącym z baraku
położonego najbliżej ogrodzenia z drucianej siatki. Podkop, zaplanowany przez
inżynierów, zabezpieczono oszalowaniem z desek. Posiadał oświetlenie
elektryczne. Był niewysoki, wystarczał jednak do przejścia jednej osoby na
czworakach. Pracujący w nim oficerowie wynosili ziemię, a ich koledzy wychodzący
na spacer wokół obozu, ładowali urobek do kieszeni i specjalnych torebek i
rozsypywali po drodze. Do ukończenia tunelu pozostawało tylko kilka metrów.
Przygotowywało się do opuszczenia obozu około 150 osób. Wybrańcy losu, ze
wszystkich baraków, mieli oznaczonego dnia zanocować w baraku, z którego
prowadził tunel i w nocy wymaszerować na czworakach za druty.
Pech chciał, że właśnie w tym baraku, parę dni przed zakończeniem podkopu,
Niemcy zrobili rewizję i przy pomocy szpikulców, z którymi w takich przypadkach
się nie rozstawali, odkryli podkop.
Planowana ucieczka nie doszła do skutku, kilkumiesięczna praca poszła na marne.
Na początku roku 1942 rozpocząłem naukę języka francuskiego, a następnie
angielskiego. Kontynuowałem ją z kolegą, Tadeuszem Drewnowskim, prawnikiem po
ukończonych studiach na Uniwersytecie Stefana Batorego w Wilnie.
Po dwóch latach nauki mogłem już swobodnie, bez używania słownika, czytać
powieści w tych językach. Z konwersacją miałem trochę trudności, ale z czasem
nabywałem wprawy.
na wiosnę 1942 roku Niemcy odkryli w Katyniu groby pomordowanych polskich
oficerów. Kiedy rozpoczęli ekshumację zwłok, podawali nazwiska i imiona na
podstawie dokumentów odnalezionych w mundurach. Wykazy te zamieszczali w gazecie
drukowanej w języku polskim dla jeńców wojennych.
Pewnego dnia powieźli do Katynia samolotem przedstawicieli poszczególnych
obozów. Z Oflagu II C Woldenberg pojechało trzech oficerów. Oficerowie po
powrocie zdali dokładną relację o zbrodni popełnionej przez NKWD w lesie
katyńskim. Według podawanych przez władze niemieckie danych, zamordowano tam
strzałem w tył głowy, około 8 tysięcy polskich oficerów.
W obozie oficerskim Niemcy wypłacali co 10 dni żołd w markach jenieckich.
Wysokość żołdu zależała od stopnia, jaki posiadał oficer. Podchorążym,
podoficerom i szeregowym nie przysługiwał żołd. Nasi oficerowie za prace,
którymi nas obarczano, składali się na nasz żołd. Podchorążym przyznano 10 marek
na dekadę, a podoficerom i szeregowym po 5.
Zdarzył się i taki przypadek, że jeden z szeregowych zażądał podwyżki żołdu.
Wtedy nasi oficerowie oskarżyli go komunizm i oddali Niemcom pod sąd. Młody
chłopak otrzymał na rozprawie sądowej rok więzienia.
W Oflagu został Sąd Honorowy, do rozstrzygania spraw o zniesławienie. I o takiej
jednej wspomnę, aby dać obraz stosunków panujących wśród obozowej inteligencji.
Pewien major miał w kraju żonę i córkę, od których regularnie otrzymywał paczki
żywnościowe. Po paru miesiącach stwierdził, że zawartość paczek pogorszyła się.
Skierował więc pytanie do córki, co jest powodem takiego stanu rzeczy, a wtedy
córka doniosła mu, że w tym obozie poznała, drogą korespondencyjną, porucznika,
z którym zaręczyła się i któremu też wysyła paczki żywnościowe. Podała imię i
nazwisko swego narzeczonego i w którym baraku mieszka. Major wybrał się z
wizytą, chcąc poznać narzeczonego córki. Odnalazł porucznika, przedstawił się i
nawiązał rozmowę, podczas której oficer wyraził się bardzo niepochlebnie o jego
córce. Major uderzył w twarz p[orucznika, po czym opuścił barak. Doszło do
honorowej rozprawy przed sądem koleżeńskim. Jaki był jej finał do publicznej
wiadomości nie podano.
Obóz był siedliskiem wielu nieszkodliwych pomyleńców, którzy zostali
zarejestrowani przez Niemców na specjalnej liście wariatów. Do nich należeli
osobnicy udający bocianów i stojących na jednej nodze, walczący z cieniem,
zaglądający pod łóżka, pod którymi siedzieli ich wrogowie, opowiadający
niesamowite historie. Na tej liście figurowało przeszło 140 osobników, a w jaki
sposób znalazł się 141? Postaram się opowiedzieć.
Pewnej jesieni Komenda Obozu zezwoliła na przysłanie przez rodziny, zamieszkałe
w generalnym Gubernatorstwie kołder oraz ciepłych koców do przykrycia się
podczas zimy. Te ciepłe przykrycia należało na wiosnę odesłać do rodziny.
Porucznik, któremu żona przysłała kołdrę, wpadł na pomysł, aby wysłać w paczce
20 dolarów z złocie i w ten sposób dopomóc żonie do przetrwania ciężkiego okresu
okupacji. e dolary ukrył w ustnej harmonijce, zakupionej w pobliskim mieście, za
lager marki. Odniósł paczkę obozową na pocztę i równocześnie z paczką wysłał
list do żony, donoszący o wysłaniu kołdry i ustnej harmonijki dla syna Jasia, z
zaznaczeniem, że harmonijka jest zepsuta, więc należy ją rozebrać i naprawić.
Żona otrzymała paczkę i znalazłszy harmonijkę, oddała ją Jasiowi, który
rozpoczął muzykowanie. W parę dni po paczce nadszedł list, polecający rozebranie
harmonijki. Ponieważ harmonijka nadawała się do grania, żona na blankiecie
przysłanym przez męża odpisała, że harmonijka jest dobra i Jasio uczy się grać.
Zanim odpowiedź nadeszła do męża, upłynęło parę tygodni. Mąż, zdenerwowany,
napisał drugi list do Warszawy, polecając żonie natychmiastowe rozebranie
harmonijki, bo jest zepsuta. Żona, w odpowiedzi, powiadamiała męża, że Jasiowi
harmonijka się znudziła i oddał ją synowi dozorcy. Porucznik, zdenerwowany
niedomyślnością żony, wysłał trzeci list, polecający odebranie harmonijki
synkowi dozorcy i rozebranie jej. Otrzymawszy trzeci list, żona posądziła męża o
brak piątej klepki i skierowała zapytanie do niemieckich władz obozowych, czy
jej mąż normalnym czlówiekiem, bowiem ciągle pisze do niej o zepsutej
harmonijce. Komendatura niemiecka wezwała naczelnego lekarza polskiego i
poleciła zbadać, czy wymieniony oficer jest zdrowy na umyśle. Lekarz szubzda
zaprosił do siebie porucznika i zapytał, co się z panem stało, że żona musiała
skierować list do władz obozowych. Wtedy porucznik odrzekł: “Widzi pan, jaką mam
niedomyślną małżonkę. Chciałem jej pomóc, wysyłając 20 dolarów, a ona zamiast
rozebrać harmonijkę, posądziła mnie o wariactwo. Kiedy wrócę do warszawy, nauczę
ją rozumu". A więc wszystko w porządku odpowiedział lekarz tylko teraz musi pan
udawać pomylonego. Kiedy Niemcy wezwą pana na przesłuchanie, na pytanie, jak tam
pańska harmonijka?, musi pan zacząć wykrzykiwać moja harmonijka! moja
harmonijka! i wygadywać głupstwa. Niemiec przesłuchujący wezwanego oficera,
kiedy usłyszał okrzyki dotyczące harmonijki, powiedział: Dosyć! i zapisał
porucznika na listę nieszkodliwych wariatów pod numerem 141.
Ostatnia ucieczka była przygotowywana na większą ilość osób. Przygotowania
trwały parę miesięcy, a miała się odbyć podkopem, prowadzącym z baraku
położonego najbliżej ogrodzenia z drucianej siatki. Podkop, zaplanowany przez
inżynierów, zabezpieczono oszalowaniem z desek. Posiadał oświetlenie
elektryczne. Był niewysoki, wystarczał jednak do przejścia jednej osoby na
czworakach. Pracujący w nim oficerowie wynosili ziemię, a ich koledzy wychodzący
na spacer wokół obozu, ładowali urobek do kieszeni i specjalnych torebek i
rozsypywali po drodze. Do ukończenia tunelu pozostawało tylko kilka metrów.
Przygotowywało się do opuszczenia obozu około 150 osób. Wybrańcy losu, ze
wszystkich baraków, mieli oznaczonego dnia zanocować w baraku, z którego
prowadził tunel i w nocy wymaszerować na czworakach za druty.
Pech chciał, że właśnie w tym baraku, parę dni przed zakończeniem podkopu,
Niemcy zrobili rewizję i przy pomocy szpikulców, z którymi w takich przypadkach
się nie rozstawali, odkryli podkop.
Planowana ucieczka nie doszła do skutku, kilkumiesięczna praca poszła na marne.
Na początku roku 1942 rozpocząłem naukę języka francuskiego, a następnie
angielskiego. Kontynuowałem ją z kolegą, Tadeuszem Drewnowskim, prawnikiem po
ukończonych studiach na Uniwersytecie Stefana Batorego w Wilnie.
Po dwóch latach nauki mogłem już swobodnie, bez używania słownika, czytać
powieści w tych językach. Z konwersacją miałem trochę trudności, ale z czasem
nabywałem wprawy.
Na wiosnę 1942 roku Niemcy odkryli w Katyniu groby pomordowanych polskich
oficerów. Kiedy rozpoczęli ekshumację zwłok, podawali nazwiska i imiona na
podstawie dokumentów odnalezionych w mundurach. Wykazy te zamieszczali w gazecie
drukowanej w języku polskim dla jeńców wojennych.
Pewnego dnia powieźli do Katynia samolotem przedstawicieli poszczególnych
obozów. Z Oflagu II C Woldenberg pojechało trzech oficerów. Oficerowie po
powrocie zdali dokładną relację o zbrodni popełnionej przez NKWD w lesie
katyńskim. Według podawanych przez władze niemieckie danych, zamordowano tam
strzałem w tył głowy, około 8 tysięcy polskich oficerów.
W obozie oficerskim Niemcy wypłacali co 10 dni żołd w markach jenieckich.
Wysokość żołdu zależała od stopnia, jaki posiadał oficer. Podchorążym,
podoficerom i szeregowym nie przysługiwał żołd. Nasi oficerowie za prace,
którymi nas obarczano, składali się na nasz żołd. Podchorążym przyznano 10 marek
na dekadę, a podoficerom i szeregowym po 5.
Zdarzył się i taki przypadek, że jeden z szeregowych zażądał podwyżki żołdu.
Wtedy nasi oficerowie oskarżyli go komunizm i oddali Niemcom pod sąd. Młody
chłopak otrzymał na rozprawie sądowej rok więzienia.
W Oflagu został Sąd Honorowy, do rozstrzygania spraw o zniesławienie. I o takiej
jednej wspomnę, aby dać obraz stosunków panujących wśród obozowej inteligencji.
Pewien major miał w kraju żonę i córkę, od których regularnie otrzymywał paczki
żywnościowe. Po paru miesiącach stwierdził, że zawartość paczek pogorszyła się.
Skierował więc pytanie do córki, co jest powodem takiego stanu rzeczy, a wtedy
córka doniosła mu, że w tym obozie poznała, drogą korespondencyjną, porucznika,
z którym zaręczyła się i któremu też wysyła paczki żywnościowe. Podała imię i
nazwisko swego narzeczonego i w którym baraku mieszka. Major wybrał się z
wizytą, chcąc poznać narzeczonego córki. Odnalazł porucznika, przedstawił się i
nawiązał rozmowę, podczas której oficer wyraził się bardzo niepochlebnie o jego
córce. Major uderzył w twarz p[orucznika, po czym opuścił barak. Doszło do
honorowej rozprawy przed sądem koleżeńskim. Jaki był jej finał do publicznej
wiadomości nie podano.
Obóz był siedliskiem wielu nieszkodliwych pomyleńców, którzy zostali
zarejestrowani przez Niemców na specjalnej liście wariatów. Do nich należeli
osobnicy udający bocianów i stojących na jednej nodze, walczący z cieniem,
zaglądający pod łóżka, pod którymi siedzieli ich wrogowie, opowiadający
niesamowite historie. Na tej liście figurowało przeszło 140 osobników, a w jaki
sposób znalazł się 141? Postaram się opowiedzieć.
Pewnej jesieni Komenda Obozu zezwoliła na przysłanie przez rodziny, zamieszkałe
w generalnym Gubernatorstwie kołder oraz ciepłych koców do przykrycia się
podczas zimy. Te ciepłe przykrycia należało na wiosnę odesłać do rodziny.
Porucznik, któremu żona przysłała kołdrę, wpadł na pomysł, aby wysłać w paczce
20 dolarów z złocie i w ten sposób dopomóc żonie do przetrwania ciężkiego okresu
okupacji. e dolary ukrył w ustnej harmonijce, zakupionej w pobliskim mieście, za
lager marki. Odniósł paczkę obozową na pocztę i równocześnie z paczką wysłał
list do żony, donoszący o wysłaniu kołdry i ustnej harmonijki dla syna Jasia, z
zaznaczeniem, że harmonijka jest zepsuta, więc należy ją rozebrać i naprawić.
Żona otrzymała paczkę i znalazłszy harmonijkę, oddała ją Jasiowi, który
rozpoczął muzykowanie. W parę dni po paczce nadszedł list, polecający rozebranie
harmonijki. Ponieważ harmonijka nadawała się do grania, żona na blankiecie
przysłanym przez męża odpisała, że harmonijka jest dobra i Jasio uczy się grać.
Zanim odpowiedź nadeszła do męża, upłynęło parę tygodni. Mąż, zdenerwowany,
napisał drugi list do Warszawy, polecając żonie natychmiastowe rozebranie
harmonijki, bo jest zepsuta. Żona, w odpowiedzi, powiadamiała męża, że Jasiowi
harmonijka się znudziła i oddał ją synowi dozorcy. Porucznik, zdenerwowany
niedomyślnością żony, wysłał trzeci list, polecający odebranie harmonijki
synkowi dozorcy i rozebranie jej. Otrzymawszy trzeci list, żona posądziła męża o
brak piątej klepki i skierowała zapytanie do niemieckich władz obozowych, czy
jej mąż normalnym czlówiekiem, bowiem ciągle pisze do niej o zepsutej
harmonijce. Komendatura niemiecka wezwała naczelnego lekarza polskiego i
poleciła zbadać, czy wymieniony oficer jest zdrowy na umyśle. Lekarz Szubzda
zaprosił do siebie porucznika i zapytał, co się z panem stało, że żona musiała
skierować list do władz obozowych. Wtedy porucznik odrzekł: “Widzi pan, jaką mam
niedomyślną małżonkę. Chciałem jej pomóc, wysyłając 20 dolarów, a ona zamiast
rozebrać harmonijkę, posądziła mnie o wariactwo. Kiedy wrócę do Warszawy, nauczę
ją rozumu". A więc wszystko w porządku odpowiedział lekarz tylko teraz musi pan
udawać pomylonego. Kiedy Niemcy wezwą pana na przesłuchanie, na pytanie, jak tam
pańska harmonijka?, musi pan zacząć wykrzykiwać moja harmonijka! moja
harmonijka! i wygadywać głupstwa. Niemiec przesłuchujący wezwanego oficera,
kiedy usłyszał okrzyki dotyczące harmonijki, powiedział: Dosyć! i zapisał
porucznika na listę nieszkodliwych wariatów pod numerem 141.
Wiadomości o działaniach wojennych na wszystkich frontach docierały do jeńców
wojennych z codziennych komunikatów, jakie nasi spawozdawcy opracowywali na
podstawie lektury gazet niemieckich oraz innych informacji, docierających drogą
nielgalną, a podawanych do wiadomości podczas przerwy obiadowej. Raz w tygodniu,
przeważnie w niedzielę, sprawozdawcy odczytywali całotygodniowy przegląd
wydarzeń, opracowany na podstawie wiadomości zaczrpniętych przypuszczalnie z
radia, o którym wiedzieli tylko wtajemniczeni. Podczas niedzielnego przeglądu
były wystawiane czujniki. ostrzegające przed zbliżaniem się Niemców. Mieliśmy w
obozie słynnego komentatora sportowego, Trojanowskiego. Był on wykorzystywany
przez mieszkańców wszystkich baraków. Zapraszano go na noc. Po zgaszeniu świateł
“nadawał" sprawozdanie z międzynarodowych meczów piłki nożnej. Potrafił przez 90
minut mówić tak obrazowo i pięknie, że słuchającym zdawało się, że w
rzeczywistości są na trybunach stadionu i oglądają ten mecz.
W lutym 1943 roku, po klęsce stalingradzkiej, kiedy to prawie trzystutysięczna
armia marszałka Paulusa została rozbita przez wojska sowieckie i dostała się do
niewoli, oficerowie polscy cieszyli się bardzo i chodzili z dumnie podniesionymi
głowami. Niemcom taka postawa polaków nie przypadła do gustu. Pewnego dnia
urządzili dla postrachu strzelaninę.
Codziennie na sygnał pierwszej trąbki, latem o godzinie 20.oo, a zimą o 19.00,
oficerowie odbywający spacer dookoła obozu, obowiązani byli zejść z głównej
ścieżki spacerowej i przebywać w pobliżu swoich baraków. Na drugi sygnał trąbki
wchodzili do baraków i nie mogli ich opuszczać do pobudki dnia następnego. W tym
dniu, kiedy komendant wydał rozkaz do otwarcia ognia z karabinów maszynowych ze
wszystkich wieżyczek, a było ich w sumie sześć, żołnierze niemieccy, zaraz po
pierwszym sygnale, weszli z psami do obozu, a wartownicy skierowali reflektory
na obóz i rozpoczęli strzelaninę. Oficerowie schronili się natychmiast w
barakach. Całe szczęście, że tylko jeden żołnierz strzelał do spacerujących, a
reszta w powietrze, więc zostało zabitych tylko pięciu oficerów, a kilku
rannych. Widocznie komendant obozu wydał taki rozkaz, by tylko jeden wartownik
strzelał do spacerujących, bo gdyby wszyscy wartownicy puścili serie z karabinów
maszynowych w kierunku spacerowiczów, nastąpiłaby masakra.
Nasze dowództwo złożyło ostry protest. Za dwa dni nastąpił pogrzeb
zastrzelonych. Koledzy wynieśli trumny za teren obozu, gdzie urządzono
prowizoryczny jeniecki cmentarz. Oddział niemieckich żołnierzy oddał salwę
honorową, a towarzysze niedoli zasypali pięć grobów, w których spoczęli: major
lotnik i czterej niźsi stopniem oficerowie.
Za kilka dni przyjechała komisja z Czerwonego Krzyża i przeprowadziła
dochodzenie. W rezultacie komendant obozu został zwolniony ze swego stanowiska,
a czy otrzymał jakąś karę nie wiadomo. Najczęściej w takich przypadkach
“bohatera" wydającego tego typu rozkazy wysyłano na front.
Po klęsce stalingradzkiej wojska radziecki przejęły inicjatywę i rozpoczęły
ofensywę. Niemcy wycofywali się na wszystkich frontach, nazywając to w
komunikatach “skracaniem linii frontu".
12 października 1943 roku I Dywizja im. T. Kościuszki weszła do walki pod
Lenino, a następnie kontynuowała wspólnie z Armią Radziecką, aż do wyzwolenia
terenów polski i kapitulacji Niemiec. Komenda obozu, na rozkaz wyższych władz,
wydała zarządzenie wycofania wszystkich lager marek. nasze dowództwo
zaangażowało artystów plastyków do wykonania drzeworytów, służących do odbijania
marek obozowych. Wypuszczono papierowe banknoty o wartości 50 pfeningów, jednej
marki, pięciu i dziesięciu marek. Od tego czasu żołd oficerski Niemcy wypłacali
tymi banknotami. W obozie, do użytku wewnętrznego, znajdowały się w obiegu
również znaczki pocztowe.
1 sierpnia 1944 roku, na rozkaz władz polskich w Londynie, wybuchło Powstanie
Warszawskie. Polacy walczyli dzielnie, nie mogli sprostać jednak przeważającej
sile Niemców, uzbrojonych po zęby. ofensywa sowieckich wojsk wespół z oddziałami
dywizji Kościuszkowców zatrzymała się, po zdobyciu Pragi, nad Wisłą. Jedna z
kompanii polskich przeprawiła się za Wisłę, lecz musiała się wycofać, ponosząc
dotkliwe straty. Powstanie upadło. Niemcy wyprowadzili wszystkich powstańców i
ludność cywilną z miasta i rozpoczęli burzenie i palenie domów. Myśmy o tych
poczynaniach wojsk hitlerowskich wiedzieli doskonale. Aby udzielić pomocy
powstańcom, dowództwo obozu postanowiło cały transport paczek, przeznaczony dla
6 tysięcy jeńców, przesłać dla powstańców warszawskich. Czy te paczki dotarły na
miejsce, nie dowiedzieliśmy się nawet od tych powstańców, których Niemcy
przywiźli do naszego obozu.
Zdarzyło się pewnego razu, że zamiast pójść do pracy i pomachać miotłą w baraku
kawalerzystów, wolałem poleżeć w łóżku. Moje niezdyscyplinowanie spowodowało
postawienie mnie do karnego raportu przed pułkownikiem wandke. Był on dowódcą 81
p.p. w Grodnie, właśnie w tym, w którym mój starszy brat, Julek, grał w
orkiestrze pułkowej na defiladach. Pan pułkownik zbeształ mnie za
niesubordynację,a ja mu na to odpowiedziałem: “W niewoli to mnie mogą Niemcy
postraszyć, a nie wyżsi oficerowie sztabowi, którzy z podchorążych, przyszłych
oficerów, zrobili ordynansów, pomiatając nimi według swego widzi mi się". Za
karę zostałem przeniesiony do pracy w kuchni, przy obieraniu ziemniaków, lecz
długo tam nie zabawiłem. Wszyscy kończyli obierać swoją normę, przeznaczoną
każdemu, w ciągu dwóch godzin, a ja potrzebowałem na to o wiele więcej czasu,
ponieważ obierałem bardzo dokładnie, wiedząc, że pod skórką znajduje się
najwięcej pożywnych składników. Wszyscy już dawno powychodzili, a ja jeszcze
siedziałem na stołku. Po tygodniu takiej dokładnej pracy, major kierujący
kuchnią, podziękował mi za pracę i prosił o przysłanie innego obieracza.
Wróciłem na sprzątacza do innego baraku, w którym nie było szlachetnie
urodzonych, a w parę tygodni zostałem przeniesiony do innego batalionu i tam
pracowałem aż do dnia, w którym Niemcy ewakuowali nasz obóz z zamiarem
przeprawnienia wszystkich batalionów za Odrę.
Ofensywa wojsk sowieckich, rozpoczęta na początku stycznia, w kilka tygodni
dotarła do granic Rzeszy. W ostatnich dniach stycznia słyszeliśmy dokładnie
odgłosy walk. Niemcy szykowali ewakuację Oflagu II C na zachód. Ewakuacja miała
się odbywać batalionami. Do każdego batalionu przydzielono po sześciu żołnierzy
z psem i konnym wozem, na którym znajdował się ciężki karabin maszynowy.
O świcie, 28 stycznia, zaopatrzeni w suchy prowiant, batalionami opuszczaliśmy
obóz. Każdy mógł zabrać tyle bagażu, ile zdołał udźwignąć. Jedni ciągnęli swoje
walizki po śniegu, przymocowawszy do nich płozy, drudzy swój dobytek nieśli w
ręku. W szczęśliwym położeniu byli posiadający plecaki.
Sam miałem plecak, wykonany z lnianej koszuli, w którym dźwigałem zapasowe buty
saperki, dodatkową bieliznę, żywność oraz trochę drobiazgów, takich jak listy,
pamiątkowe zdjęcia z obozu i różne papiery. Marsz odbywał się w wolnym tempie,
gdyż droga była przykryta świeżym śniegiem. Do wieczora nie wiem, czy
przeszliśmy 20 km. Pierwszy nocleg nastąpił w majątku. Tu na noc zostaliśmy
rozlokowani nad oborami, stajniami i w stodole. Przed snem otrzymaliśmy gorący
posiłek. Zauważyłem, że w majątku jest kilku Polaków, noszących na piersi literę
"P". Wpadłem na pomysł, aby taką literę dostać od Polaka i pozostać w majątku,
zamiast maszerować na zachód. Wystarałem się o taką literę, przyczepiłem ją do
płaszcza, ale ktoś doniósł o tym Niemcom. Znajdowałem się w tym czasie w
pomieszczeniu, gdzie schowano karmę dla zwierząt. Ponieważ żołnierze szukali
mnie, zagrzebałem się w kupie plew, chowając się zgłową. Po jakimś czasie
wylazłem z kryjówki i musiałem dokładnie oczyścić się z przylepionych do
płaszcza i czapki plew, odczekać, aż wszyscy ułożą się do snu i wtedy rozpocząć
pertraktacje z żołnierzem pełniącym wartę przed oborą. Za paczkę papierosów
amerykańskich wypuścił mnie z obory i pozwolił wejść na górę, gdzie spali moi
koledzy.
Nazajutrz po śniadaniu, ustawieni w kolumnie czwórkowej, wyruszyliśmy w kierunku
Odry. Znowu marsz odbywał się w tempie zwolnionym, z dłuższymi przerwami na
odpoczynek. dzień był zimny i wiał nieprzyjemny wiatr. Nad wieczorem wprowadzono
nas do wiatrem podszytej stodoły, w której nie było nawet słomy. Niemcom również
ta stodoła się nie spodobała. Kazali nam wychodzić i poprowadzili do zabudowań
majątkowych. Znowu zostaliśmy ulokowani nad oborami i stajniami, co gwarantowało
spędzenie nocy w dość znośnych warunkach.
Kolację przygotowali nasi kucharze, zabijając parę wieprzaków.
Niemcy, czując zbliżanie się wojsk sowieckich, pozwalali nam na wszystko, nawet
nie kontrolowali stanu liczebnego naszego batalionu. Na tę noc, nie chcąc
zmarznąć, zaszyłem się w świniarni i przespałem całą noc w słomie, słysząc
podczas przebudzeń piski szczurów, pożywiających się resztkami świńskiego
pokarmu.
Dzień 30 stycznia upłynął bez szszególnych wydarzeń. Powolny marsz był
kontynuowany. Odgłosy walki na froncie dochodziły do nszych uszu. Minęliśmy
Berlinchen (Berlinek) i 6 lub 8 km za tym miastem zatrzymaliśmy się, znowu w
większym majątku, w którym pracowała rosyjska dziewczyna, aż do Kaukazu.
Rosjanie byli już w berlinku, miasto płonęło. Niemieccy żołnierze nie widzieli
co ze sobą zrobić. Moglibyśmy ich rozbroić i wziąć do niewoli. Znowu pozwolili
na zabicie kilku wieprzków, z których przygotowano pożywną kolację. Tym razem
stodoła pełna słomy i siana, stanowiła miejsce naszego noclegu.
31 stycznia z rana zaczął padać gęsty śnieg. Ujrzeliśmy kilka czołgów
sowieckich, które posuwały się polem na zachód. jeden z wartowników niemieckich
złożył się z karabinu i chciał strzelać, ale drugi powiedział mu: "Du dummer
Kerl!" (Ty głupku!) i kazał mu opuścić karabin. Za chwilę Niemcy zabrali wóz,
psa i opuścili majątek, udając się w kierunku pobliskiego lasu. Byliśmy wolni!
Ustawiliśmy czujkę na poddaszu stodoły. Z radości skoczyłem nurkiem w słomę i
mało brakowało, a skręciłbym sobie kark. Uderzyłem głową w słomę i poczułem ból,
ale na szczęście nic złego mi się nie stało.
Pół godziny później przybył do nas łącznik, major z innego batalionu z rozkazem,
abyśmy przez cały dzień dobrze się odżywiali, jeszcze jedną noc spędzili w tym
majątku, a nazajutrz wczesnym rankiem wyruszyli całym batalionem do polskiej
granicy. Opowiedział nam o wypadku, jaki miał miejsce w jego batalionie. Do
przejeżdżającego sowieckiego czołgu niemiecki żołnierz oddał kilka strzałów. Na
to z czołgu padł strzał z armaty w kierunku stodoły. Paru oficerów zostało
zabitych, a kilku odniosło rany. W odwecie Niemcy zostali rozbrojeni, trzech z
nich zabito, a reszta uciekła.
Jedzenia mieliśmy pod dostatkiem, tylko zabrakło soli, dlatego wieprzowina nam
nie smakowała. Drugiego dnia o świcie ruszyliśmy ku granicy. Przechodząc koło
oddziałów sowieckich, rozlokowanych na skraju lasu, zostaliśmy zaatakowani przez
samolot niemiecki. Skryliśmy się w lesie, nie ponosząc żadnych strat.
Przechodząc przez Berlinek, częściowo spalony, widzieliśmy trupy niemieckie
leżące na podwórkach domów znajdujących się na trasie naszego przemarszu.
Wieczorem zatrzymaliśmy się we wsi. Z zaopatrzeniem w żywność nie mieliśmy
kłopotu, bowiem piwnice niemieckich gospodarzy były dobrze zaopatrzone w
rozmaitego rodzaju przetwory w wekach. Noc spędziłem z kolegami i kapitanem
sowieckim w mieszkaniu, na podłodze. Oficer, w rozmowie z nami, przyznał, że
Stalin ich oszukał, ponieważ stwierdził, że w Niemczech nie ma kultury, a
tymczasem oni przekonali się naocznie, jak wysoki jest poziom życia ludności
niemieckiej.
Drugi dzień marszu do kraju przebiegał normalnie. Podczas noclegu, znowu na wsi,
obserwowaliśmy nieprzyjemne zdarzenie wywołane przez żołnierzy rosyjskich,
którzy pragnęli otrzymać do swojej dyspozycji młodą dziewczynę wiejską, a ta nie
chciała do nich pójść. Po naradzie ze starszymi kobietami została przekonana, że
musi się poświęcić, bo inaczej żołnierze mogą się zemścić na innych kobietach.
W trzecim dniu marszu postanowiłem odłączyć się od kolumny, wysforowałem się do
przodu i przed miastem drogę zastąpił mi Kirgiz z zakrzywionym kindżałem i
zapytał: Kto ty? Odpowiedziałem: Polak z plenu. “ Nie germaniec?” “Nie”. –“No to
stupaj”. Gdybym się zawahał z odpowiedzią, to nie wiem, czy pozwoliłby mi
odejść, a prawdopodobnie wsadziłby mi bagnet pod żebra. Zadowolony, że tak
szybko wywinąłem się spod władzy Kirgiza, zacząłem penetrować ulice w
poszukiwaniu roweru. Pomógł mi go znaleźć żołnierz sowiecki, Białorusin spod
Baranowicz. Podziękowałem mu po białorusku i po napompowaniu kół ruszyłem na
“lisapecie” jadąc na rowerze odpoczywałem i w południe, dnia 5 lutego
przekroczyłem na damskim rowerze dawną granicę niemiecko polską. W urzędzie
gminnym otrzymałem zaświadczenie stwierdzające, że wracam z niewoli niemieckiej
i zostałem zakwaterowany w poniemieckim pomieszczeniu.
Po paru godzinach cały nasz batalion przybył do miasta i został zakwaterowany w
domach poniemieckich i częściowo polskich. Z wyżywieniem nie mieliśmy kłopotu,
bo piwnice niemieckie były pełne żywności. W sklepach, które otworzyli Polacy,
można było zaopatrzyć się w marki niemieckie, które kursowały jeszcze w
pierwszych tygodniach po przejściu frontu. Tych marek miałem sporo w kieszeni,
ponieważ nazbierałem ich na wszelki wypadek, maszerując po wyzwoleniu przez
tereny niemieckie.
Poznałem w Zegrzynku dziewczynę, która dochodziła do pracy w tym mieście z
Murowanej Gośliny. Któregoś dnia zaprosiła mnie w odwiedziny u swego ojca,
zapalonego socjalisty. Tam postanowiłem pozostawić swój, sporządzony z koszuli,
plecak z całym majątkiem, który zawadzałby w podróży na rowerze.
Wyruszyłem w kierunku Warszawy. Poznań musiałem ominąć, bo tam trwała jeszcze
walka z broniącymi się w twierdzy oddziałami SS manów. Pierwszą noc spędziłem we
wsi z oddziałem żołnierzy radzieckich, pochodzących spod Baranowicz. Z nimi
mogłem z łatwością porozumieć się, bo znałem białoruski, a oni polski. Szykowali
kolację złożoną z “kartoszki” i skwarek ze słoniny, a do tego postawili litr
wódki. Zaprosili mnie do stołu. Kiedy napełnili szklanki gorzałką i chcieli mnie
poczęstować, podziękowałem, tłumacząc, że nie piję. Nie zmuszali mnie do picia.
Z ziemniaków okraszonych skwarkami skorzystałem, popijając słodkim mlekiem,
którym poczęstowała mnie gospodyni. Noc spędziłem na ławie, a za poduszkę
posłużył mi płaszcz.
Z rana, po posiłku wyruszyłem w kierunku Gniezna. Pod wieczór oziębiło się i
zaczął padać śnieg. Zatrzymałem się na noc u Poznaniaka, który zaprosił mnie na
kolację, a potem przygotował miejsce do spania. Ponieważ ciągle padał śnieg,
zdecydowałem się dalszą podróż odbyć pociągiem. Młody gospodarz z przyjemnością
zaaprobował mój zamiar, ponieważ pozostawiałem u niego poniemiecki rower, za
który po śniadaniu dał mi 2 bochenki chleba i odprowadził na dworzec kolejowy.
Miałem szczęście, ponieważ ze stacji odchodził pociąg z cysternami po benzynie,
w kierunku Warszawy. Dostałem się z łatwością na platformę. Żołnierze
eskortujący nie mieli nic przeciwko temu, a raczej byli zadowoleni, kiedy w
dodatku poczęstowałem ich amerykańskimi papierosami. Pod wieczór pociąg dojechał
do stacji Gołąbki. Dalej tory kolejowe nie nadawały się do prowadzenia pociągu.
Jeszcze jedną noc spędziłem w drodze, tym razem z rodziną warszawską,
nakarmiony, czym chata bogata, i z rana ruszyłem piechotą do Warszawy, w
kierunku Dworca Głównego, który był zniszczony tak jak cała Warszawa. Na trasie
mego przemarszu nie było ani jednego całego domu. Wszystkie leżały w gruzach lub
były wypalone, pozbawione ram okiennych, nie mówiąc już o szybach. Po ulicach
zawalonych gruzami trudno było poruszać się, jednak ludzie wracali z zachodu,
dźwigając toboły i walizki, stanowiące ich cały dobytek. Od czasu do czasu
przejeżdżał wóz, którym jechali szczęśliwcy przewożeni na Pragę. Alejami
Jerozolimskimi, Nowym Światem i Krakowskim Przedmieściem doszedłem do mostu
Kierbedzia. Przęsła jego leżały w Wiśle. Obok, z prawej strony, odbywała się
przeprawa po drewnianym moście na Pragę i z Pragi do zrujnowanej Warszawy.
Przeprawą kierowali żołnierze. Przez pół godziny szli wracający z zachodu, a
następne pół ci, co chcieli się dostać na lewy brzeg Wisły.
Tych, którzy wędrowali z zachodu, było znacznie więcej.
Po przeprawieniu się przez Wisłę dotarłem do Dworca Wileńskiego, chcąc wyruszyć
pociągiem do Wilna. Poinformowano mnie na dworcu, że Polakom Rosjanie nie
pozwalają przyjeżdżać do Wilna. Odnalazłszy siedzibę P.C.K., zatrzymałem się tam
na nocleg.
Posiłek wieczorny, składający się z kilku kromek chleba i czarnej kawy nie
nastrajał optymistycznie. Nocleg na łóżku ze sprężynowym materacem i pod dwoma
kocami był o wiele lepszy, niż w Niemczech, nad oborą lub w stodole.
Na śniadanie zupa mleczna z kawałkiem chleba, a na obiad zupa z kawałkiem mięsa
oraz chleb i coś do picia, a na kolację znowu czarna kawa z kanapką.
Po spędzeniu drugiej nocy w schronisku P.C.K. postanowiłem udać się na Podlasie,
do tych trzech matek wojennych, zaopatrujących mnie podczas wojny w produkty
żywności.
Spożywszy ostatnie śniadanie, podziękowałem kierownikowi schroniska za gościnę i
udałem się na Dworzec Wschodni, zaopatrzony w kanapki na drogę.
Idąc ulicą Targową dogoniłem żołnierkę, dźwigającą ciężką walizkę. Jako człowiek
uczynny, a do tego przedwojenny harcerz, zaproponowałem pomoc pannie w mundurze
wojskowym. Chętnie się na to zgodziła. Okazało się, że walizka jest niezmiernie
ciężka. Przekładając ją z ręki do ręki dobrnąłem do dworca.. Stawiając walizkę
na posadzce dworcowej, posłyszałem dźwięk butelek ocierających się o siebie,
napełnionych podejrzanym płynem, który okazał się wódką, poczułem bowiem zapach
alkoholu. Gdybym wiedział, co dźwigam, na pewno się byłbym skory do
transportowania trunku, którego picia zakazywał 10 pkt prawa harcerskiego. No,
ale stało się. Niechcący posłużyłem się żołnierzom, którzy chętnie skorzystali z
alkoholu przenoszonego przez żołnierkę. dziewczyna w mundurze serdecznie
podziękowała mi za okazaną pomoc.
Na dworcu poinformowano mnie, że pociągi jeszcze z niego nie odchodzą, bowiem
tory kolejowe są dopiero naprawiane. Aby skorzystać z przejazdu pociągiem
należało dotrzeć do stacji Zielonka i stamtąd wyjechać w kierunku Siedlec.
Spotkałem na peronie dwie panie dźwigające paczki i pragnące dostać się do
Zielonki. Znowu harcerska uczynność zmusiła mnie do udzielenia pomocy starszej
pani i jej 18letniej krewniaczce. Wziąłem od nich dwie najcięższe paczki z
zawartością talerzy i innych naczyń kuchennych zakupionych prawdopodobnie na
handel i ruszyliśmy ścieżką wzdłuż torów. Nasza przymusowa podróż trwała z
przerwami około dwóch godzin.
Po dojściu na stację dostaliśmy się do pociągu, składającego się z kilku wagonów
osobowych oraz towarowych. Maszynistą był Rosjanin. Prowadził pociąg do Białej
Podlaskiej, gdzie mieszkały panie, którym ofiarowałem swą pomoc. Do pociągu
wsiadło sporo osób. Bilety nie obowiązywały. Upłynęła godzina jazdy i raptem,
przejeżdżając przez las, pociąg się zatrzymał. Maszynista zażądał, aby mężczyźni
nanieśli z lasu kloców z drewna do palenia pod kotłem, gdyż zabrakło opału.
Mężczyźni spełnili żądanie maszynisty. W połowie drogi Rosjanin ponownie
zatrzymał pociąg i zażądał gorzałki – “wódki”. Kiedy otrzymał pół litra, łyknął
z butelki porządną porcję i uruchomił lokomotywę. Na kilka kilometrów przed
Białą Podlaską zatrzymał pociąg po raz trzeci i tym razem zażądał tabaki lub
papierosów. Otrzymał od mężczyzn paczkę machorki. Nad wieczorem dowiózł nas do
stacji końcowej.
Udałem się z paniami do ich miejsca zamieszkania. Zajmowały dwa nieduże pokoiki
i kuchnię. Zaprosiły mnie na kolację, a po niej na spoczynek.
Z rana, po obudzeniu, wyszedłem na podwórko i zacząłem czyścić płaszcz z sadzy i
wagonowego brudu. Po śniadaniu pożegnałem się z handlarkami i wyjechałem
transportem wojskowym z żołnierzami sowieckimi, do Sokołowa Podlaskiego.
Na stacji w Sokołowie wyskoczyłem z transportu, wykorzystując znaczne
zmniejszenie szybkości podczas przejazdu przez stację i krzyknąwszy żołnierzom
sowieckim “daswidania”, zaszedłem do budynku dworcowego, aby mnie poinformowano,
jaką drogą mam się udać do Jabłonny Lackiej i ile kilometrów wynosi odległość do
wsi, w której mieszkała pani Słowikowska, moja dostarczycielka najlepszych
paczek żywnościowych do Oflagu w Woldenbergu, przemianowanym zaraz po wojnie na
Dobiegniewo.
Okazało się, że piechotą musiałbym przemierzyć 18 km. To zajęło mi aż 4 godziny
marszu. Wieś Jabłonna Lacka, z domami rozrzuconymi w nieregularnych odstępach,
składała się z kilkunastu gospodarstw rolnych. Dość szybko znalazłem
gospodarstwo państwa Słowikowskich i przedstawiłem się im jako jeniec wracający
z niewoli niemieckiej, ten, którego wspomagali paczkami żywnościowymi. Ucieszyli
się niezmiernie i bardzo gościnnie powitali, częstując obiadem. Gospodyni
przygotowała gorącą wodę do kąpieli, więc w drewnianej balii mogłem pozbyć się
brudu, nagromadzonego na moim ciele przez trzy tygodnie wędrówki.
Opowiadaniom o przeżyciach w dwóch obozach jenieckich oraz na wsi, w majątku i
na lotnisku, a następnie w obozie oficerskim nie było końca. Wspaniała kolacja
zakończyła pierwszy dzień pobytu u państwa Słowikowskich.
W ciepłym łóżku pod puchową kołdrą, spędziłem wspaniałą noc. Nazajutrz życie
potoczyło się normalnym trybem, tak, jak w wiejskim gospodarstwie. Starałem się
w miarę możności być pomocnym przy karmieniu domowego inwentarza. Prac w polu
gospodarz jeszcze nie rozpoczynał. Po nakarmieniu krów, koni, świń i kur można
było leniuchować, chyba, że gospodyni miała do ubicia masło ze śmietany. To
zajęcie nie wymagało dużego wysiłku, gdyż obracanie korbą centryfugi było bardzo
łatwe.
Pięć dni beztroskiego życia z doskonałym odżywianiem minęło szybko. Postanowiłem
nie nadużywać gościnności i wybrać się do Murowanej Gośliny koło Poznania, gdzie
zostawiłem, wracając z niewoli, trochę swoich rzeczy. Pani Słowikowska
zaopatrzyła mnie w zapas żywności na drogę i wręczyła ponad 1000 zł, które miały
stanowić zwrot pieniędzy przesłanych z obozu jenieckiego w Neubrandenburgu.
Prosiła przy tym, abym nic o zwrocie pieniędzy nie wspominał jej mężowi.
Wypoczęty, dobrze odżywiony i zaopatrzony w prowiant na drogę ruszyłem do
Poznania, zatrzymując się na dwa dni na Pradze, u pani Krauze, mieszkającej w
domu poważnie uszkodzonym podczas działań wojennych. Miała ona sympatyczną
córkę, poważnie chorą na płuca i syna, mego imiennika, zaginionego w czasie
powstania, o którym nie wiedziała, gdzie się znajduje. Mając pieniądze,
zakupiłem sporo produktów żywnościowych, aby kobieta nie musiała kupować ich dla
mnie. Wieczorem, przy kolacji, kiedy ułożyliśmy się do spania, córka na sofce, a
ja z drugiej strony na polowym łóżku, snuliśmy opowiadania o swoich przeżyciach
wojennych. Ponieważ oboje mieliśmy dobry słuch, a ona do tego mile brzmiący
głos, śpiewaliśmy piosenki ludowe, harcerskie i popularne tanga. Ona nauczyła
mnie nieznanej, a ułożonej w czasie okupacji piosenki o tulipanach, której treść
przytaczam:
Kochał się w dziewczynie cały roczek zeszły
Hola li, hola la, próżno do niej chodził,
Próżno darł podeszwy, hola li, hola la.
Miał włosięta rude, domek i ogródek,
Hola li, hola la, inny miał grosiaki
wiatrak jaki taki, mógł dziewczynie wszystko dać.
A on tylko tuli tulipany dał,
Bo nic, tylko tuli tulipany miał.
Tulipany dał czerwone,
A za roczek miał już żonę.
W końcu opadł tulipanów kwiat,
Przez te właśnie tulipany wpadł.
A teraz, jak każdy mąż,
Forsę buli buli wciąż.
W zamian za tulipany nauczyłem ją piosenki “Polesia czar”, której treść już
przytoczyłem, opisując służbę w 35 Pułku Piechoty w Brześciu nad Bugiem. Znużeni
śpiewem usnęliśmy wreszcie.
Nazajutrz dziewczyna udała się na zabieg do szpitala, a ja poczyniłem dodatkowe
zakupy. Po południu zakupiłem bilety na film radziecki “Świniarka i pastuch”.
Film oglądany po tak długiej przerwie podobał mi się bardzo, chociaż nie
potrafiłbym obecnie opowiedzieć jego treści. Wieczorem znowu urozmaicaliśmy
sobie czas śpiewaniem, bo pani Krauze nie posiadała radia.
Trzeciego dnia pożegnałem gościnne progi sympatycznej Prażanki i już tramwajem
dojechałem do Wisły. Mostem drewnianym przeszedłem na lewą stronę rzeki, minąłem
zburzony i wypalony Mariensztat i znalazłem się na Krakowskim Przedmieściu, z
którego tramwajem dojechałem do Dworca Głównego.
Z Dworca Głównego, nie wykupując biletu (wojskowi jeździli na gapę), dostałem
się do zatłoczonego pociągu, jadącego w kierunku Poznania.
Noc spędziłem na dworcu poznańskim, a z rana udałem się na drugą stronę Warty.
Wchodząc na most, żołnierz radziecki strzegący mostu, zatrzymał mnie i jeszcze
jednego, młodego mężczyznę i wręczywszy nam piłę taśmową, młotek i gwoździe,
polecił z desek wykonać oszalowanie okopu. Przy pomocy piły nacięliśmy
odpowiedniej długości kawałków desek, pozbijaliśmy je gwoździami, zabezpieczając
okop przed osypującym się piaskiem. Po godzinie praca została ukończona, więc
krasnoarmiejec nas zwolnił.
Udałem się na dworzec kolejowy. Pociągu do Murowanej Gośliny nie było. Dwóch
kolejarzy postanowiło jechać tam drezyną, więc wybrałem się z nimi. Machaliśmy
dźwignią napędzającą na zmianę, dlatego dojechaliśmy do celu trochę zmęczeni.
W miasteczku odnalazłem gospodarza, przenocowałem u niego i po zabraniu swoich
rzeczy, znowu tą samą drezyną, dojechałem do Poznania.
Przechodzącego przez most na Warcie wartownik tym razem nie zatrzymał, bowiem
oszalowanie okopu jeszcze się nie rozpadło, choć było wykonane byle jak, po
wojskowemu mówiąc “na odtrąbioną”.
Z plecakiem sporządzonym z lnianej koszuli z trudnością dostałem się do
przepełnionego pociągu (w tym czasie wszystkie pociągi jeździły nad miarę
zapchane pasażerami i bardzo często było się zmuszonym do jazdy na stopniach lub
dachu wagonu).
W Warszawie tramwajem dotarłem do Krakowskiego Przedmieścia. Przechodząc nad
Wisłą spotkałem kolegę z Wilna, Antka Kiwilsza, byłego harcerza z Czarnej
Trzynastki, którego miałem w zastępie, a w jego siostrze nawet się bujałem.
Mieszkaliśmy w tej samej dzielnicy Wilna – na Antokolu. W miłej pogawędce
wspominaliśmy przedwojenne czasy. Teraz pracował on w tygodniku “Dookoła
świata”.
Na pontonowym moście nie było już takiego tłoku, jak za pierwszym razem, kiedy
przechodziłem na Pragę, w pierwszej połowie lutego. Tramwajem dojechałem na
Dworzec Wileński i tu nieoczekiwanie spotkałem się z harcerką Haliną, z którą
przyjaźniłem się w Wilnie, a kiedyś w Wielki Tydzień wybraliśmy się z procesją
do Kalwarii Wileńskiej, gdzie wspólnie przebyliśmy Drogę Krzyżową (zdarzyło się
to w czasie, gdy byłem jeszcze trochę wierzącym katolikiem). Teraz ona, jako
mężatka, podróżowała z kilkuletnią córką, a jej mąż walczył na froncie.
Oczekiwała na pociąg w kierunku Ostrołęki, aby odwiedzić koleżankę, mieszkającą
w pobliżu Warszawy. Postanowiłem towarzyszyć jej, a następnie udać się z nią do
Białegostoku, gdzie mieszkała.
Po paru godzinach wróciliśmy do Warszawy. Szczęście nam sprzyjało, więc bez
trudu znaleźliśmy siedzące miejsca w pociągu. Wspominając przeżycia z lat
młodzieńczych, dotarliśmy wieczorem do Białegostoku, miasta zniszczonego przez
działania wojenne, lecz w stopniu nieporównywalnie mniejszym niż Warszawa.
Słabo oświetlone ulice świetnie nadawały się do chuligańskich wybryków i napadów
rabunkowych. Halina w moim towarzystwie czuła się bezpiecznie, sądząc, że mój
strój wojskowy, do pasa amerykański, a od pasa polskiej piechoty, powinien
odstraszyć każdego, kto próbowałby dokonać napadu.
Wkrótce znaleźliśmy się w jej mieszkaniu. Wynajmowała jeden pokój, a kuchnia
była wspólna z właścicielką domu. Skromna kolacja przygotowana po harcersku
pozwoliła nam ułożyć się do snu bez obawy, że mogą się przyśnić Cyganie (śnią
się oni tym, którzy głodni idą do łóżka). W pokoju znajdowało się jedno łóżko,
na którym spała ona z córką, a ja musiałem się zadowolić miejscem na podłodze.
Nazajutrz o godzinie ósmej udałem się do Kuratorium Okręgu Szkolnego
Białostockiego. Spotkałem tu starszego kolegę z Wileńszczyzny, który ukończył
Seminarium Nauczycielskie Męskie im. T. Zana w Wilnie wraz z moim bratem w
1926r., czyli dziewięć lat wcześniej ode mnie. Należeliśmy obaj do Czarnej
Trzynastki Wileńskiej, Drużyny Harcerskiej im. Zawiszy Czarnego. Obecnie
pracował w kuratorium, jako wizytator szkół średnich. Bez trudu wydał mi
zaświadczeni stwierdzające, że ukończyłem Seminarium w roku 1935 i otrzymałem
dyplom na nauczyciela szkół powszechnych. Na podstawie tego zaświadczenia mogłem
otrzymać zatrudnienie w szkole. Pan Władysław Malewski, wizytator kuratoryjny,
zaprosił mnie po zakończeniu pracy do swego mieszkania. Spędziłem u niego
popołudnie i zostałem zaproszony na nocleg. Radził mi, abym się nie wypuszczał
na miasto, gdyż czasy są niepewne, więc lepiej przebywać w domu.
Z jego żoną nie nawiązałem kontaktu, bo była ona osobą psychicznie chorą.
Nazajutrz on poszedł do pracy, a ja wyjechałem do Siedlec, aby odwiedzić swą
korespondencyjną “narzeczoną”, Halinę Dobrowolską.
W Siedlcach odnalazłem domek, w którym zamieszkiwała jej rodzina, stał w pobliżu
torów kolejowych, ponieważ ojciec jej pracował na kolei. Okazało się, że panna
Halina wyszła za mąż i mieszka w Bydgoszczy. Nie doczekała mego powrotu.
Powiadomiła matkę listownie, że jeśli przyjadą z Siedlec, to zaprasza mnie do
Bydgoszczy i tam postara się znaleźć mi zatrudnienie. Z propozycji nie
skorzystałem. Mile, chociaż skromnie goszczony przez dwa dni, odwiedziłem swego
obozowego kolegę, Kisiela, dzięki któremu nawiązałem łączność z Haliną, panią
Słowikowską i panną Reginą Lewicką. Postanowiłem wyjechać w odwiedziny do tej
trzeciej, mieszkającej 50 km od Siedlec, we wsi Chybów, obok małego miasteczka
Sarnaki.
Pani Dobrowolska poradziła, abym dojechał do stacji Platerów pociągiem, a
stamtąd piechotą doszedł do jej krewniaczki, mieszkającej obok torów kolejowych
w Sarnakach, u niej zanocował, a rano udał się do Chybowa, oddalonego o 3 km.
Posłuchałem dobrej rady. Zdrowie mi dopisywało, humor też, więc po przybyciu do
Platerowa raźnym krokiem ruszyłem wzdłuż torów do Sarnak, nucąc “Serce w
plecaku” i inne piosenki żołnierskie oraz harcerskie. Domek krewniaczki swojej
niedoszłej teściowej ujrzałem z daleka, bo stał tylko jeden, w pobliżu torów.
Przyjęła mnie chętnie, ugościła, przenocowała i z rana wskazała drogę, życząc
przyjemnego spaceru.
Pogoda, jak na początek marca, była dosyć przyjemna. Małe miasteczko Sarnaki, z
drewnianym kościółkiem po prawej stronie, minąłem po półgodzinnym marszu i
wszedłem na drogę wysadzaną kasztanami, prowadzącą do Chybowa. Z prawej strony
cmentarz przylegał do wsi.
Na drugim z domów po lewej stronie drogi odczytałem nazwisko Reginy Lewickiej.
Sądząc, że dobrze trafiłem, zapukałem do mieszkania. Okazało się, że ta, z którą
korespondowałem mieszka o kilka domów dalej, na górce, z prawej strony. Tym
razem trafiłem bezbłędnie. W mieszkaniu zastałem Reginę, piorącą w balii i jej
rodziców. Po przedstawieniu się, przywitałem rodziców i ich córkę. Reszta
rodziny była nieobecna. Dwaj bracia pracowali w obejściu, jeden uczęszczał do
szkoły średniej w Siedlcach, starsza, – Cyla, rozpoczęła naukę w gimnazjum w
Siedlcach, a najmłodsza, Ula, kończyła szkołę powszechną w Sarnakach. Córka
Regina, nawet jako praczka, wywarła na mnie bardzo miłe wrażenie i chyba
zakochałem się w niej od pierwszego wejrzenia.
Pierwszy dzień upłynął na leniuchowaniu, chociaż starałem się pomagać przy
wynoszeniu brudów po praniu i przynoszeniu czystej wody ze studni na podwórku.
Ojciec Reginy posiadał około 12 hektarów ziemi rozrzuconej po całej okolicy, w
74 kawałkach. Pracował ciężko, aby wyżywić tak liczną rodzinę. W gospodarstwie
posiadał dom drewniany oszalowany deskami, wewnątrz otynkowany, składający się z
dwóch dużych pokoi i dwóch małych pokoików, kuchni oraz przedpokoju połączonego
z kuchnią z jednej strony, a z drugiej z gankiem, służącym tylko do posiedzenia
w czasie wolnym od pracy, ale nigdy do wychodzenia, chociaż schodami z niego
można było wyjść do ogródka kwiatowego i furtką z ogrodu na ulicę.
W pobliżu domu znajdowała się studnia z kołowrotem, dalej spichlerz drewniany i
przylegająca do niego drwalnia, szopa na sprzęt rolniczy i wozy, a także siano i
koniczynę. Jeszcze dalej, frontem do domu – drewniana stodoła, kryta dachówką. Z
drugiej strony podwórka znajdowały się chlewy dla koni, krów i świń. Tam też
mieścił się kurnik oraz parnik na ziemniaki. Ogród warzywny położony z tyłu, za
domem, a sad owocowy za stodołą, przylegały do drogi prowadzącej w pole.
Ponieważ praca na tych kawałkach ziemi stanowiła udrękę dla gospodarzy,
postanowili oni przeprowadzić komasację gruntów.
Geometra przybyły do scalenia gruntów z Siedlec, zamieszkał w domu Jana
Lewickiego, ojca Reginy. Już sam fakt zamieszkania geometry u najlepszego
gospodarza we wsi nasuwał podejrzenie, że jemu dostanie się po scaleniu
najlepsza ziemia. Scalanie ciągnęło się dosyć długo, a po jego zakończeniu
rodzona siostra ojca Reginy, która jako mężatka mieszkała w środku wsi, tak się
rozgniewała, że do końca życia nie rozmawiała z rodzonym bratem Janem, ponieważ
była przekonana, że brat pokrzywdził ją, wpływając na przydzielenie gorszej
działki ziemi.
W rezultacie komasacji ojciec Reginy miał otrzymać 4 kawałki ziemi ornej, w tym
dwa z lasem i jeden z pół hektarem łąki i dwa kawałki łąki położonej kilka
kilometrów od Chybowa. Teraz gospodarowanie miało przebiegać sprawniej, niż
przed scaleniem, kiedy panu Janowi zdarzało się o świcie zaorać zagon sąsiada,
zamiast swój. A skąd znalazło się u niego tyle kawałków ziemi, które nieraz
zakręcały pod pewnym kątem, co było oznaką, że należały do szlachty?
Pan Lewicki, po powrocie z Niemiec, cały czas był na dorobku i jak tylko zdobył
odpowiednią kwotę pieniędzy, zaraz kupował nowy zagon ziemi. O umeblowanie domu
specjalnie nie dbał. cztery łóżka drewniane, dwie sofki sklecone w małym pokoiku
przez siebie, dwie szafy na ubrania, dziesięć krzeseł i kilka taboretów – to
było całe umeblowanie. Okna bez firanek nie posiadały też i zasłon, a tylko
lufciki do wietrzenia.
Mieszkanie oświetlano lampami naftowymi. Pan Lewicki, jeszcze będąc kawalerem,
służył w armii carskiej jako kawalerzysta. Podczas I wojny światowej dostał się
do niewoli niemieckiej w Prusach wschodnich i parę lat przepracował u wieśniaka
w Niemczech Zachodnich. Wyjeżdżając do carskiej armii, był zakochany w pannie
Józefie Jastrzębskiej, która nie mogąc doczekać się powrotu narzeczonego, wyszła
za mąż za innego kawalera, który też służył w carskim wojsku. Kiedy pan Jan
dowiedział się, że jego sympatia ma wychodzić za mąż, wziął urlop i przyjechał
do domu, aby nie dopuścić do jej zamążpójścia. Niestety, ślub już się odbył i
nie mógł nic zaradzić. Wyjeżdżając do swojej jednostki powiedział swemu
krewniakowi: “Zobaczy wujek, że Józia jeszcze będzie moją”. I rzeczywiście, tak
się stało. Mąż Józefy, odbywający służbę również w armii carskiej, dostał się
także do niewoli niemieckiej i w obozie jenieckim zmarł.
Kiedy po zakończeniu wojny przyszły ojciec Reginy powrócił do domu, rozpoczął
starania o rękę wdowy, która po rocznej żałobie zgodziła się wyjść za
kawalerzystę Jana.
Pierwsza córka, Regina, przyszła na świat 30 listopada 1921 roku. Kiedy miała 2
latka, przechodziła ciężką chorobę. Rodzice postanowili zawieźć ją do
Częstochowy. Po powrocie stamtąd dziewczynka rozwijała się normalnie, więc
rodzice uważali, że nastąpiło cudowne uzdrowienie.
Na początku kwietnia jeszcze raz postanowiłem zawitać do pani Słowikowskiej.
Przebywałem u niej około 2 tygodni, starając się być pomocnym w sprężynowaniu i
bronowaniu zaoranej ziemi, położonej w pobliżu domu. Po tym czasie wybrałem się
z Jabłonny Lackiej na piechotę, przez pola i lasy do Chybowa, odległego o około
30 km od Jabłonny.
Zaopatrzony w żywność na drogę, wyruszyłem w piękną słoneczną pogodę do domu
swojej wybranki Reginy – czyli Królowej. Pierwszą niespodzianką, jaka mnie
spotkała, było niespodziewane zetknięcie się z małym patrolem UB. Po
wylegitymowaniu mnie (posiadałem tylko zaświadczenie, że wracam z niewoli
niemieckiej), pozwolili mi iść dalej, ostrzegając przed partyzantami, których
znajdowało się w lasach Podlasia sporo.
Natknąłem się na nich dopiero pod Platerowem, miasteczkiem, które nazwę
otrzymało od nazwiska bohaterki powstania, Emilii Plater, a o której ułożony
wiersz pamiętam jeszcze ze szkoły powszechnej, a zaczynał się on od słów: “W
głuchej puszczy, przed chatą leśnika, rota strzelców stanęła zielona, a u wrót
stoi straż pułkownika, tam, w izdebce, pułkownik ich kona”.
Zostałem zatrzymany właśnie przed chatą leśnika głosem partyzanta “Stój! Ręce do
góry! Padnij!”. Wykonałem rozkaz i leżałem cierpliwie. Za parę minut zaczął
padać deszcz. Podniosłem głowę i poprosiłem wartownika, żeby przysłał do mnie
dowódcę oddziału. W niedługim czasie przyszedł dowódca, pozwolił mi wstać i
zaprowadził do leśniczówki. Tam zostali ulokowani partyzanci, w ilości 19, czyli
jedna drużyna. Każdy z nich miał na piersi ryngraf z Matką Boską Ostrobramską.
Ponieważ pochodziliśmy z tego samego miasta Wilna, więc rozmowa o nim sprawiała
mi wielką przyjemność. Proponowali mi, abym został z nimi w lesie. Odmówiłem,
tłumacząc, że zbyt długo siedziałem w obozie jenieckim, więc noszenie munduru
wojskowego już mi zbrzydło i chciałbym nareszcie pooddychać życiem w cywilu. Nie
dziwili się mojemu stanowisku. Pożegnaliśmy się, zostałem wyprowadzony za linię
czujek i po kilometrowym marszu przez las wszedłem do Platerowa.
Za torami kolejowymi, brukowaną drogą, dotarłem do Sarnak, a stąd do Chybowa
pozostało już tylko 300 metrów.
Teraz mój pobyt w domu Lewickich przeciągnął się znacznie dłużej, niż za
pierwszym razem. Uczestniczyłem w zajęciach przydomowych, w pracach polowych nie
zatrudniano mnie.
Podczas Świąt Wielkanocnych objadałem się przysmakami przygotowanymi przez
rodziców Reginki w pierwszy dzień Świąt, a w następny przez rodzinę brata ojca.
Trochę się dziwiłem, że tu, na wsi podlaskiej ludziom nic nie brakuje, gdy w
innych dzielnicach ludzie żyją o wiele skromniej. Muszę wspomnieć, że zaraz po
wyzwoleniu Podlasia przez wojska radzieckie, w okolicznych lasach pozostało dużo
partyzantów rozmaitych ugrupowań politycznych, które działały na własną rękę.
Brat Reginy, Romek, najstarszy z płci męskiej, też poszedł do lasu. Któregoś
dnia wieczorem, kiedy wyszedłem na podwórko, ktoś stuknął obcasami i zameldował:
“Kapral Lewicki melduje się na warcie!”. Okazało się, że przybył z partyzantami
do Sarnak. Konie z wozem pozostawili za stodołą, on stanął na warcie, a inni
poszli do Sarnak wykonać zlecone zadanie.
Po zakończonej warcie na podwórku, ojciec poprosił Romka na rozmowę w domu. Miał
do niego ogromny żal, że poszedł do partyzantki, że porzucił gospodarowanie.
lecz na razie nic nie wskórał. Syn jeszcze do amnestii przebywał w lesie. Na
Podlasiu działał dowódca, wachmistrz kawalerii pod pseudonimem “Młot” i podobno
został zastrzelony przez swoich towarzyszy, gdyż nie chciał się ujawnić po
ogłoszeniu amnestii.
W drugiej połowie kwietnia młodzi chłopcy z Chybowa, ze swoimi dziewczynami,
wyjechali wozem na zabawę do wsi Wyżyki, oddalonej kilkanaście kilometrów od
Chybowa, wybrałem się z nimi oraz z Reginką, którą zacząłem uważać za swoją
narzeczoną, chociaż formalnie jeszcze się nie oświadczyłem.
Jadąc, dla urozmaicenia podróży śpiewaliśmy piosenki podlaskie, wojskowe oraz
znane tanga.
Wieczorem, przy wiejskiej harmonii rozpoczęły się tańce. W pewnym momencie na
zabawę przybył oddział partyzantów w pełnym uzbrojeniu. Niektórzy, oddawszy broń
kolegom, próbowali pląsów. Inni przyglądali się tańczącym. Jednemu z leśnych
ludzi spodobała się marynarka amerykańska i zaproponował mi wymianę na swoją.
Transakcja nie doszła do skutku, więc nadal pozostałem pół – Amerykaninem, pół –
Polakiem.
Zabawa zakończyła się o godzinie drugiej. resztę nocy spędziliśmy rozłożeni
pokotem na podłodze. Gdzieś koło południa udaliśmy się w drogę powrotną.
Któregoś dnia na początku maja, wybrałem się do Siedlec, aby załatwić sprawy
wojskowe w rejonowej Komendzie Uzupełnień. Wydano mi książeczkę wojskową, w
której figurowałem jako plutonowy rezerwy. W armii Ludowego Wojska Polskiego nie
uznawano podchorążych rezerwy.
Ponieważ z zawodu byłem nauczycielem, więc zgłosiłem się do Inspektoratu
Szkolnego i otrzymałem propozycję pracy na kontrakcie w Szkole Powszechnej w
Sarnakach. Moja przyszła żona nie zgadzała się na moją pracę w Sarnakach. Po
zastanowieniu się i naradzie z jej kuzynem, pracującym w spółdzielczości w
Kętrzynie, zgłosiłem się na dwumiesięczny kurs dla nauczycieli z całej Polski,
pragnących znaleźć zatrudnienie w nowoorganizowanych szkołach spółdzielczych.
Kurs rozpoczynał się w lipcu, w Łodzi.
Pozostały jeszcze prawie dwa miesiące beztroskiego życia. Prace rolne szły pełną
parą. Ojciec Reginy ciężko pracował z najmłodszym synem, Olkiem. Cała ziemia,
jeszcze w 74 kawałkach, musiała być zaorana, wysprężynowana, obsiana i
zabronowana. Matka Reni musiała zadbać o ogród warzywny i posadzić ziemniaki.
Przy sadzeniu ziemniaków byłem też pomocny. Pokopanie ogródka kwiatowego
należało do moich obowiązków. Kiedy warzywa podrosły, chodziłem z Renią w pole
do pielenia i tu, pod okiem przyszłej żony, uczyłem się rozpoznawać warzywa i
chwasty. Ludzie, widząc nas chodzących na pole, wygadywali niestworzone
historie, a tymczasem między nami do zbliżeń intymnych nie doszło.
W czerwcu nadeszły sianokosy. Sam kosić nie umiałem i nie starałem się nauczyć.
Ojciec z Olkiem kosili, a ja z Renią roztrząsałem pokosy, aby siano prędzej
schło. Dalszą czynnością było przewrócenie siana grabiami i po dokładnym
wyschnięciu, zagrabienie go w jeden wał, a następnie ułożenie go w kopy przed
deszczem.
Następnego dnia należało siano roztrząsnąć w grubszą warstwę, jeszcze raz
przewrócić i po wyschnięciu pakować na furę i zwozić do stodoły. Te wszystkie
prace podczas sianokosów nie wymagały dużo wysiłku (samo koszenie pochłaniało
sporo energii), oddawałem się im z ochotą, a czasem to nawet wspólnie z Reginą
nuciliśmy podlaską piosenkę o kosiarzach:
Kosiarze stoją, stoją, łączki się boją.
Kosiarze nie stójcie, łączki się nie bójcie,
Najlepiej z ranną rosą ciąć trawkę kosą.
Są kosy ładne, ładne, nie wszystkie składne,
W południe za trudno, a w wieczór za późno,
Najlepiej z rana, z rosą, ciąć trawkę kosą.
Gdy wiatr zawieje, wieje, znikną nadzieje,
I trawa stwardnieje i kosa stępieje,
Najlepiej z rana, z rosą, ciąć trawę kosą.
Przy układaniu siana na furę, najczęściej przyjmowałem je odbierając od
podającego i uciskając, aby się lepiej układało. Pełną furę przyciskało się
potężnym drągiem, umocowanym z tyłu grubym sznurem (wierówką – tak nazywano go
na Wileńszczyźnie). Teraz następował najprzyjemniejszy czas. Ulokowany na górze
mogłem patrzeć w niebo, słuchać świergotu ptaków i o niczym innym nie myśleć.
Pół godziny jazdy w wolnym tempie, polnymi drogami, mijało szybko i wreszcie
byliśmy na podwórzu, a za parę minut w stodole. Z fury zrzucał siano ojciec lub
Olek, ja je układałem i uciskałem w sąsieku. Czasami w dzień upalny trochę się
spociłem, ale w sumie byłem zadowolony z wykonanej pracy. Nie czułem się
darmozjadem.
Przychodził czas na koszenie koniczyny, którą po skoszeniu należało ustawić w
tzw. “kuczki”, przewiązane u góry powrósłem, splecionym z koniczyny. Tej pracy
nie lubiłem, gdyż przypominały mi się czasy dzieciństwa, kiedy chodząc na
bosaka, kaleczyło się nogi ścierniskiem po koniczynie. No, ale cóż było robić?
Choć niechętnie, ale musiałem ustawiać koniczynę do suszenia. Jedyną czynnością,
przygotowującą do ostatecznego wysuszenia, było przewrócenie “kuczek” do słońca,
a następnie przewiezienie ich do stodoły.
W połowie czerwca mogłem wybrać się do pobliskiego państwowego lasu, na czarne
jagody. To był ulubiony przysmak mego przyszłego teścia. Aby zaskarbić sobie
jego łaski, kilkakrotnie wybierałem się po czernice (tak nazywano je na
Wileńszczyźnie). Gospodarz konsumował je ze słodkim mlekiem, słodzonym cukrem, a
żona jego przyrządzała drugie danie – wspaniałe pierogi z jagodami. Czasami
przynosiłem też kurki, zwane lisiczkami, a trafiały się nieraz i czerwcowe
borowiki.
Czerwiec szybko mijał, należało szykować się do wyjazdu na kurs w Łodzi.
Kolega Reginy pożyczył mi trochę gotówki na drobne wydatki. Wyjechałem w ubraniu
wojskowym i dzięki temu nie musiałem kupować biletu na przejazd.
Do Łodzi, miasta nie zniszczonego w czasie wojny, zjechało się ponad stu
nauczycieli i nauczycielek z całego kraju. Zostaliśmy rozlokowani w
pomieszczeniach nieczynnej fabryki włókienniczej. Tam też odbywały się wykłady.
Wykładowcami byli m.in. profesor Suchodolski – socjolog, prof. Radlińska,
autorka podręcznika do geografii, a z zakresu spółdzielczości – znani działacze,
spółdzielcy. Spotkałem tu, jako wykładowcę, swego dawnego dyrektora z Seminarium
Nauczycielskiego w Wilnie, który przybył do Łodzi z Poznania i przeprowadził z
nami zajęcia seminaryjne z zakresu spółdzielczości, w ciągu 10 dni.
Najbardziej podobały mi się wykłady prof. Suchodolskiego i prof. Radlińskiej,
która całymi godzinami, bez żadnej kartki, notatki, potrafiła pięknie i barwnie
opowiadać o swoich przeżyciach oraz celach i zadaniach zawodu nauczycielskiego.
Wykłady trwały codziennie przez 5 godzin. Czasami chodziliśmy na zwiedzanie
fabryk włókienniczych i wytwórni marmolady. Kiedy po zwiedzeniu wytwórni każdy z
nas otrzymał słoik marmolady, niejednemu odechciało się jej konsumowania na
wspomnienie tego, z jakich jabłek była ona wytwarzana.
Wykorzystując pobyt w Łodzi, chodziliśmy gremialnie do kina i teatru.
Życiem kulturalnym kierował starosta, wybrany spośród uczestników. Było wśród
nas paru zdolnych muzyków i jeden śpiewak, którzy umilali nam pobyt na kursie.
Co sobotę organizowano wieczorki taneczne, połączone z występami domorosłych
artystów. Na 22 lipca zorganizowana uroczysta akademia dla uczczenia I rocznicy
odzyskania niepodległości, na której nasz nadworny śpiewak wykonał piosenkę:
Odejdź Jasiu od okienka, od okienka, od okienka,
Dam ci chleba pół bochenka.
Choćbyś dała cały bochen, cały bochen, cały bochen,
Nie odejdę od twych okien, od twych okien, nie!
Odejdź Jasiu, ja cię proszę, ja cię proszę, ja cię bardzo proszę,
Za fatygę dam trzy grosze, dam trzy grosze, dam!
Choćbyś dała i tysiące, i tysiące, i tysiące,
Lepsza miłość niż pieniądze, niż pieniądze jest!
Któregoś dnia wybrałem się na rynek, aby sprzedać płaszcz wojskowy, a potem
odwiedziłem dentystę. Kupiłem też bluzę kroju angielskiego i spodnie, gdyż
chodzenie w mundurze wojskowym już mi zbrzydło.
Spacerując ulicami Łodzi, podczas przerw obiadowych, zauważyłem w jednym z
kiosków znajomą pannę, z którą odbyłem podróż z Warszawy do Białej Podlaskiej.
Ciotka zatrudniła ją jako sprzedawczynię owoców w prywatnym kiosku.
Porozmawiałem z nią kilka minut. Poczęstowała mnie owocami, po czym udałem się
na popołudniowe wykłady i zajęcia świetlicowe.
Odżywianie na kursie było bardzo dobre, nie potrzebowaliśmy więc wydawać
pieniędzy na dodatkową żywność.
Na zakończenie kursu odbył się egzamin z przedmiotów dotyczących pracy w
spółdzielniach, a szczególnie z księgowości. Każdy otrzymał skierowanie do pracy
w szkole spółdzielczej, w swym rejonie zamieszkania.
Nie uśmiechało mi się stanowisko nauczyciela w szkole spółdzielczej. Prosiłem
kierownika kursu, aby zwolnił mnie z obowiązku pracy w nowozorganizowanych
szkołach. Nie czułem się na siłach, aby podołać tak odpowiedzialnemu zajęciu.
Kierownik z wielką niechęcią zgodził się na zadośćuczynienie mojej prośbie.
Trzydziestego sierpnia bractwo, które przez dwa miesiące pędziło beztroski
żywot, rozjechało się po całej Polsce. Z kursu wywiozłem miłe wspomnienia, lecz
z nikim specjalnie się nie zaprzyjaźniłem. Pozostało mi po nim pamiątkowe
zdjęcie z podpisami wszystkich nauczycieli i nauczycielek.
Wróciłem do Chybowa i w pierwszych dniach września podjąłem decyzję wyjazdu na
Ziemie Odzyskane, w celu wyszukania jakiegoś zajęcia. Brat Reginy po wyjściu z
lasu też tam wyjechał i pracował jako kierowca.
Pociągiem dojechałem do Opola i tu, nie mogąc znaleźć miejsca w wagonie,
postanowiłem pozostać w tym mieście. Noc spędziłem na dworcu, a z rana
odszukałem siedzibę Inspektoratu Szkolnego.
Inspektor szkolny, Reginek, mieszkał w budynku, w którym za czasów niemieckich,
na parterze i w suterenie, mieściło się biuro Inspektoratu. Drugie piętro
stanowiło siedzibę Komendy Hufca Harcerzy w Opolu. Tam przez parę dni
mieszkałem. Inspektor postanowił zatrudnić mnie na peryferiach miasta, w
dzielnicy Zakrzów, w szkole, która na razie była jeszcze w remoncie. Otrzymałem
zaliczkę na poczet przyszłych poborów, w wysokości 300 zł. Z pismem angażującym
mnie jako nauczyciela, zgłosiłem się do wójta gminy Zakrzów.
Pan Marszałek – tak się nazywał wójt – poszedł ze mną na ulicę Styków, pokazał
mi domek dwurodzinny, opuszczony przez Ślązaków. Wręczył mi klucze od całego
domku z małym ogródkiem, łazienką i małą przybudówką ze stryszkiem, w której od
biedy można było hodować wieprzaka lub kury. Druga część domku była poważnie
uszkodzona. W domku, na parterze, był duży pokój i obszerna kuchnia, a z niej
wejście do piwnicy. Na górce znajdowały się dwa małe pokoiki na sypialnie. Dom
całkowicie umeblowany, więc mogłem w nim mieszkać nie potrzebując nic dokupywać
z umeblowania. W kuchni stały dwa kredensy pełne talerzy i innych naczyń oraz
garnków do gotowania. Piwnica pełna weków z przetworami, była dobrze
zaopatrzona.
Penetrując wszystkie zakątki, znalazłem na strychu maszynę do dziania.
Postanowiłem ją spieniężyć, tylko nie wiedziałem, ile można za nią wziąć.
Zaniosłem ją do inżyniera, który wycenił jej wartość. Pan inżynier przy okazji
zapytał mnie, gdzie pracuję. Kiedy się zorientował, że mam zamiar uczyć w
szkole, zaproponował mi znalezienie pracy lepiej płatnej, niż w szkolnictwie.
Kiedy się do niego zgłosiłem po liku dniach, skierował mnie do Cementowni Miasto
– Opole i Cementowni Groszowice, położonej kilka kilometrów od Opola. Kierownik
zaopatrzenia poinformował mnie o obowiązkach wręczając klucze do magazynu, w
którym mieściły się towary na kartki żywnościowe. Z magazynu wydawałem towary do
sklepu, a sklepowa, po wycięciu odpowiednich talonów, zaopatrywała w żywność
zgłaszających się pracowników.
raz w miesiącu wyjeżdżałem do Sosnowca po rąbankę. Wtedy w magazynie rządził
kierownik oraz jego zastępca. Od czasu do czasu, po mąkę na chleb (Cementownia
miała własną piekarnię, a piekarzem był młody Niemiec) wyjeżdżałem samochodem do
Nysy i stamtąd przywoziłem kilka ton mąki do wypieku chleba na kartki.
We wrześniu, podczas wykopków, jeździłem na rowerze zakupionym za 150 zł na
rynku, do miejscowości Pokój. Za czasów niemieckich było to sławne uzdrowisko
dla reumatyków i nazywało się Karlsruhe. U wieśniaków zakupywałem ziemniaki,
magazynując je w jednym pomieszczeniu. Po te ziemniaki przyjeżdżał samochód
wynajmowany z PKS i przywoził je na zaopatrzenie pracowników obu cementowni na
zimę. Do Pokoju przyjeżdżałem kilkakrotnie.
Domki, mieszczące wanny do kąpieli borowinowych, były całkowicie zdemolowane, a
wanny porozbijane. Kiedy trafiłem na ulicę z domami niewypalonymi i całymi,
spytałem sołtysa, kto dokonał tych zniszczeń i dlaczego domy na tej ulicy
pozostały nietknięte? Sołtys odpowiedział, że zauważył, jak ruski Iwan biegł i
podpalał kolejne budynki. “Dlaczego to robisz?” – zapytał rosyjskiego żołnierza.
A ten mu odpowiedział: “Wszyscy moi towarzysze mają <<czasy>> (zegarki), a ja
nie mam, więc z tej złości podpalam wasze domy!”. “Poczekaj chwilę” – powiedział
sołtys – “zaraz ci przyniosę <<czasy>>”. Rusek przestał podpalać.
Otrzymawszy zegarek, zadowolony pomaszerował do swojego oddziału. W ten sposób
sołtys uratował całą swoją dzielnicę.
Gromadząc ziemniaki na zaopatrzenie robotników, przy okazji mogłem też zakupić
dla siebie masło, ser i jajka. Po paru miesiącach kierownik zatrudnił jeszcze
jednego pracownika, a był nim bardzo sprytny Żydek. Ten to miał głowę do
interesów, szczególnie przy wydawaniu rąbanki na kartki. Ja tylko wycinałem
odpowiednie kupony, podawałem wagę należnej porcji, a on ważył odpowiednie
kawałki wieprzowiny. Jak on to robił, że po zakończeniu sprzedaży nigdy mu nie
brakowało rąbanki, a zawsze pozostawało do podziału między naszą czwórkę kilka
kilogramów mięsa i słoniny, do końca swego zatrudnienia w cementowni – nie
stwierdziłem. Zdarzało się czasem, że sam obsługiwałem wagę, a wtedy nigdy nie
zostawało mięsa do podziału, a zawsze pozostawało manko, z którego należało się
rozliczyć. Pewien procent braków był dozwolony.
W magazynie nigdy nie robiono remanentu. Były też w nim dary z UNRy, takie jak
margaryna w blaszanych puszkach, mleko skondensowane, mleko w proszku, śliwki
suszone, konserwy mięsne, mąka pszenna, cukier. Przy braku dokładnej kontroli,
kierownik wspólnie z księgowym i sklepową popełniali poważne nadużycia. Doszło
do tego, że z Sosnowca, gdzie mieściło się Zjednoczenie Fabryk Cementu, przybyła
na kontrolę komisja. Cała trójka winna nadużyć ulotniła się. Milicja zdołała
odnaleźć tylko sklepową. Komisja po paru tygodniach wykryła sporo kradzieży
dokonanych przez kierownika wraz z księgowym, lecz winowajców nie odnaleziono.
Dalszą część dochodzeń dyrekcja Cementowni Miasta Opole prowadziła we własnym
zakresie.
Mnie osobiście nie posądzono o żadne nadużycia, bowiem takich nie popełniłem. O
ile potrzebowałem trochę więcej chleba, niż przysługiwano na kartki, to mi
piekarz, któremu dostarczałem mąkę, bochenek dał bez pieniędzy.
Na Święta Bożego Narodzenia wyjechałem do Chybowa i spędziłem je w gronie
rodziny Reginy, objadając się na oficjalnych przyjęciach w domu Lewickich oraz u
ich krewniaków.
Po Świętach, a przeważnie w niedzielę, jeździłem na nartach zakupionych,
podobnie jak rower damski, za 150 zł na rynku. Raz w tygodniu chodziłem do kina,
a czasami do teatru, o ile taki przyjeżdżał z Katowic na gościnne występy.
Posiadałem też radio, zakupione od kolegi z Cementowni. Wykorzystywałem je do
słuchania audycji “Wolnej Europy” oraz Londynu. Polityką specjalnie się nie
zajmowałem, lecz lubiłem posłuchać wiadomości, dobrych lub złych, ale zawsze
prawdziwych, nadawanych przez Wolną Europę, chociaż nie miałem jeszcze
wyrobionego zdania o kapitalizmie i socjalizmie. Kapitalizm poznałem jeszcze
będąc dzieckiem, a socjalizm był dopiero w powijakach. Ideały socjalizmu
odpowiadały mi bardziej niż kapitalizmu, który biedakowi nie dawał nic, tylko go
wyzyskiwał. Mój drużynowy, “Czarny” Grzesiak, był z przekonań socjalistą. Wiem,
że często chodził na zebrania organizowane przez socjalistów. Sam do partii nie
należał, z obawy, że może stracić poważne stanowisko, jakie zajmował w
magistracie miasta Wilna. Zasady socjalizmu stosował w całej pełni w stosunku do
swoich podopiecznych, harcerzy, szczególnie tych wywodzących się z warstw
najbiedniejszych. Oni byli przez niego otoczeni szczególną opieką, o ile
wykazywali się dobrą pracą, stosując w codziennym życiu prawo harcerskie. Do
takich uprzywilejowanych należałem m.in. ja. Za wszystkie obozy, stałe czy
wędrowne, płaciłem jedną trzecią należności lub, w najgorszym razie, połowę.
Moich rodziców nie stać było na uiszczenie nawet najniższej opłaty za obóz.
Dopóki uczyłem się w seminarium nauczycielskim, wszystkie wydatki pokrywał brat
Józek, pracujący jako nauczyciel i instruktor harcerski od roku 1926. Kiedy
ukończyłem seminarium miał zamiar ściągnąć mnie do Francji, w której w tym
czasie przebywał wraz z żoną i córkami. W listach narzekał czasami na polskich
komunistów, którzy przeszkadzali mu w pracy z harcerzami. Już wtedy wyrobił
sobie niepochlebne zdanie o komunizmie i nie zmienił go do końca życia, buntując
swego najstarszego brata, Franka, który parę razy przyjeżdżał do Polski, aby
odwiedzić żonę i dzieci, i wreszcie zdecydował się na opuszczenie Anglii. Józek
ani razu nie próbował odwiedzić żony i córek, które skończyły Politechnikę
Gdańską.
W styczniu 1946 roku oświadczyłem się rodzicom Reginy i poprosiłem o rękę ich
córki. Kiedy na Wielkanoc przybyłem do Chybowa, ustaliliśmy, że ślub nasz
odbędzie się 30 kwietnia, bowiem na wsi dawano wiarę przepowiedniom mówiącym:
“Ślub majowy – grób gotowy”.
Po Świętach Wielkiej Nocy, z materiału zakupionego na kartki, uszyłem u krawca,
Ślązaka, ubranie, sądząc, że w nim przystąpię do ślubu.
Na ślub dostałem tygodniowy urlop. W Sarnakach w tym czasie był proboszczem
kanonik Kulawik, straszny zdzierca, wielki społecznik, współpracujący chętnie z
ustrojem Polski Ludowej. Przed nim musiałem. klęcząc, przysięgać, że jestem
kawalerem.
Dzień przed ślubem udałem się z narzeczoną do kościoła w Platerowie
(pięciokilometrowy marsz z pustym żołądkiem niezbyt nam odpowiadał), aby
przystąpić do spowiedzi i komunii, i otrzymać kartkę od spowiednika, którą
należało okazać przed ślubem. Pamiętam, że przy spowiedzi ksiądz wypytywał mnie,
czy przypadkiem nie zapisałem się do komunistycznego Związku Nauczycielstwa
Polskiego. Przyjąwszy komunię, udałem się z Reginą w drogę powrotną, spożywając
w pobliskim lesie śniadanie.
Ubranie granatowe, uszyte w Opolu, było zdaniem Reni i jej rodziców
nieodpowiednie do ślubu. Musiałem pożyczyć czarny garnitur u organisty, dobrego
znajomego rodziców narzeczonej.
Na ślub nie zaprosiłem nikogo ze swej rodziny, a przecież w kraju mieszkała już
siostra Jadzia, nauczycielka z woj. poznańskiego i brat Julek, muzykant z
zawodu, pracujący jako kolejarz w Zielonej Górze. Dlatego nie wysłałem
zaproszenia ich na tak ważną uroczystość, sam nie wiem.
Do ślubu wyruszyliśmy nazajutrz w godzinach popołudniowych orszakiem, złożonym z
rodziny Lewickich i ich krewniaków, w tempie marsza, granego przez wiejskiego
harmonistę.
Ślubu udzielał nam nie kanonik, lecz młody ksiądz, który pobrał opłatę
wyznaczoną przez kanonika, a wynoszącą 9600 zł, czyli dziesięciokrotne pobory
nauczycielskie na starych terenach polskich. Ten zdzierca uważał, że mnie stać
na zapłacenie takiej sumy, ponieważ mam bogatego teścia. Zapłaciłem należność,
lecz od tego momentu przestałem definitywnie wierzyć w to, co głoszą księża i
zacząłem coraz częściej opuszczać nabożeństwa i nie dawać pieniędzy na tacę.
Drogę powrotną z kościoła odbyliśmy na piechotę, bo odległość wynosiła tylko 300
m. Uczta weselna przebiegła w miłej i wesołej atmosferze. Nie wypiłem nawet
kieliszka wina, bo jeszcze nadal przestrzegałem 10 punktu prawa harcerskiego,
mówiącego: “Harcerz jest czysty w myśli, w mowie i w uczynkach, nie pali tytoniu
i nie pije napojów alkoholowych”. W przerwie poszliśmy pod wiatrak, stojący na
górce za stodołą, aby zrobić pamiątkowe zdjęcie. Właścicielem tego wiatraka był
kandydat na męża mojej żony, która nie chciała wyjść za niego.
Do ponownego posiedzenia przy weselnych stołach przebrałem się w swój garnitur,
pozbywając się sztywnego kołnierzyka, który uwierał mi szyję. Czułem się teraz o
wiele swobodniej i mogłem zatańczyć pierwszego walca z ukochaną.
Przy stole biesiadnym śpiewom i przyśpiewkom w rodzaju “ci ci ci, niech bocian
przyleci; ci ci ci, niech żyją ich dzieci” nie było końca. Nie można ich
porównać z tymi, które śpiewano na Wileńszczyźnie. Tam wesele trwało cztery dni,
a tu się skończyło nad ranem. Tam samo obdarowywanie młodych ze śpiewami
dziewcząt ciągnęło się przez kilka godzin. Tu koleżanki nie żegnały młodej,
odjeżdżającej do ślubu pieśnią “Nie smuć się Reginko, nie smuć kochana. Czemu ty
dzisiaj taka zapłakana? Już koniki zaprzężone, pod ganeczek podwiezione! Siadaj
dziewczyno!”
Trzeciego dnia po weselu, z prezentami ślubnymi, których dostaliśmy sporo,
zostaliśmy odwiezieni przez Olka na stację w Platerowie, skąd pociągiem
wybraliśmy się do Opola. Kilka przesiadek po drodze sprawiało nam dużo kłopotu,
a jednak dojechaliśmy szczęśliwie. Z dworca dowiózł nas dorożkarz na ulicę
Styków.
Z miejsca zabraliśmy się do zasiania ogródka warzywnego, chociaż do domu,
skanalizowanego, nie dochodziła jeszcze woda, gdyż szabrownicy wymontowali motor
od pompy i wywieźli go, prawdopodobnie na stare tereny. Po wodę zmuszony byłem
chodzić z wiadrami na sąsiednią ulicę, gdzie znajdował się hydrant. Szczególnie
uciążliwą pracą było nanoszenie wody do kąpieli i do prania.
Do pracy w Cementowni dojeżdżałem rowerem. Trwała ona od godziny 7.00 do 15.00.
Po obiedzie zabieraliśmy się zwykle do pracy w ogródku. Otrzymałem też nieduży
kawałek ziemi do zasadzenia ziemniaków, położony 800 metrów od naszego domu.
Po tygodniu, żona stęskniona za rodziną, wybrała się do Chybowa i po powrocie
stamtąd przywiozła w klatce dwie kury, aby mieć świeże jaja w domu. Do
mieszkania ze ścianą, po wyremontowaniu, wprowadził się młody mężczyzna ożeniony
z Rosjanką. Wspominam o niej, ponieważ w przyszłości ona najbardziej przyczyniła
się do tego, że zostałem zwolniony z pracy w Cementowni Opole Miasto. O tym
napiszę później, bo to się zdarzyło w styczniu, podczas wyborów do sejmu, kiedy
Mikołajczyk przyjechał do Polski z Londynu.
Na razie jest druga połowa roku 1946. Kupiłem drugi rower damski i uczyłem żonę
jazy na nim. Kiedy opanowała technikę jazdy, robiliśmy wypady do lasu i nad
rzekę w Czarnowąsach.
Na początku czerwca Cementownia zorganizowała wycieczkę do Kudowy i Gór
Stołowych. Nocleg na pachnącym sianie pozostawił niezatarte wspomnienia.
Jazda ciężarowym samochodem na twardych ławkach, chociaż niezbyt wygodna,
sprawiała nam niebywałą frajdę, a Góry Stołowe, widziane po raz pierwszy,
wywarły na nas niesamowite wrażenie.
W lipcu już dojrzały pierwsze jabłka papierówki, lecz w tym roku były one bardzo
małe, ponieważ suche lato nie sprzyjało urodzajowi owoców. Niezbyt gruba warstwa
ziemi uprawnej, pod którą znajdowało się podłoże skalne, z którego po
przemieleniu wytwarza się cement, wymagało odpowiedniego nawodnienia.
W drugiej połowie sierpnia otrzymałem dwa tygodnie urlopu, więc mogliśmy
wyjechać do rodziny żony i pomóc trochę w pracach polowych. Parę razy wybrałem
się do lasu na kurki i borowiki oraz czarne jagody. Nazbierałem też kilka
kilogramów orzechów laskowych.
Na rozpoczynający się nowy rok szkolny, pojechał z nami do Opola młodszy brat
żony, Ziutek, i zaczął uczęszczać do gimnazjum. Mieliśmy z nim trochę kłopotu,
bo matematyk miał do niego wiele zastrzeżeń. Wyglądało na to, że chce od nas
dostać łapówkę.
Kończył się rok 1946. Kampania przedwyborcza do Sejmu szła całą parą. Do Opola
przyjeżdżał zarówno Gomułka jak i Mikołajczyk. W żadnym wiecu z nimi nie
uczestniczyłem, lecz głosować byłem skłonny z żoną na listę nr 2, czyli
Mikołajczykowską.
Kilka dni przed wyborami całe wsie opolskie były pozamykane w areszcie, nawet
nasz zastępca dyrektora cementowni również był przetrzymywany w odosobnieniu.
Wypuszczono wszystkich bezpośrednio przed wyborami z zastrzeżeniem, że jeśli nie
będą głosować na trójkę, to znowu zostaną aresztowani.
18 stycznia przyszła do nas sąsiadka, Rosjanka, i poprosiła o dwie dwójki.
Wyciąłem z gazety Mikołajczyka i wręczyłem je sąsiadce. 19 stycznia, przed
pójściem do kościoła, zaszliśmy do lokalu wyborczego, mieszczącego się w szkole.
Miałem ze sobą dwie dwójki i dwie trójki.
Przewodniczącym komisji wyborczej był personalny z Cementowni Miasto Opole.
Każdy z głosujących wręczał kopertę przewodniczącemu, a ten, zajrzawszy do niej,
wrzucał ją do urny. Kiedy weszliśmy za kotarę, powiedziałem żonie, aby włożyła
do koperty trójkę. Przewodniczący najpierw zaglądnął do naszych kopert, a
następnie wrzucił je do urny. Po wyjściu z lokalu wyborczego skierowaliśmy się
do miasta. Za chwilę wyszedł za nami ormowiec. Mnie kazał wrócić do lokalu
wyborczego, a żonie pozwolił iść do kościoła. Kiedy wyprowadził mnie do drugiego
pokoju, obok lokalu wyborczego, wyczułem, o co mu chodzi. Miałem w kieszeni dwie
dwójki. Jedną zdążyłem zniszczyć, a druga pozostała. Po pewnym czasie zjawił się
ubowiec i zaczął szperać po moich kieszeniach. Znalazłszy dwójkę, spojrzał
nieprzyjaznym okiem i poprowadził mnie do Urzędu Bezpieczeństwa. Tam już było
sporo mężczyzn podejrzanych o to, że głosowali za Mikołajczykiem, a między nimi
kilku prowokatorów, którzy psioczyli na Gomułkę.
Po 15 minutach zostałem wezwany do pokoju, gdzie urzędnik spisał mój życiorys,
dziwiąc się bardzo, że będąc synem chłopa, mogłem ukończyć seminarium
nauczycielskie. Złożywszy podpis z życiorysem, zostałem odprowadzony do ogólnej
sali i znowu musiałem wysłuchiwać prowokatorskich opinii o pierwszym sekretarzu
PZPR.
Następne przesłuchanie nastąpiło po godzinie. Urzędnik zapytał mnie, gdzie
pracuję, a kiedy mu zakomunikowałem, że w Cementowni Miasto Opole, zaproponował
stanowisko w UB z uposażeniem o wiele lepszym, niż w Cementowni. Grzecznie mu
podziękowałem i znalazłem się ponownie w ogólnej sali.
Za trzecim razem powiedziano mi, że mogę iść do domu. Opuszczając UB, oglądałem
się, czy przypadkiem ktoś nie każe mi wracać.
Losy mojej rodziny podczas wojny i po wojnie
Kiedy wybuchła II wojna światowa, najstarszy brat Franek, urodzony w 1899 r.
pracował na gospodarce w Nowej Wsi wraz ze swoją żoną Michaliną z Jurkojciów
oraz trójką dzieci: córką Jadwigą, synem Tadeuszem i Antonim.
Franek został aresztowany przez NKWD w Wielką Sobotę 1940 r. wraz z bratem
Józkiem i obaj siedzieli w piwnicy przed sądem w Woronianach. 1 lipca zostali
wywiezieni za Ural. Po kilku tygodniach rodzina dostała list z Archangielska od
Józka i z Uchty – od Franka. Obu skazano na 10 lat przymusowej pracy w obozach.
Pracowali ciężko przy wyrębie lasu. Do Józka dochodziły paczki od jego żony z
Lidy i naszej rodziny, a do Franka nie dotarła żadna.
Za co ich skazano? Franka przypuszczalnie za to, że przed wojną przez parę lat
był zastępcą wójta w gminie Woroniany, a Józka, ponieważ będąc harcerzem
dwukrotnie przebywał za granicą – pierwszy raz w Belgii. a drugi raz we Francji.
Franek pracując w lesie odmroził sobie nogi. Do pracy poszedł podczas bardzo
silnego mrozu w dziurawych walonkach. Ocalił mu życie wieśniak rosyjski, który
jadąc sankami przez las napotkał leżącego człowieka. Zabrał go na sanie i
zawiózł do baraku więźniów.
Kiedy rozpoczęto organizowanie Wojska Polskiego w ZSRR, Franek wstąpił do Armii
Andersa i dopiero w Iraku wrócił do zdrowia i po przeszkoleniu w wojsku został
sanitariuszem. Przeszedł całą kampanię włoską i walczył pod Monte Cassino. Po
zakończeniu wojny mieszkał w Anglii, pracując jako pielęgniarz w polskim
szpitalu. Kiedy przeszedł na emeryturę, został ministrantem i kelnerem w budynku
parafii polskiej w mieście Longton. W tym mieście, położonym na północy Anglii,
osiedliła się duża liczba Polaków z naszych stron. Brat czuł się tam dobrze. Do
Polski nie chciał wracać lecz musiał, bo chore nogi nie pozwalały mu na
przebywanie w tamtejszym klimacie. Z Anglii do Polski przyjeżdżał co 2 lata i tu
poruszał się dosyć sprawnie. Jednak z wiekiem czuł się coraz gorzej i przebywał
na leczeniu w szpitalu polskim. Wyjazd do kraju załatwił mu ksiądz – Polak
mieszkający w Anglii wyjeżdżał samochodem do kraju, aby odwiedzić rodzinę.
Zabrał Franka ze sobą i przywiózł go w 1989 r. do córki Jadwigi, mieszkającej z
mężem w Skórzewie pod Poznaniem. Tutaj zmarł w kwietniu 1992 r. Jego żona
Michalina zakończyła życie 9 lat wcześniej – w 1983 r.
Tadeusz Żurowski, syn Franka, urodzony 4 kwietnia 1926 r. w Nowej Wsi,
wywieziony został wraz z matką , siostrą Jadwigą i bratem Antonim (Tolkiem) do
Kazachstanu. Gdy generał Berling rozpoczął organizowanie armii polskiej, Tadek z
siostrą wstąpili w jej szeregi i przemierzył drogę od Lenina do Berlina. Podczas
walk był ranny w rękę. Po zakończeniu działań wojennych osiedlił się w Zielonej
Górze. Ukończył liceum ogólnokształcące i rozpoczął pracę w browarze jako
ekonomista. W dniu 4 lipca ożenił się z Marią Szwider, która skończywszy naukę w
szkole średniej, pracowała w Wyższej Szkole Inżynierii Sanitarnej w Zielonej
Górze na stanowisku referenta.
Tadeusz miał dwóch synów – Ryszarda i Bogusława. Ryszard Ukończył Technikum
Budowlane w Zielonej Górze i tam pracuje w przedsiębiorstwie budowlanym. Ożenił
się z Barbarą Struzik i miał z nią dwie córki: Wiolettę i Monikę.
Bogusław, ur. 21.02.1959 r. o wykształceniu zawodowym pracuje jako spawacz w
firmie “Wibras”. W roku 1974 zawarł związek małżeński z Danutą. Z tego
małżeństwa przyszły na świat dwie córki: Sylwia i Aneta oraz syn Tadeusz.
Tadeusz Żurowski, starszy syn Franka, zmarł mając 42 lata. Tak wczesna śmierć
spowodowana była ciężkimi przeżyciami wojennymi, których doznał podczas działań
frontowych.
Jadwiga, zwana zdrobniale Dziunią, najstarsza latorośl brata Franka, która w
roku 1940 została wywieziona do Kazachstanu z matką i rodzeństwem, wstąpiła z
bratem Tadeuszem do Armii Berlinga, przeszła całą kampanię wojenną i przyjechała
do Polski na czołgu. Po wojnie zamieszkała z moim bratem Julkiem w Zielonej
Górze i pracowała jako tłumaczka języka rosyjskiego w Fabryce Wagonów Kolejowych
w Zielonej Górze. Po wyjściu za mąż za Poznaniaka, wyjechała z mężem do
Skorzenia pod Poznaniem. Mają tam dom i trochę ziemi. Z nimi zamieszkała matka
Dziuni Michalina, a w roku 1989 ojciec jej, a mój brat Franciszek, który
powrócił z Anglii. Matka Dziuni zmarła w 1983 r., a ojciec w 1992. Dziunia
urodziła syna Krzysztofa.
Antoni, zwany w rodzinie Tolkiem, urodził się 13 kwietnia 1927 r. w Nowej Wsi. W
dniu 13 kwietnia 1940 r. został deportowany wraz z matką, siostrą i bratem do
ZSRR, wieś Komorówko, obłaść Kokczetow ( północny Kazachstan). Do Polski wrócił
z matką w maju 1946 r. i zamieszkał w Zielonej Górze u mego starszego brata
Julka. Pracę rozpoczął w Zakładach Drzewnych w Zielonej Górze jako brygadzista i
kontynuował ją do października 1948 r. Z końcem października został powołany do
wojska. Służbę odbywał w formacji saperów. Do cywila powrócił w 1950 r. i
znalazł zatrudnienie w Zielonogórskich Fabrykach Mebli, gdzie pracował przez 35
lat. W 1957 r. ukończył w Bydgoszczy Technikum Przemysłu Drzewnego i objął
stanowisko kierownika maszynowni. W roku 1980 odznaczony został przez Ministra
Leśnictwa i Przemysłu Drzewnego Krzyżem Kawalerskim.
W kwietniu 1982 r. przeszedł na wcześniejszą emeryturę. Nie cieszył się nią zbyt
długo, bo już 30 grudnia tegoż roku zmarł w wieku 55 lat.
Tolek ożenił się z Genowefą Satan. Jego żona przez 30 lat pracowała w Komendzie
Wojewódzkiej Straży Pożarnej w Zielonej Górze. W kwietniu 1986 r. przeszła na
wcześniejszą emeryturę. Obecnie jest na rencie rodzinnej po mężu.
Jolanta, córka Tolka, urodziła się w 1954 r. Szkołę średnią ukończyła w 1972 r.
i w tymże roku rozpoczęła studia w Akademii Ekonomicznej w Poznaniu na kierunku
ekonomika handlu zagranicznego. Ukończywszy studia w 1978 r. otrzymała pracę w
Towarzystwie Ubezpieczeń i Reasekuracji S.A. “Warta”, gdzie pracowała na
stanowiskach kierowniczych. Przez ostatnie pięć lat pełniła funkcję naczelnego
dyrektora. Obecnie pracuje w Towarzystwie ATU S.A. (Atugerling) jako dyrektor.
24 czerwca 1978 r. Jolanta wyszła za mąż za Wiesława Zimmera. Z tego związku
przyszła na świat córka Magda, która obecnie uczęszcza do szkoły średniej o
profilu sportowym. Wiesław Zimmer, mąż Joli, ukończył w 1978 r. studia
ekonomiczne na wydziale planowania i zarządzania o kierunku cybernetyka i
informacja. Dodatkowo w roku 1993 na wydziale ekonomiki produkcji i obrotu
ukończył kierunek marketingu.
Pracował w Wojewódzkim Urzędzie w Poznaniu w dziale planowania, a następnie w
Zakładach Energetycznych w Poznaniu. Obecnie zatrudniony jest w firmie Schűsing
Polska Spólka z o.o. jako prokurent.
Rodzina najstarszej siostry Weroniki.
Weronika, zwana w domu Werusią, urodzona w 1901 r. wyszła za mąż w czerwcu 1921
r. za Bolesława Krasińskiego – rolnika mieszkającego w środku Nowej Wsi. Tam
gospodarzyła z mężem na kilkuhektarowym kawałku niezbyt urodzajnej ziemi.
Werusia miała czworo dzieci: Jana, urodzonego w 1922 r., Franciszka – w 1926 r.,
Annę – w 1930 r. i Łucję – w 1934 r.
Jan pojął za żonę moją sąsiadkę Palewicz i miał z nią córkę (ur. w 1942 r.) oraz
syna (1944 r.). W roku 1944 wstąpił w Wilnie do Armii Berlinga i brał udział w
walkach z Niemcami. Po wojnie osiedlił się na Ziemiach Odzyskanych w Nowej Soli,
zajmując się skupem złomu. Rodzina jego w ramach repatriacji powróciła do kraju
w 1950 roku.
Jego córka ukończyła dwie klasy liceum i znalazła zatrudnienie w fabryce nici w
Nowej Soli. Syn, ukończywszy studia w Akademii Wychowania Fizycznego, rozpoczął
pracę w szkolnictwie. Ożenił się i ma dwoje dzieci.
Córka Joanna wyszła za mąż w Nowej Soli w 1952 r., potem wyjechała do
Świnoujścia i tam, mieszkając przez kilka lat, rozwiodła się.
Syn Weroniki, Franciszek, ożenił się z Julią Radlińską w Nowej Wsi. Mają dwie
córki: Teresę i Jadwigę.
Teresa ukończyła 8 klas szkoły rosyjskiej i po wyjściu za mąż urodziła córkę
Żanę i syna Andrzeja. Córka Żana w 1997 r. została mężatką i wyjechała z mężem
do Wilna.
Druga córka, Franciszka, ukończyła rosyjską dziesięciolatkę, zawarła związek
małżeński i ma jedną córkę, której imienia i nazwiska oraz imienia jej ojca
siostra moja, Jadzia – dostarczycielka danych o członkach rodziny – nie
nadesłała.
Druga córka Weroniki Krasińskiej, Anna, przed wybuchem wojny została żoną
Bielaczyca, mieszkającego w sąsiedniej wsi Staubury. Bielaczyc został schwytany
w Wilnie podczas okupacji niemieckiej i wywieziony na Ukrainę na przymusowe
roboty. Po wojnie wrócił do rodzinnej wsi na Białorusi i został zatrudniony w
Ostrowcu przy instalacji telefonów. Żona jego, Anna, pracowała jako dojarka w
kołchozie Dubniki. Mieli syna i córkę Ludmiłę. Syn ukończył filologię rosyjską i
białoruską w Mińsku. Początkowo pracował w dziesięcioletniej szkole w
Woronianach. Był żonaty z agronomką i miał z nią dwie córki i syna. Po rozwodzie
pracuje jako dyrektor szkoły, tylko nie wiem w jakiej miejscowości.
Córka Anny ma ukończoną szkołę średnią, mieszka w Mińsku. Mężem jej jest
inżynier, nałogowy pijak.
Łucja, druga córka Werusi, pojęła za mąż Błaszkiewicza, z zawodu kierowcę
samochodowego. Odebrano mu prawo jazdy za pijaństwo, więc nigdzie nie pracuje.
Łucja przeszła na emeryturę w 1989r. Ma córkę Annę i syna. Córka jej jest
mężatką i ma dwoje dzieci – córkę i syna. Mąż jest celnikiem na granicy
BiałoruskoLitewskiej w Kotłówce – miejscowości znanej mi, bowiem tam został
obrabowany z pieniędzy mój ojciec jadący furmanką po towar do Wilna. Syn Łucji
jest elektrykiem i pracuje na stanowisku zgodnym ze swoim zawodem w Woronianach.
Moja najstarsza siostra zmarła 30 sierpnia 1986 r., a jej mąż, Bolesław
Krasiński, w 1975 r. Oboje zostali pochowani na miejscowym cmentarzu. Ich dzieci
i wnuki mieszkają obecnie na terenie Białorusi, jedynie rodzina ich najstarszego
syna żyje w Polsce.
Rodzina siostry
Julii Bruździak
Julia, urodziła się w lutym 1905 r. w Nowej Wsi. Ślub Julii z Rochem
Bruździakiem odbył się w październiku 1925r. w kościele w Woronianach,
miasteczku oddalonym od naszej wsi o 900 m. Mąż Julii był policjantem w
Woronianach. W roku 1926 wyjechał z żoną do rodziny do Poznania. Tam 13 maja
1926 r. urodził się im syn Julian Wenanty. Wkrótce mąż siostry został
zatrudniony na stanowisku zastępcy komendanta milicji w miejscowości Błaszki w
pow. kaliskim. W lutym 1938 r. Julia urodziła córkę Zofię.
Przed wybuchem II wojny światowej Roch pełnił służbę na wzgórzu w Błaszkach. Tam
widziano go ostatni raz, a potem ślad po nim zaginął.
Jeszcze pod koniec sierpnia 1939 r. mąż wyprawił żonę z dwójką dzieci do rodziny
na Wileńszczyźnie. Pościel, bieliznę, ubrania oraz futro nadał na bagaż.
Wiadomość o nadejściu przesyłki bagażowej dotarła do siostry dopiero po 17
września 1939 r., kiedy nasze tereny zostały przyłączone do ZSRR. W bagażu były
tylko poduszki i pierzyna. Ubrania, futro i reszta rzeczy zaginęły.
13 kwietnia 1940 r. Julę wywieziono z dwójką dzieci i bratową Michaliną z jej
trójką dzieci do północnego Kazachstanu, wieś Komorówko, rejon Artowskij, obłaść
Kołczetow. Tam zmuszano siostrę do przyjęcia obywatelstwa sowieckiego. Ponieważ
Julka odmówiła podpisania dokumentu, wysłano ją za karę do Mongolii, gdzie
pracowała w kopalni złota. Tam podczas pracy złamała rękę i od tego czasu aby
zasnąć, musiała trzymać rękę opuszczoną w dół. Bratowa Michalina podpisała
dokument przyznający jej obywatelstwo ZSRR, więc pozostała we wsi i sprawowała
opiekę nad dziećmi Juli do czasu jej powrotu z Mongolii, który nastąpił po
ogłoszeniu amnestii.
Jak wyglądał powrót siostry do Kazachstanu, opowiedziała kiedy odwiedziłem ją u
siostry Jadzi w Kondlewie. Rosjanin, kierowca samochodu ciężarowego, dowiózł ją
podczas silnego mrozu kilka kilometrów od wsi Komorówka i tam ją zostawił. W
dziurawych butach z trudem dowlokła się pod dom. Miała jeszcze na tyle siły, że
zdołała drapnąć ręką po zmrożonej szybie, dzięki czemu uratowała sobie życie.
Bratowa posłyszała drapanie i kiedy wyszła na dwór, siostra zemdlała z
wyczerpania. Michasia, bo tak nazywano bratową w domu, wniosła Julę do izby,
ocuciła ją, a potem nakarmiła gorącą strawą.
W maju 1946 r. Jula wróciła z dziećmi do Polski i zamieszkała w Poznaniu u matki
męża. Rodzina Bruździaków zaopiekowała się siostrą i jej dziećmi, ubrała całą
trójkę od stóp do głów, bo ubrania, w których przyjechali z Kazachstanu, nie
nadawały się do noszenia – były w strzępach i zawszone.
Matka męża Juli chciała zaopiekować się dziećmi i wysłać je do szkoły. Syn Juli,
Weniuś, nie chciał mieszkać w Poznaniu, bowiem od dziecka pragnął zostać
rolnikiem.
Brat Rocha (męża Julii) zakochał się w swojej bratowej i wkrótce poślubił ją.
Małżeństwo to zakończyło się po paru tygodniach, bo siostra nie mogła z nim
wytrzymać. Kiedy szła z krową na pastwisko, on z dachu obserwował, jak spełnia
swoją powinność. Nie podobało się ju, że podczas pasienia krowy czyta sobie w
najlepsze gazetę zamiast doglądać pasącego się dobytku. Zwrócenie uwagi na
niewłaściwe zachowanie tak zdenerwowało siostrę, że rzuciła go i w miesiącu
lipcu 1946 r. przyjechała do wsi Kandlewo w powiecie wschowskim i zamieszkała z
dziećmi w budynku szkolnym, w którym kwaterowała siostra Jadzia z mężem, córką
Zosią i synem Władysławem.
Po pewnym czasie mąż Jadzi, Tadeusz Jankowski, zatrudniony we Wschowie w
spółdzielni, załatwił sprawę otrzymania gospodarstwa rolnego dla siostry Juli we
wsi Kondlewie.
Syn siostry, Julian Wenanty, objął gospodarstwo matki i wreszcie jego marzenie
spełniło się. 1 lutego 1948 r. pojął za żonę Aleksandrę Drzewiecką i zamieszkał
w gospodarstwie matki.
Wenanty, syn Julii, miał czwórkę dzieci – 3 córki i syna. Pierwsza córka,
Barbara, urodzona w 1948 r. wyszła za mąż w 1971 r. za Mariana Borka,
pracującego w Głogowie jako kierowca PKS.
Druga córka, Wiesława, po ukończeniu szkoły rolniczej we Wschowie wyszła za mąż
za Eugeniusza Pizonia – pracownika PGR Konradowo w 1979 r. Z tego małżeństwa
przyszła na świat dwójka dzieci: Piotr (1980) i Aneta (1982r.).
Trzecia córka, Werusia Maria, urodzona w 1950 r., ukończyła liceum
ogólnokształcące i w roku 1972 została żoną Czesława Gbiorczyka – mechanika
samochodowego w Głogowie. Z ich małżeństwa przyszły na świat dwie córki – Lidia
(1973 r.) i Dorota (1976 r.). Lidia po ukończeniu liceum w Głogowie wyszła za
mąż za Marka Łukę, który pracuje w transporcie towarowym jako kierowca. Dorota,
ukończywszy szkołę podstawową, wstąpiła do kolegium języka francuskiego w
Legnicy.
Waldemar Bruździak, syn Weniusia, ur. w 1959 r., ukończył 7 klas szkoły
podstawowej Po śmierci ojca w 1980 r. objął po nim gospodarstwo. Ożenił się
dopiero w 1991 r. z Krystyną Węcławik. Czy mają dzieci – nie wiem. Dowiedziałem
się tylko, że w pierwszych latach gospodarowania Waldemar osiągał bardzo dobre
wyniki.
W roku 1951 siostra Jadzia przeniosła się do Szkoły Podstawowej w Kolbudach pod
Gdańskiem. Tutaj córka Juli, Zosia, ukończyła liceum ogólnokształcące
dojeżdżając pociągiem do Pruszcza Gdańskiego. Przez rok była wolną słuchaczką na
Politechnice Gdańskiej. Ponieważ nie dostała się na politechnikę, wyjechała do
Zielonej Góry, gdzie pracowała przez parę miesięcy, a potem wyruszyła ze swoim
narzeczonym do Brzegu, a stamtąd do Opola.
Pierwszym mężem Zosi był Tadeusz Kardasz, mechanik samochodowy, który rozwiódł
się z Zosią w lipcu 1968 r. Drugi mąż Zosi, Mieczysław Ruroczkin, ukończył
Wydział Prawa na Uniwersytecie we Wrocławiu, uzyskując tytuł magistra w 1974 r.
Pracował w Komendzie Wojewódzkiej Policji w Opolu. W roku 1975 został
przeniesiony do Prudnika na stanowisko komendanta rejonowego. Z dniem 1 sierpnia
1990 r. przeszedł na emeryturę. Zosia ma sklep odzieżowy w Prudniku, a jej matka
zmarła 8 grudnia 1985 r. i została pochowana na cmentarzu w Prudniku. O jej
śmierci dowiedziałem się z listu Zosi. Donosiła, że jej matka pragnęła, aby
pogrzeb był skromny i z tego względu córka nie zaprosiła na pogrzeb nikogo z
rodziny.
Rodzina Ignacego
Żurowskiego – legionisty
Ignacy, zwany w rodzinie Ignasiem, urodził się w 1907 r. W wieku przedpoborowym
wstąpił do wojska na ochotnika do 1 pułku piechoty Legionów im. Józefa
Piłsudskiego w Wilnie. Po ukończeniu szkoły podoficerskiej w stopniu kaprala
brał udział w przewrocie majowym 1926 r.
W 1925 r. ożenił się w Nowej Wsi z Heleną Jurkojć. Po przewrocie majowym Ignaś
zwolnił się z wojska i przez 3 lata pomagał ojcu w gospodarowaniu, pracując
jednocześnie w kooperatywie (spółdzielni) w Woronianach jako sprzedawca.
W 1930 r. Ignaś wstąpił ponownie do 1 p.p. Legionów w Wilnie i został
podoficerem zawodowym w stopniu plutonowego. Przeniósł się z całą rodziną do
Wilna i zamieszkał u pani Wojciechowskiej przy ulicy Antokolskiej 100.
Mieszkanie to, składające się z dwóch pokoi i kuchni, położone na peryferiach
Wilna, nie posiadało oświetlenia elektrycznego ani też kanalizacji. Było ono
miejscem mego pobytu podczas nauki, którą rozpoczynałem w Seminarium
Nauczycielskim Męskim im. T. Zana. Od miejsca zamieszkania do rzeki Wilii było
tylko 150 m. Często chodziłem tam z rana aby się umyć, a wieczorem wykąpać, o
ile temperatura wody na to pozwalała.
Po dwóch latach Ignaś zmienił miejsce zamieszkania i przeniósł się do pani
Jarmołowiczowej, posiadającej dom przy tej samej ulicy pod numerem 75/78,
naprzeciwko drewnianego mostu strategicznego. Tam mieszkałem jeszcze przez kilka
miesięcy, a portem przeniosłem się do internatu przy ul. Bazyliańskiej, obok
Ostrej Bramy. Mieszkanie u brata stawało się niemożliwe, bo został on nałogowym
pijakiem i powodował ciągłe awantury. Pijaństwo weszło mu w krew, a po wypiciu
dostawał “białej gorączki”. Z tego powodu po paru latach został przeniesiony do
służby w więzieniu wojskowym na Antokolu, w którym przebywało dwóch generałów z
przewrotu majowego.
Kiedy w 1939 r. Niemcy zaatakowały Polskę, został przez Litwinów internowany, a
następnie wydany Sowietom i wywieziony do Kozielska, a następnie do Ostaszkowa.
Tam wieść o nim zaginęła.
W miesiącu październiku przyjechał do Wilna z ojcem żony Ignasia Jurkojciem i
dwoma wozami zabrali cały dobytek rodzinny oraz żonę i trójkę dzieci, których
przewieźli do Nowej Wsi, a było tam wszystkich aż 16 osób. Najstarszy brat
Franek z żoną Michaliną i dziećmi (Jadwigą i Tadeuszzem), siostrą Julą,
Bruździak z synem Weniusiem i dwuletnią córką Zosią, brat Józek, żona Ignasia
Helena z dziećmi (Ireną, Anną i Ryszardem), brat Julek, siostra Jadzia,
nauczycielka oraz moja matka Anna. Do kompletu brakowało tylko żony Józka
Mieczysławy z dwiema córkami (przebywały one w tym czasie w Lidzie). oraz
najmłodszej siostry Gieni, która wyjechała do wujka Borówki – księdza pełniącego
funkcję duszpasterza w Wołkowysku.
Ta cała szesnastka miała do dyspozycji 8 pomieszczeń w dwóch domach + dwie
kuchnie. Tak więc nikt nie odczuwał braku miejsca do spania, natomiast był
kłopot z zaopatrzeniem wszystkich w odpowiednią ilość żywności.
W Wielką Sobotę 1940 roku aresztowano trzech moich braci: Franka, Józka i Julka
oraz Romualda Stankiewicza, który odwiedził Józka i grał z nim w szachy.
Kiedy NKWDziści okrążali nasz dom, Józek chciał uciec przez okno do sąsiada
Łukszy. I gdyby to okno otwierało się na pewno by mu się udało. Nie widząc
innego wyjścia skrył się w szafie i stamtąd go wyciągnięto. Aresztowanych
osadzono w piwnicy pod sądem w miasteczku Worniany. Najwcześniej został
zwolniony Romuald Stankiewicz, bowiem jego teść, felczer Lewicki, doskonale
władający językiem rosyjskim przekonał NKWD, że jego zięć jest niewinny.
Mój brat Julek wrócił do domu, aby gospodarzyć, w dwa dni później.
Przed samą Wielkanocą wywieziono żonę Franka z dziećmi oraz Julę z dziećmi do
Kazachstanu. Chciano jeszcze zabrać moją matkę, lecz uwzględniając jej błaganie
o pozostawienie we wsi, bo chce umrzeć na własnej ziemi, enkawudzistwa zlitował
się i powiedział “Puskaj, starucha astajotsia”.
W roku 1939 najstarsza córka Ignasia, Irka, uczęszczała do klasy siódmej w
Wilnie. Gdy przybyła do Nowej Wsi, musiała przez 2 lata uczyć się w szkole
rosyjskiej, kończąc piątą i szóstą klasę w Wornianach.
Po raz drugi, gdy Rosjanie wrócili na Wileńszczyznę, została zatrudniona w
rosyjskim przedsiębiorstwie i pracowała tam aż do repatriacji na Ziemie
Odzyskane. W grudniu 1945 r. wyjechała z matką i młodszym rodzeństwem w wagonie
towarowym z całym dobytkiem, łącznie z krową, do Krosna nad Odrą. Ich podróż
trwała 11 dni.
W Krośnie przez 5 lat pracowała w jednostce Wojsk Ochrony Pogranicza w
charakterze maszynistki i jednocześnie uczyła się w wieczorowej szkole średniej.
W Krośnie poznała porucznika Leona Gruzę, za którego wyszła za mąż w 1950 r.
Urodziła tam syna Janusza (1950) i córkę Annę (1952). W tymże roku jej męża
przeniesiono do oficerskiej szkoły WOP w Kętrzynie. W związku z tym w czerwcu
tegoż roku nastąpiła przeprowadzka całej rodziny do Kętrzyna.
W listopadzie 1971 r. męża Irki przeniesiono do Warszawy. Ona również tam
wyjechała i pracowała w dowództwie WOP w charakterze księgowej aż do emerytury.
Mąż Irki, Leon Gruza, ur. 1 lipca 1923r. w Równem, jest synem osadnika
woj.skowego. Jego ojciec w czasie I wojny światowej służył w Błękitnej Armii
Hallera. Został odznaczony Krzyżem Virtuti Militari.
Syn Irki, Janusz, skończył studia na Politechnice Warszawskiej, a córka Anna
Akademię Wychowania Fizycznego. Obecnie dzieci Irki nie pracują w swoim
zawodzie, lecz zajmują się handlem (kamienie szlachetne i minerały). Syn Janusz
pojął za żonę Lidię – inżyniera elektryka. Mają syna Macieja, który studiuje w
Szkole Głównej Handlowej w Warszawie.
Mąż córki Anny, Juliusz, jest byłym wojskowym (obecnie na rencie inwalidzkiej).
Ma firmę kamieni szlachetnych w Jeleniej Górze. W małżeństwie Anny i Juliusza
przyszły na świat dwie córki: Maja i Kaja. Maja kończy szkołę podstawową i
przygotowuje się do liceum ogólnokształcącego, a Kaja chodzi do zerówki.
Druga córka Irki, Anna Pawłowska, z zawodu nauczycielka, ukończyła studia
matematyczne. Jej mąż, Antoni, urodził się w 1958 r. w Kostrzyniu Wielkopolskim.
Córka Anny, Lidia, urodziła się w Krośnie, a wyszła za mąż za Marka Polonina.
Mają syna Michała (ur. w 1982 r.), mieszkają w Gorzowie a pracują w “Stilonie”.
Druga córka Anny, Ewa (ur. 1962 r. w Krośnie) ukończyła studia zoologiczne we
Wrocławiu. Od niedawna pracuje w PKO jako kasjerka, bo poprzednio zajmowała się
tylko wychowaniem dzieci: synem Łukaszem (ur. w 1988 r. w Krośnie) i Mateuszem
(ur. w 1991 r. we Wrocławiu). Jej mąż, Jerzy, jest wojskowym w stopniu
chorążego.
Ostatni z rodziny Ignasia, Ryszard (stary kawaler) urodził się w9 marca 1932 r.
w Wilnie. Po powrocie z Wornian jako ochotnik został przyjęty do szkoły
oficerskiej w Olsztynie. Po dwóch latach otrzymał stopień oficerski, służył w
jednostce wojskowej 5 lat, a podczas redukcji został zwolniony (przypuszczalnie
dlatego, że jego ojciec był legionistą Piłsudzkiego). Imał się różnych zawodów.
Nie zdołał ułożyć sobie życia. Żyje bardzo nędznie, o nic nie dba. Od paru lat
jest na emeryturze i cieszy się bardzo, że nie potrzebuje pracować. Dopóki żyła
matka, mieszkanie w Krośnie było zadbane – ubogo, ale chędogo. Teraz – z
przeproszeniem – smród, bród i ubóstwo. Skandal! Taką opinię wystawiła swemu
rodzonemu bratu siostra.
Rodzina Józefa Żuromskiego – harcerza harcmistrza
Józef Żuromski urodził się 13 stycznia 1907 r. w Nowej, gmina Worniany, powiat
wileńskotrocki. Dlaczego on jeden z rodziny nazywał się Żuromski, a nie Żurowski
– już wspominałem. Jeśli chodziłoby o jakiś spadek po przodkach, to jego rodzina
miałaby wielkie kłopoty z udokumentowaniem praw do niego.
Józek ukończył Państwowe Seminarium Nauczycielskie Męskie im. Tomasza Zana w
Wilnie w roku 1926. Zaraz po otrzymaniu dyplomu został zatrudniony w Dołninoweie
(nad granicą z ZSRR) i otrzymał pobory za wakacje, chociaż jeszcze ani dnia nie
przepracował w szkole. Nauczycieli w tym czasie brakowało na terenie całej
Polski i dlatego zatrudniano ich natychmiast po ukończeniu seminarium, płacąc
pobory za wakacje. W następnych latach uczył w Nowej Wilejce pod Wilnem i
Smorgoniach. W roku szkolnym 1930/31 wyjechał do Belgii i pracował tam do końca
roku 1931/32 jako nauczyciel i instruktor harcerski na stanowisku komendanta
hufca. Wrócił do Polski w 1932 r. i znalazł zatrudnienie w Lidzie. Tu poznał
starszą od siebie o 5 lat Mieczysławę Tarasiewicz, którą jesienią 1933 r. pojął
za żonę. Ślub brali w Wilnie w kościele przy placu Elizy Orzeszkowej.
Od 1 grudnia 1933 r. do sierpnia 1937 r. Józek wraz z żoną przebywał we Francji,
gdzie sprawował funkcję instruktora oświatowoharcerskiego przy Konsulacie
Polskim. W roku 1935 urodziła się im córka Anna.
W roku 1937 wrócili do Lidy i oboje pracowali w tej samej szkole. Od 1
października 1938 r. Józek rozpoczął studia w Akademii Wychowania Fizycznego na
Bielanach. Przypomniał sobie, że kiedyś był dobrym biegaczem na krótkich
dystansach i bardzo dobrze pływał (na jednym z obozów harcerskich uratował życie
tonącemu i otrzymał odznakę za ratowanie życia), więc postanowił wreszcie, po 11
latach, ukończyć studia wyższe. Nie udało mu się. Zaliczył tylko rok, bowiem 1
września 1939 r. wybuchła wojna i uczelnia została zamknięta.
Józek mieszkał w Lidzie w domu żony. W październiku musiał opuścić Lidę,
ponieważ krążyły pogłoski, że Rosjanie mają aresztować harcerzy. Opuścił więc
żonę z córką i przybył do domu rodzinnego w Nowej Wsi. Jego żona uniknęła
aresztowania dzięki temu, że znajomy enkawudzista ostrzegł ją, więc mogła się
ukryć.
W Wielką sobotę 1940 roku trzej moi bracia – Tomek, Józek i Julek – zostali
aresztowani i osadzeni w piwnicy pod sądem w Wornianach. Brata Julka, jako
gospodarza, po trzech dniach zwolniono. Aresztowanym można było dostarczyć tylko
czystą bieliznę. Najstarsza siostra Wercia przynosiła im paczki żywnościowe,
przekupując wódką wartowników – milicjantów polskiego pochodzenia. Franek i
Józek zostali wywiezieni 1 lipca 1940 roku na Ural.
Józek odwiedził w Kazachstanie siostrę Julę z dziećmi oraz Michalinę, żonę
Franka, z córką i synami. Udały mu się te odwiedziny, w tym czasie, kiedy Anders
zaczął organizować armię polską i wszyscy Polacy zostali zwolnieni z obozów
pracy przymusowej.
Józek z Iraku przybył do Palestyny i tam pracował jako organizator harcerstwa
polskiego na terenie Jerozolimy. Z Józkiem w tym czasie nawiązałem łączność
korespondencyjną i prosiłem o przysłanie paru książek w języku angielskim.
Otrzymałem dwie. Jedną wojenną, autorstwa Churchila, a drugą z walk lotniczych o
Anglię, napisaną przez sławnego lotnika polskiego.
W r. 1947, kiedy wybuchła wojna izraelsko – arabska, Józek przeniósł się do
Londynu. Tu w pierwszych latach pracował w fabryce żarówek, a później wrócił do
swego zawodu i był nauczycielem. Przez cały czas pobytu na terenie Anglii brał
czynny udział w organizacji harcerstwa polskiego. Przez kilkanaście lat
redagował “Obieżyświata”, miesięcznik czarnej Trzynastki Wileńskiej Drużyny
Harcerzy im. Zawiszy Czarnego, którego wydawanie zostało rozpoczęte w Wilnie w
latach dwudziestych ubiegłego wieku przez naszego drużynowego Józefa Grzesiaka –
Czarnego. Miesięcznik ten, złożony z kilku kartek odbitych na powielaczu,
zawierał wiadomości o pracy drużyny i jej najstarszych członkach, Włóczęgach,
rozrzuconych po całym świecie.
Z Józkiem, w Londynie, utrzymywałem łączność, lecz skończyła się ona wówczas,
gdy na prośbę, aby przysłał lekarstwo dla chorej żony (recepta była wystawiona
przez lekarza w Olecku) odpowiedział, że lek jest zbyt drogi i przesłał receptę
do brata Franka, mieszkającego w północnej Anglii. Franek musiał przyjechać do
Londynu, aby zakupić lekarstwo w polskiej aptece, a następnie wysłać je pod mój
adres. Przesłane lekarstwo przez Franka, o wiele biedniejszego od Józka,
przekonało mnie, że młodszy brat tak przesiąkł kapitalizmem, że oszczędzając na
kupno domu, nie mógł wydać paru funtów na leki dla mojej żony.
Józek posiadał w Londynie aż dwa domy. W jednym z nich mieszkał z nauczycielką
języków obcych, pochodzącą z Wileńszczyzny, a drugi był wynajmowany lokatorom.
Żona Józka, Mieczysława, zwana zdrobniale Mietką, po zakończeniu wojny
przyjechała jako repatriantka z dwiema siostrami i córkami, i zamieszkała w
sierpniu 1945 r. w Świętym Wojciechu pod Gdańskiem. Tu otrzymała na własność dom
w zamian za pozostawiony w Lidzie. Dom dość obszerny, z pięterkiem i ogródkiem
jest położony u stóp wzgórza, na którym został zamordowany przez Prusaków św.
Wojciech.
Obie córki brata po ukończeniu liceum ogólnokształcącego w Gdańsku, wstąpiły na
Politechnikę Gdańską. Anna ukończyła Wydział Łączności i z tytułem magistra
znalazła zatrudnienie w fabryce Telewizorów Neptun, przemianowanej w okresie
późniejszym na Unitra w Gdańsku.
Młodsza córka brata, Krystyna, ukończyła Wydział Architektury, uzyskując stopień
magistra i została wykładowcą na uczelni.
Anna, flegmatyczka, nie znalazła sobie partnera, więc pozostała starą panną i od
marca 1993 r. przeszła na emeryturę.
Krystyna 24 lipca 1967 r. poślubiła Mariana Sztafrowskiego. 10 września 1970
urodziła bliźniaki: Michała i Marka. Obaj chłopcy ukończyli studia na
Politechnice Gdańskiej, Wydział Architektury w 1997r.
Michał ożenił się z Katarzyną Utrysko w lipcu 1992. W grudniu tegoż roku urodził
im się syn Michał. Żona Michała studiuje architekturę.
Obaj synowie Krysi na razie nie pracują (to dane z 1997r.). Krysia zdobyła
doktorat w roku 1971 i nadal pracuje jako wykładowca na uczelni w Gdańsku. Mąż
jej, jako profesor architektury, nieuleczalnie chory, zmarł 30 września 1993r.
Ostatnie lata spędził na wózku inwalidzkim. Mietka, żona Józka, po osiedleniu
się w Świętym Wojciechu pracowała aż do emerytury jako nauczycielka w szkole
podstawowej. Zmarła 24 lipca 1989r. i została pochowana na cmentarzu usytuowanym
na górze św. Wojciecha.
Józek, mój brat, zapalony harcerz – harcmistrz, pałający nienawiścią do
komunistów, zmarł 1 marca 1978r. w Londynie i tam został pochowany. Na jego
pogrzebie była starsza córka, Anna. Nauczycielka języków obcych, z którą on żył
po osiedleniu się w Londynie, nawet nie zaprosiła jego córki na nocleg w swoim
domu. Anna musiała szukać noclegu u harcerzy, kolegów ojca.
W testamencie Józek przekazał rodzinie 2000 funtów szerlingów. Po mężu, żona
Mietka otrzymywała emeryturę angielską, która była przysyłana do Szwecji i
stamtąd, drogą nielegalną, ktoś dostarczał ją do Gdańska. Dwóch emerytur żona
Józka nie mogła pobierać w Polsce. Gdyby zdecydowała się na emeryturę angielską,
o wiele wartościowszą od polskiej, polska nauczycielska zostałaby jej cofnięta.
Tak więc przez 11 lat żona Józka prowadziła dostatnie życie. Zresztą, w
ostatnich latach życia pieniędzy jej nie brakowało.
Krysia, jako bardzo zdolny architekt, potrafiła zarobić, biorąc udział w
rozmaitego rodzaju konkursach architektonicznych oraz projektując szereg
budowli, o wiele więcej, niż wynosiły jej pobory za wykłady na uczelni. Dlatego
też Krysia co roku wyjeżdżała z synem na miesięczne tourne po Europie, ostatnio
po Stanach Zjednoczonych.
Bratu swemu Józkowi, zmarłemu w Londynie, zawdzięczam ukończenie seminarium
nauczycielskiego w Wilnie, on bowiem przez 5 lat pokrywał koszty mojej nauki,
wydając przeszło 3000 zł przedwojennych.
Rodzina Jadwigi, mojej trzeciej siostry
Jadzia, urodzona 23 czerwca 1910 roku w Nowej Wsi, gm. Worniany, pow. wileńsko –
trockiego. Po ukończeniu siedmioklasowej Szkoły Powszechnej w Wormianach,
zaopiekował się nią ksiądz, wujaszek Borówko, mieszkający w Borunach, i ulokował
ją w seminarium nauczycielskim, które istaniało w tej miejscowości. Po trzech
latach ksiądz, brat mojej matki, doszedł do wniosku, że wykształcenie
dziewczynie jest niepotrzebne i przestał sprawować nad nią opiekę.
Dalszym kształceniem siostry zajął się brat Józek, który w tym czasie był
nauczycielem w Smorgoniach. Ulokował ją w internacie Państwowego Seminarium
Nauczycielskiego Żeńskiego w Trokach koło Wilna. Seminarium to ukończyła 13 maja
1937r. Przez rok była bez pracy, ponieważ etaty nauczycielskie zostały
zlikwidowane z powodu kryzysu panującego w kraju. Mieszkała przy rodzicach w
Nowej Wsi i udzielała korepetycji dzieciom ze szkoły w Wornianach.
Pełniła też funkcję instruktorki kulturalno – oświatowej w Związku Strzeleckim w
Wornianach. Funkcję tę sprawowała przez dwa lata. Pracę nauczycielską podjęła w
siedmioklasowej Szkole Powszechnej w Woronie, w pobliżu Wornian. Od 15 kwietnia
1934r. uczyła w sześcioklasowej szkole w Oranach, pow. wileńsko – trockiego. Od
1 września 1934r. wróciła do szkoły w Woronie. 7 października otrzymała etat w
czteroklasowej szkole w Kierdziejowcach, 30 km od Wilna. W tej szkole pracowała
przez kilka lat, do 15 grudnia 1935r., albowiem szkoła została zamknięta z
powodu niewykonania przez gminę kapitalnego remontu.
Z dniem 15 grudnia została przeniesiona do jednoklasówki w Muduciszkach. W tej
szkole 6 czerwca 1936r. zdała egzamin praktyczny. Po wizytacji szkoły, w maju
1937r. została nauczycielką stałą. Na własną prośbę przeniesiono ją do
jednoklasówki we wsi Male w dniu 1 września 1937r. W szkole tej pracowała do
wybuchu wojny, ucząc po polsku, a po wkroczeniu Rosjan, prowadziła lekcje w
języku białoruskim (język ten znała od lat dziecinnych, a opanowała go dokładnie
w seminarium) do 1 września 1941r.
7 października została zatrudniona w siedmioklasowej szkole w Wornianach. Tam
pracowała aż do wyjazdu do Polski. Podczas okupacji niemieckiej prowadziła w
Wornianach tajne nauczanie.
Jadzia wyszła za mąż za Tadeusza Jankowskiego, brata organisty, który uczył mnie
śpiewu w szkole worniańskiej. Ich ślub odbył się 2 maja 1940r. w kościele w
Wornianach. 12 maja 1941r. urodziła im się córka Danuta, a 17 sierpnia 1943r.
syn Władysław. Oboje przyszli na świat w Nowej Wsi.
1 kwietnia 1943r. mąż Jadzi został aresztowany przez Niemców i wraz z innymi
zakładnikami z Wornian przesiedział 5 miesięcy w więzieniu łukiskim w Wilnie.
Wszyscy aresztowani przetrzymywani byli jako zakładnicy za zastrzelenie
litewskiego milicjanta.
W październiku 1944r. ZSRR odzyskał tereny Wileńszczyzny. Enkawudziści
zamierzali aresztować męża siostry, Tadeusza, lecz siostra, przewidując to,
kazała mężowi uciekać z Wornian, i dzięki temu uratowała mu życie. Tadek po paru
dniach znalazł się w Wilnie i rozpoczął pracę w zakładzie mleczarskim w
Podbrzeżu koło Wilna.
Z Wornian do Wilna siostra wyjechała 28 czerwca 1945r. Tam połączyła się z mężem
i 12 lipca wyjechali całą rodziną transportem nauczycielskim do Polski.
Na Ziemie Zachodnie przybyła 3 sierpnia i zamieszkała w szkole we wsi Kandlewo,
w powiecie Wschowa. Szkoła była filią szkoły powszechnej w Konradowie.
W Kondlewie uczyła dzieci klas III i IV, a dwa razy w tygodniu dochodziła do
Konradowa, nauczając historii w klasach II i III oraz nauki o Polsce w klasie
VII.
W szkole w Konradowie zatrudniona została od 1 września 1945r. do 31 sierpnia
1951r. Jej mąż w tym czasie dochodził do pracy we Wschowie. 1 września 1951r.
siostra przeniesiona została na własną prośbę do siedmioklasowej szkoły w
Kolbudach koło Gdańska i tam pracowała aż do emerytury.
W 1970r., z powodu operacji siatkówki prawego oka, 1 grudnia przeszła na
emeryturę. Przez trzy lata była zatrudniona na pól etatu. Ogółem przepracowała w
szkole kobudzkiej 23 lata, a w zawodzie nauczycielskim 43 lata.
Pracując jako nauczycielka w Kolbudach, sprawowała funkcję instruktorki
nauczania początkowego w powiecie gdańskim. 18 listopada 1959r. ukończyła
Zaoczne Studium Nauczycielskie w Poznaniu o kierunku pedagogika ze specjalnością
nauczania początkowego. W Dniu Nauczyciela 1970r. otrzymała list pochwalny od
Ministerstwa Oświaty, w którym zostało wyrażone uznanie i podziękowanie za
dotychczasową wzorową i owocną pracę na polu oświaty i wychowania. 3 listopada
1970r. została odznaczona Srebrnym Krzyżem Zasługi, 28 września 1981r. Medalem
Komisji Edukacji Narodowej, a 22 lipca 1984r. otrzymała Medal 40–lecia Polski
Ludowej.
Córka siostry, Danuta, ukończyła Liceum Ogólnokształcące w Pruszczu Gdańskim, a
12 maja 1964r. Państwowe Zaoczne Studium Oświaty i Kultury Dorosłych. Od 1958r.
rozpoczęła prace w Państwowym Przedsiębiorstwie Budowlanym w Gdańsku. W tym
zakładzie przepracowała aż do 1 września 1955r, kiedy została emerytką. Podczas
nauki w szkole i pracy w przedsiębiorstwie, należąc do młodzieżowej organizacji
turystycznej, zwiedziła całą Europę, częściowo Azję, Afrykę i Amerykę (Meksyk).
Podróżując podczas urlopu i poznając świat, nie znalazła czasu na wyszukanie
męża. Została starą panną i sprawuje obecnie opiekę nad ojcem, jeśli się nie
mylę 93 – letnim i matką starszą ode mnie o 4 lata. Syn siostry, mój imiennik,
ukończył Politechnikę Gdańską. Odbył studia magisterskie na Wydziale
Mechanicznym i Technologicznym w zakresie maszyny i technologia przeróbki
plastycznej. 27 czerwca otrzymał tytuł magistra – inżyniera mechanika i
rozpoczął pracę w Politechnice Gdańskiej. Syn Jadzi poślubił Urszulę Metz dnia
16 listopada 1974r. Ukończyła ona ekonomię w Sopocie w 1976r. i została
magistrem ekonomii. Od 1968r. pracuje w DOK w Gdańsku. Ich córka, Joanna
Urszula, urodziła się w marcu 1981r. Uczęszcza obecnie do II klasy Liceum
Ogólnokształcącego w Gdyni.
Mąż Jadzi, Tadek, pracował w Spółdzielni Gminnej w Kolbudach na stanowisku
kierownika gospodarczego. Przeszedł na emeryturę w 1970r. Obecnie mieszkają w
Kolbudach, zajmują trzy pokoje z kuchnią i werandą. Pomieszczenie to zakupili,
chociaż starali się o utrzymanie za mienie pozostawione na Wileńszczyźnie.
Starość mają nieciekawą, bo ciągle coś im dolega. Całe szczęście, że mieszka z
nimi córka emerytka, która, chociaż też choruje, ale jeszcze potrafi zadbać o
swoich rodziców.
Rodzina Juliana Żurowskiego – muzykanta
Julek, urodzony dwa lata wcześniej ode mnie, 13 stycznia 1912r. Kiedy został
zwerbowany do orkiestry 86 pp. W Mołodecznie w grudniu 1924r., uczęszczał do
piątej klasy Szkoły Powszechnej w Wornianach. W orkiestrze grał na flecie i
pikolo. Był bardzo niezadowolony, bowiem jego koledzy dostali instrumenty dęte o
wiele większe niż jego flet i pikolo. Jednak, mając słuch prawie doskonały,
opanował grę na swoich instrumentach perfekcyjnie. Nauczył się też gry na
saksofonie i akordeonie, i trochę słabiej na pianinie i skrzypcach. W wojsku
uprawiał lekkoatletykę i grał w piłkę nożną, ukończył również szkołę powszechną.
W roku 1932 został na własną prośbę zwolniony z orkiestry 86 pp. Wstąpił w
stopniu kaprala do orkiestry wojskowej 80 pp. W Grodnie.
W roku 1939 brał udział w działaniach wojennych. Jego pułk został rozbity. Długo
poszukiwał oddziałów polskich, tułając się po lasach. Wrócił do domu rodzinnego
zawszony i wycieńczony w grudniu 1939r.
W Wielką Sobotę 1940r. został aresztowany razem z najstarszym bratem rankiem i
Józkiem, nauczycielem, lecz zwolniono go po czterech dniach, aby mógł prowadzić
gospodarkę w Nowej Wsi. Uprawiając rolę, współpracował z oddziałami AK. Pomagał
im w przemycaniu broni. 12 maja 1940r. pojął za żonę Marię Jurkojć, rodzoną
siostrę Michaliny, żony Franka. W Wornianach, które zostały połączone z Nową
Wsią, urodził się w 1941r. syn Julka, któremu na chrzcie nadano imię Wiesław, a
w 1942r. urodziła się im córka, Jadwiga.
Julek, podczas służby w orkiestrze wojskowej wcale nie pił wódki. Dopiero kiedy
władze ZSRR przyłączyły tereny Wileńszczyzny do swego terytorium i zrobili z
niego nadwornego muzykanta, który im przygrywał na akordeonie na wszystkich
zabawach i weselach, nauczyli go pić wódkę. Od tego czasu bez wódki nie mógł się
obejść i w rezultacie ona była w okresie późniejszym przyczyną jego
przedwczesnej śmierci, ale o niej wspomnę później.
W sierpniu 1945r. Julek, jako repatriant wyjechał ze swoją rodziną i osiedlił
się w Zielonej Górze. Tu otrzymał na własność dom jednorodzinny (rekompensata za
mienie pozostawione na wschodzie) i zamieszkał z Michaliną, siostrą żony i jej
trójką dorosłych dzieci.
Rozpoczął pracę jako adiunkt PKP w Zielonej Górze. Założył dętą orkiestrę
kolejową i był jej kapelmistrzem. Grał też w orkiestrze symfonicznej na flecie i
pikolo.
Jego najstarszy syn Wiesław jest magistrem ekonomii i prawa. Początkowo pracował
w Urzędzie Wojewódzkim, a później w Komendzie Straży Pożarnej w Zielonej Górze.
W 1972 wyjechał do Torunia i znalazł zatrudnienie w Fabryce Elana. Ożeniony w
roku 1965 z Janiną Owsianą o wykształceniu średnim, pracującą w Urzędzie
Pocztowym na stanowisku urzędniczki biurowej w Toruniu. Ich syn Arkadiusz
Szymon, urodzony w 1965r., ukończył wyższe studia i jest magistrem prawa.
Pracuje w spółce cywilnej. W roku 1975 pojął za żonę Monikę Stus z Łodzi,
studentkę IV roku ekonomii.
Córka Julka, Jadwiga, zwana w domu Jagodą, po ukończeniu szkoły średniej
pracowała w Przedsiębiorstwie Wodociągów i Kanalizacji w Zielonej Górze, a
następnie w Instytucie Kształtowania Środowiska jako pracownica biurowa. Była
też zatrudniona w Lubuskim Teatrze L. Kruczkowskiego w pracowni krawieckiej. Od
września 1997r. jest na rencie, samotna i bezdzietna.
Syn Julka, Jerzy Julian, urodzony 23 września 1947r. w Zielonej Górze, otrzymał
wykształcenie zawodowe ogólnobudowlane.
Trzeci syn Julka, Julian Ignacy, ukończył szkołę zawodową, zdobywając zawód
frezera. Pracuje jako kierownik magazynu meblowego Fabryk Mebli Zetań S.A w
Zielonej Górze. Jest samotnym i bezdzietnym starym kawalerem.
Ostatni syn Julka, Janusz, urodził się 18 września 1954r. Po ukończeniu szkoły
zawodowej, pracuje jako murarz – tynkarz w Dziale Technicznym Politechniki
Zielonogórskiej. Ożenił się dnia 26 marca 1977r. z Renatą Sutowicz, o
wykształceniu zawodowym, pracującą jako kucharka w gastronomie.
Janusz miał z Renatą dwóch synów: Artura Adama, urodzonego w roku 1979, i
Mariusza, urodzonego w roku 1983. Artur posiada wykształcenie zawodowe i pracuje
jako monter urządzeń elektronicznych w Zielonej Górze. Mariusz uczęszcza do
szkoły podstawowej.
Janusz Żurowski rozwiódł się z Renatą 10 marca 1987r. i ożenił się ponownie dnia
26 czerwca 1987r. z Aliną Nowicką, pochodzącą z Głogowa i pracującą jako technik
ogólnobudowlany w Instytucie Budownictwa Politechniki Zielonogórskiej.
Janusz ma z Aliną trzy córki: Hannę Marię, urodzoną w 1989r., Karolinę, urodzoną
w 1992r. i Igę Marię, urodzoną w roku 1995.
Julek, pracując na kolei był kapelmistrzem orkiestry kolejowej i członkiem
Orkiestry Symfonicznej w Zielonej Górze. Ponieważ miał dobrze opanowaną grę na
akordeonie i saksofonie, stworzył prywatny zespół muzyczny, z którym występował
na rozmaitych imprezach, zabawach oraz weselach. Miał przy tym okazję do
nadmiernej konsumpcji alkoholu. W ostatnich latach swego życia nie mógł się bez
niego obyć. Kiedy podczas urlopu wyjeżdżał w podróż dookoła Polski (korzystał z
bezpłatnego biletu jako pracownik kolei), miał okazję do popicia, gdyż jego
koledzy, których odwiedzał, nie stronili od napojów wyskokowych. Mnie odwiedził
dwukrotnie. Pierwszy raz zimą 1987 roku, kiedy główną budowlą na lodowisku Bajka
przy mojej szkole była “Chatka Baby Jagi”, wykonana przez uczniów. Julek był
zachwycony ozdobami śnieżnymi wokół całego lodowiska. Drugi raz odwiedził mnie z
najstarszym bratem frankiem, który przyjechał z Anglii, aby odwiedzić swoją żonę
i dzieci. Do Olecka przybyli, gdyż chcieli odszukać Krasińskiego, brata męża
mojej najstarszej siostry Werusi, który zamieszkał we wsi Wieliczki, 6 km od
Olecka. Kiedy pojechali, okazało się, że on po przejściu na emeryturę przeniósł
się do Ełku. Udali się więc do tego miasta, aby go odszukać. Mieli sporo
szczęścia, by odnaleźć swego ziemlaka, i podczas całorocznej libacji tak się
popili, że do Olecka przyjechali taksówką. Taksiarz przywiózł ich na dworzec
kolejowy, a nie na ulicę Składową, gdzie zamieszkałem od roku 1974. Z dworca,
zanim przyszli do nas, parę razy podtrzymując się nawzajem, upadli, i Franek
przyszedł z podrapanym nosem. Nazajutrz, po całkowitym wytrzeźwieniu, wyjechali
do Zielonej Góry.
W marcu 1978r. Julek został całkowicie sparaliżowany i 12 marca zmarł nie
odzyskawszy przytomności. Na jego pogrzebie nie byłem, ponieważ przebywałem w
tym czasie w Nysie, dokąd zostałem zaproszony jako gość, na zawody ogólnopolskie
Błękitnej Sztafety.
Żona Julka, która po wyjściu za mąż zajmowała się wychowaniem dzieci (miała ich
pięcioro) i była aż do śmierci gospodynią domu. Zmarła w 1995r. i została
pochowana w Zielonej Górze obok swego męża. Żyła 17 lat dłużej od męża i
utrzymywała się z emerytury po nim. Jeszcze za życia Julka miała lekkie
niedomaganie na umyśle, gdyż zaniedbywał on ją, obracając się ciągle w wesołym
towarzystwie.
Najmłodsza z moich sióstr, Gienia
Gienia ukończyła szkołę powszechną w Wornianach dwa lata po mnie, t.j. w roku
1930/31, kiedy ja rozpoczynałem naukę w seminarium nauczycielskim w Wilnie.
Przez parę lat przebywała przy rodzicach i pomagała im w gospodarstwie. Kilka
lat przed wybuchem wojny wujaszek ksiądz Borówko, został przeniesiony z Wilna do
Wołkowyska i wtedy siostra wyjechała do wujaszka i została jego gospodynią na
plebani w Wołkowysku.
Gdy wybuchła II wojna światowa i Wołkowysk został okupowany przez sowietów,
siostra w dalszym ciągu w tym mieście przebywała, chociaż wujaszek był zesłany
na kurację w głąb ZSRR. Powrócił do swej parafii przed wkroczeniem wojsk
hitlerowskich do Związku Radzieckiego.
W roku 1940, po wywiezieniu członków mojej rodziny na Syberię i do Kazachstanu,
moja matka opuściła wieś rodzinną, przybyła do Wołkowyska i zamieszkała u swego
brata, księdza Borówki.
Przebywając w Wołkowysku, Gienia poznała swego kolegę z ławy szkolnej, Wacława
Żydowicza (siedziałem z nim w jednej ławce), który miał zamiar pojąć ją za żonę.
Niestety, nic z tego nie wyszło, bowiem siostra nie przyszła na ostatnią randkę,
więc kolega zrezygnował ze starań o jej rękę, i Gienia została starą panną. Po
ukończeniu wojny, dosyć często przyjeżdżała do Polski załatwiać rozmaite sprawy
księży i zakonnic, z którymi miała do czynienia.
Zimą 1964r., gdy moja matka zmarła, przeżywszy 87 lat i została pochowana na
cmentarzu w Wołkowysku, Gienia przybyła do Olecka, przywożąc metrykę zgonu. Na
podstawie tej metryki wypłacono mi w ZUS 100 zł. Za pieniądze wypłacone mnie,
bratu Julkowi, siostrom Jadzi i Julii, Gienia postawiła pomnik na grobie matki.
Z Wołkowyska wujaszek Borówko został przeniesiony do Grodna i tam zakończył
swoje życie. Gienia pełniła funkcję gospodyni u innego proboszcza, a po jego
śmierci uzyskała spadek w wysokości 25 tysięcy rubli, jednak z tych pieniędzy ją
okradziono. W ostatnich latach życia opiekowały się nią zakonnice, którym w
zamian za opiekę przekazała dom w Druskienikach, otrzymany w spadku po śmierci
matki Marcjanny Lencewiczowej.
Gienia zmarła 27 maja 1995r. w Kamionce, 30 km od Grodna i tam została
pochowana.
W ostatnich latach jej życia moja siostra Jadzia, wraz z córką, odwiedzały ją u
zakonnic, lecz nie mogły się z nią porozumieć, bo straciła pamięć. Zakonnice
wykorzystały to i uzyskały jej podpis na testamencie, w którym przekazała sporo
kosztowności w złocie i dom w Druskienikach zakonowi. W zamian za tak hojne
dary, zakonnice obiecały zamówić kilka mszy gregoriańskich za jej duszę.
Dane, dotyczące całej mojej rodziny podczas wojny i bezpośrednio po jej
zakończeniu, uzyskałem od siostry Jadzi, odwiedzając ją w marcu 1974r. dalsze
losy braci i sióstr z dokładnymi latami przedstawiła mi dopiero w 1997r.
Pamiętnik z całego mego życia zacząłem pisać w roku 1995 za namową reporterki
telewizyjnej, Ireny Groblewskiej, twórczyni Przystanku Olecko i Przystanku
Gołdap, i jeszcze go nie skończyłem, chociaż minęło już 6 lat i rozpoczął się
nowy wiek.
Po opisaniu losów moich braci i sióstr, z których pozostała przy życiu tylko 92
– letnia siostra Jadzia, muszę wrócić do własnych przeżyć, o których napisałem
sporo, a pozostały jeszcze 54 lata spędzone w Olecku.
Po odwiedzeniu brata Julka i siostry Jadzi, wróciłem z żoną do Opola i czekałem
kilka tygodni aż nastanie wiosna i będę mógł wybrać się do Olecka, gdzie wg
relacji siostry, osiedliła się moja dawna nauczycielka z końca lat dwudziestych
oraz sporo znajomych z mojej wsi i miasteczka Worniany.
W połowie kwietnia 1947r. wybrałem się w podróż pociągiem do Olecka. Po szeregu
przesiadek w Katowicach, Warszawie, Białymstoku i Ełku, dotarłem, nie pamiętam
już w ile godzin, do stacji Olecko. Tu, otrzymawszy wskazówki od naczelnika
stacji, odnalazłem dom na ulicy Kwiatowej, w którym zamieszkał Romuald
Stankiewicz, ożeniony przed wojną z moją koleżanką, Eleonorą Lewicką, z którą
uczęszczałem do Szkoły Powszechnej w Wornianach.
Przywitanie było nadzwyczaj serdeczne. Ostatni raz odwiedzałem ich w Brześciu
nad Bugiem w roku 1938, podczas odbywania ćwiczeń rezerwy w 35 pp. Oni mieszkali
wówczas w jednym pokoju i odbywali praktykę adwokacką po zakończeniu studiów
prawniczych na Uniwersytecie w Wilnie. Teraz mieli do dyspozycji wiele
pomieszczeń z łazienką i innymi wygodami oraz dosyć duży ogród.
Opowiadaniom o przeżyciach podczas okupacji sowieckiej, a później niemieckiej
nie było końca. Okazało się, że brat Julek pomagał im w przeprowadzce z Brześcia
do Wornian.
Skromną kolację (w tym czasie na luksusy nie stać było nawet starosty)
zakończyła pierwszy wieczór mego pobytu, po czym udaliśmy się na spoczynek. Ich
trzyletni synek Jerzy poszedł do łóżka o wiele wcześniej.
Nazajutrz rozpocząłem odwiedzanie innych znajomych. Na tej samej ulicy mieszkał
felczer Ignacy Lewicki z żoną akuszerką, ojciec żony starosty oraz Alojzy
Lewcki, powiatowy architekt z żoną, syn felczera. Zajmowali oni dwa inne domy
poniemieckie, również z ogródkami.
Odwiedziwszy rodzinę Lewickich, wybrałem się do swojej byłej nauczycielki, pani
Jadwigi Dryllowej, mieszkającej w innej dzielnicy. Przechodząc przez Plac
Wolności (podobno największy w Europie) stwierdziłem, że większość domów przy
nim jest wypalona i zrujnowana. Dopiero kilka zdołano odbudować. W jednym z nich
mieścił się sklep spożywczy PSS, w drugim księgarnia nauczycielska, a w trzecim
restauracja.
Z kościoła ewangelickiego na wzgórzu w środku miasta pozostały tylko mury z
czerwonej cegły.
Pani Dryllowa mieszkała ze swą matką Zamarajewową, byłą żoną oficera
rosyjskiego, przy ulicy Łąkowej, obok Szkoły Powszechnej nr 1, w której uczyła.
Odwiedziłem ją i byłem częstowany czym chata bogata. Radziła mi, abym
przyjeżdżał do Olecka na stałe i wrócił do zawodu nauczycielskiego.
Trzeciego dnia pobytu w Olecku zwiedziłem wszystkie obiekty sportowe, łącznie z
piękną skocznią nad jeziorem, parkiem i pomnikiem z kamienia, wybudowanym przez
Niemców na pamiątkę plebiscytu w 1920r., w którym podobno tylko dwóch Polaków,
Mazurów głosowało za przyłączeniem Olecka do Niemiec i dlatego też Olecku nadano
nazwę Treuburg (Wierny Gród). Obiekty sportowe, park oraz jezioro, podobały mi
się bardzo. Postanowiłem przeprowadzić się do uroczego Olecka. Romek, obecny
starosta, krewniak mojej bratowej Michaliny, którego w latach 30 – tych
ubiegłego wieku poznałem w Wornianach, a później spotykałem go w Wilnie,
zapraszał do osiedlenia w Olecku.
Żegnając gościnnych gospodarzy, wyraziłem chęć na osiedlenie się w Olecku i
powróciłem do Opola. Przesiedlić się na Mazury z żoną na razie nie mogłem. Brat
żony, Ziutek Lewicki, uczęszczający do gimnazjum, musiał skończyć I klasę, a to
miało nastąpić dopiero 24 czerwca.
Chociaż pieniędzy na życie nam jeszcze nie brakowało, bowiem z cementowni
otrzymałem 40 000 zł i kartki żywnościowe do końca maja, ale należało pomyśleć o
znalezieniu nowej pracy i mieszkaniu w Olecku.
STĄD ALBUM
Pod koniec kwietnia wyjechałem ponownie do Olecka, zabierając ze sobą koc,
bieliznę pościelową i parę tysięcy złotych. Po przyjeździe do miasta, zgłosiłem
się do starosty i rozpocząłem szukanie zatrudnienia. Znalazłem je w Powiatowym
Zarządzie Gminnych Spółdzielni w dziale księgowości. Głównym księgowym w RZGS
był znany mi z Wileńszczyzny nauczyciel Giercuszkiewicz, ożeniony w Nowej Wsi z
Zofią Sadowską, urodziwą dziewczyną, którą zachwycali się kawalerowie z całej
wsi.
Praca w księgowości, chociaż dobrze płatna, nie odpowiadała mi. Siedzenie przez
8 godzin na krześle źle wpływało na moje samopoczucie.
Po trzech tygodniach ślęczenia w biurze zwolniłem się, za namową mojej dawnej
nauczycielki Dryllowej, u której tymczasowo zamieszkałem w pokoiku na górce,
zgłosiłem się do Inspektoratu Szkolnego i zostałem zatrudniony w dniu 20 maja
1947 roku jako nauczyciel Szkoły Powszechnej nr 2, położonej przy ul.
Nocznickiego.
Kierownikiem tej szkoły był Władysław Jarmuła. Przydzielił mi 24 godziny wf, od
V do VIII klasy. W tym czasie nazwy wychowanie fizyczne nie używano, była tylko
gimnastyka dwie godziny tygodniowo i dwie godziny przysposobienia sportowego na
klasy od V do VII. Oprócz gimnastyki i przysposobienia sportowego przydzielono
mi 6 godzin śpiewu i 2 godziny na chór szkolny. Szkoła nie posiadała sali
gimnastycznej, ani odpowiedniego boiska do ćwiczeń. Na placu dość obszernym
znajdowały się schrony przeciwlotnicze, zabezpieczone drzewnymi balami. Z
przyrządów gimnastycznych szkoła posiadała tylko jeden materac, kozła i
skrzynię. Chcąc je wykorzystać, wynosiliśmy przed szkołę i tam uczyłem
dziewczęta i chłopców skoków przez te przyrządy.
Na dwugodzinne przysposobienie sportowe, na które składały się gry sportowe,
lekka atletyka, gry terenowe i nauka pływania, a zimą łyżwiarstwo, saneczkowanie
i narciarstwo, chodziłem z młodzież na stadion, nad jezioro, czy też teren wokół
Olecka.
Maj minął szybko. Pozostały tylko 4 tygodnie czerwca. Około 15 czerwca
wyjechałem z młodzieżą klas VI i VII (25 osób) na wycieczkę do Gdańska.
Do pomocy miałem moją nauczycielkę panią Dryllową. Do Torunia dojechaliśmy z
Olecka pociągiem. Ponieważ most przez Wisłę został zniszczony podczas działań
wojennych, a jego odbudowa nie została zakończona, musieliśmy przepłynąć przez
Wisłe promem.
Po drugiej stronie Wisły czekał na nas drugi pociąg. Dojechaliśmy nim do Gdańska
– Wrzeszcza i zamieszkaliśmy w schronisku szkolnym.
Pierwszy dzień poświęciliśmy na zwiedzanie potwornie zniszczonego Starego Miasta
i portu Gdańskiego oraz parku w Oliwie i katedry, w której wysłuchaliśmy
koncertu na słynnych organach z figurami poruszającymi się podczas grania.
Drugiego dnia dojechaliśmy tramwajem do Sopotu, miasta prawie nie zniszczonego,
i po obejrzeniu sławnego Sopockiego mola, pociągiem przybyliśmy do Gdyni, gdzie
motorówką z przewodnikiem zwiedziliśmy również bardzo zniszczony port. Kto miał
trochę pieniędzy, mógł nabyć pamiątki wykonane z bursztynu.
Po powrocie z Gdyni, wieczorem, umęczeni całodziennym zwiedzaniem, zasiedliśmy
do kolacji, a następnie ułożyliśmy się do snu.
Nazajutrz po śniadaniu odjechaliśmy z dworca głównego do Malborka, aby zwiedzić
zamek krzyżacki. Przewodnik oprowadzający nas po komnatach, szereg ich ominął,
gdyż zostały zniszczone i nie zdążono ich odrestaurować. Posiliwszy się skromnym
obiadem w barze mlecznym, zajęliśmy miejsca w pociągu zdążającym do Torunia. Tu
znowu czekała nas przeprawa promem przez Wisłę. Po przeprawie pociąg jadący
przez Olsztyn do Białegostoku dowiózł nas do Ełku i tu przesiadając do pociągu
zdążającego do Suwałk dojechaliśmy szczęśliwie do Olecka.
Tak się zakończyła udana wycieczka młodzieży Szkoły nr 1 na nasze polskie
wybrzeże. Do końca roku szkolnego pozostało tylko kilka dni, więc upłynęły
szybko. 24 czerwca wyjechałem do Opola, aby przygotować się do przeprowadzki.
Gdy przybyłem do Opola, zgłosił się do nas Ślązak Cypek, właściciel domu, z żoną
i córką. Pozwoliliśmy na razie ulokować się na strychu przybudówki PUR
(Państwowy Urząd Repatriacyjny). Gdy się dowiedział, że mamy zamiar opuścić
Opole, jeszcze przed przybyciem właściciela Cypka, przysłał samochód ciężarowy z
obsługą, która jeden z kredensów stojących w kuchni załadowała na wóz i wywiozła
do centrum miasta, gdzie mieścił się PUR. Chcąc uratować resztę mebli
znajdujących się w trzech pokojach i kuchni, udałem się z właścicielem Cypkiem
do Urzędu Miejskiego i tam na podstawie przedstawionych dokumentów uzyskał on
prawo do zamieszkania z rodziną w swoim własnym domu. Gdyby nie moja
interwencja, to przypuszczalnie urzędnicy PUR, którzy byli lwowiakami i niezbyt
przychylnie odnosili się do ślązaków, oczyściliby mieszkanie Cypka ze wszystkich
mebli. Brat żony wyjechał do rodziców zaraz po zjawieniu się rodziny Cypków.
Nasz pobyt w Opolu trwał jeszcze dwa dni. Moja żona przehandlowała swoje 2 kury
na serwetę stołową. Po zapakowaniu wszystkich swoich rzeczy do dość pojemnej
walizki i sporządzeniu dwóch tobołków z pościelą, kocami i ślubną pierzyną (nie
spaliśmy pod nią ani razu) wyjechaliśmy na dworzec dorożką, zabierając również
narty i rower, zakupione za 300 zł na rynku.
W drodze do Olecka mieliśmy aż cztery przesiadki. 30 czerwca, pozostawiwszy
swoje klamoty u pani Dryllowej, wyjechałem z żoną do jej rodziców w Chybowie.
Przez dwa miesiące wakacyjne pomagałem teściowi w pracach polowych podczas
sianokosów i żniw. Często chodziłem do pobliskiego lasu zbierając czarne jagody,
borowiki i kurki. Jeździłem też na rowerze do lasu odległego 10 km od Chybowa.
Stamtąd przywoziłem czasami ponad 10 litrów czernic. Jeśli nastawiałem się na
zbieranie borowików, to udawało mi się znaleźć około setki. W tym lesie
zbierałem też kamionki, kwaśne jagody rosnące gronami. Z tych kamionek teściowa
po zasypaniu ich cukrem, uzyskiwała wyśmienity sok, podobno nadający się
szczególnie do zaprawiania wódki.
W połowie sierpnia zbierałem w lesie chybowskim sporo orzechów, dosuszając je na
strychu.
Kilka dni przed rozpoczynającym się rokiem szkolnym 1947/48 wyjechaliśmy do
Olecka wraz z siostrą żony, Urszulą Lewicką, która miała uczęszczać do Liceum
Ogólnokształcącego w Olecku.
Po przeniesieniu swoich rzeczy do domu felczera Ignacego Lewickiego na ulicy
Kwiatowej, zamieszkałem u niego z żoną i siostrą żony Ulą. Z żoną rozlokowałem
się w pokoiku na górce, a Ula korzystała z jednego pokoju na dole. Łaizenka była
wspólna i kuchnia też. Ile wynosił nasz czynsz, już dokładnie nie pamiętam. W
każdym razie zakup opału na zimę płaciłem połowę należności, jak również za
wodę, oświetlenie i gaz.
Pan Lewicki przed wojną mieszkał od roku 1925 w domu mego ojca na
Wileńszczyźnie, a po wybudowaniu własnego przeniósł się z rodziną do Wornian
parę lat przed wybuchem wojny.
Inspektor szkolny obarczył mnie funkcją instruktora wf na powiat olecki i
gołdapski. W obrębie obu powiatów czynnych było 47 szkół. Poświęcając jeden
dzień w tygodniu mogłem zwizytować tylko raz każdą szkołę w ciągu roku. Jeśli
szkoły były oddalone od siebie od 10 do 15 km, odwiedzałem w ciągu jednego dnia
dwie. Do sześciu szkół mogłem dojechać pociągiem, a do reszty tylko rowerem.
Autobusy PKS w tym czasie jeszcze nie kursowały. Na wyjazdy miałem jeden dzień w
tygodniu, przeważnie w soboty. Z tego tytułu nie pobierałem żadnego
wynageodzenia, a tylko zwrot kosztów podróży.
We wrześniu nawiązałem łączność z Klubem Sportowym “Sparta” i zostałem czynnym
zawodnikiem 11 – osobowej sekcji siatkówki, koszykówki i piłki ręcznej. Treningi
siatkówki odbywały się w parku na placyku obok kortów tenisowych, a koszykówki
na małym stadionie. W drużynie siatkówki grałem jako kapitan, mając w składzie
Leona Mosiejkę, Wacława Urbanowicza, Domisiewicza – ucznia Liceum
Ogólnokształcącego w Olecku, Tadeusza Sawickiego, Ferenca – oficera
dojeżdżającego z jednostki w Kowalach oraz Makarewicza – księgowego Miejskiej
Rady.
W drużynie koszykówki, której kapitanem był Leon Mosiejko, grali oprócz mnie
Peczkajtis, Litwin z Wilna, pracujący w szpitalu miejskim jako ginekolog,
Łowczyński, Bojar – nauczyciel gry na skrzypcach w Ognisku Muzycznym w Olecku
oraz Pawłowski – sanitariusz ze szpitala.
Składu drużyny piłki ręcznej nie potrafię podać, gdyż nazwiska większości z nich
wyleciały mi z pamięci, chociaż treningi na dużym stadionie prowadziłem sam.
W grudniu na Placu Wolności zostało wylane przez straż ogniową lodowisko o
wymiarach 30x60 m. Korzystałem z niego przez całą zimę z klasami chłopców.
Ponieważ nie miałem własnych łyżew, zamówiłem u szewca Niedzielki buty hokejowe.
Łyżwy, oryginalne kanadyjki, dostałem od kierownika Szkoły Powszechnej w
Mieruniszkach. Idąc za moim przykładem, również Leon Mosiejko zamówił u szewca
takie same buty, lecz łyżwy musiał zakupić.
Młodzież z mojej szkoły powynajdowała łyżwy poniemieckie, przykręcane do butów
więc mogłem ją uczyć jazdy na lodzie. Znalazły się i poniemieckie kije hokejowe.
Mogliśmy raz w tygodniu na zajęciach przysposobienia sportowego zagrać w hokeja
na lodzie. Tafla lodowa nie była idealna, bowiem Straż Ogniowa wylewała ją tylko
dwa razy w tygodniu. Jeśli po jeździe powstawały dziury, zalewaliśmy je wodą z
pompy znajdującej się obok zniszczonego budynku poczty. Odległość od szkoły do
Placu Wolności wynosiła tylko 300 m, więc na dojście do lodowiska
potrzebowaliśmy nie więcej niż 5 minut.
Z dziewczętami było trochę gorzej. One nie posiadały łyżew. Uprawiałem z nimi
saneczkarstwo.
W drugim tygodniu marca przy dużym nasłonecznieniu lód się zaczynał topić. Z
zajęć na lodzie musiałem zrezygnować. Chodziłem z chłopcami na jezioro lub narty
czy też sanki.
W kwietniu, kiedy śnieg stopił się, organizowałem gry terenowe i marszobiegi,
zarówno dla dziewcząt jak i chłopców.
Maj poświęcałem na zabawy i gry na pobliskich placykach porośniętych trawą. Na
zajęcia z lekkiej atletyki udawaliśmy się aż na miejski stadion.
W połowie czerwca, przy silnym nasłonecznieniu przeprowadzałem zajęcia na
skoczni, ucząc dziewczęta i chłopców pływania.
Koniec roku nastąpił dnia 24 czerwca. Sześć dni pozostało do końca miesiąca.
Wykorzystałem je na zbiór poziomek w lesie obok Dworku Mazurskiego, po drugiej
stronie jeziora. Z tych poziomek żona przygotowała sporo słoików dżemu na zimę.
Nie zapomniałem też o dostarczeniu poziomek mojej dawnej nauczycielce Dryllowej.
30 czerwca wyjechałem na wakacyjny kurs wf I stopnia dla nauczycieli szkół
powszechnych w Augustowie, a żona do rodziców w Chybowie. Kurs zorganizowano w
budynku Liceum Pedagogicznego i tam zamieszkaliśmy, stołując się w internacie
tegoż liceum. Wykłady odbywały się w auli szkolnej, a zajęcia praktyczne na
boiskach przyszkolnych oraz w sali gimnastycznej i na jeziorze Necko, gdzie
uczono nas pływania żabką i kraulem.
Prawie połowę uczestników stanowiły panie lecz ich sprawność fizyczną
pozostawiała dużo do życzenia. Przekonałem się o tym, kiedy w ramach zajęć
nadobowiązkowych zostały zorganizowane zawody siatkówki dwójek mieszanych. Moja
partnerka umiała tylko poprawnie odbić piłkę, którą po przyjęciu serwu
przeciwnej drużyny podawałem do niej. Umiała też dosyć dobrze zaserwować. Mimo
tak słabych uzdolnień mojej partnerki, zdołałem grając z nią zdobyć mistrzostwo
kursu. Na tym kursie nauczyłem się tańców regionalnych i ludowych, szeregu gier
i zabaw, przewidzianych w programie klas młodszych. Podszkoliłem się trochę w
pływaniu oraz poznałem zasady ideologiczne PPR. O tych zasadach zapoznawał
uczestników podczas wykładów dyrektor liceum, pan, a właściwie obywatel ( w tym
czasie używało się tylko tego zwrotu), Ludwik Jaworski, przedwojenny nauczyciel
geografii w Żeńskim Seminarium Nauczycielskim w Trokach koło Wilna. To
seminarium ukończyła moja siostra Jadwiga, która swego nauczyciela geografii
uwielbiała, chociaż już wtedy, po odprowadzeniu wychowanek do kościoła, sam
przebywał na zewnątrz. Był to człowiek, który stosował zasady komunizmu w życiu
codziennym. Żył bardzo skromnie. Całymi latami chodził w jednej czapce i
zdarzało się tak, że uczniowie kupowali mu w prezencie nową, gdyż stara,
zniszczona, niezbyt dobrze świadczyła o prezencji dyrektora.
Wśród uczestników kursu mieliśmy nauczyciela świetnie grającego na akordeonie i
chcąc to wykorzystać, organizowano wieczorki, połączone z nauczaniem nowych
piosenek i tańcami.
Kurs zakończył się 31 lipca. Otrzymawszy zaświadczenie z ukończenia kursu,
udaliśmy się pociągiem do swoich miejsc pracy. Po przyjeździe do Olecka
stwierdziłem, że plac, na którym jeździliśmy na łyżwach, został pokryty gruzem.
Pozwolił na to ówczesny przewodniczący Powiatowego Komitetu Kultury Fizycznej i
Turystyki, Łabanowski.
Moja interwencja u władz miejskich i powiatowych nie odniosła żadnego skutku.
Mogłem tylko zaśpiewać: “W mogile ciemnej śpisz na wieki” i przygotować w roku
szkolnym 1948/49 do zimowych zajęć w terenie na pobliskich górkach, sadzawkach i
jeziorze oleckim.
Miejska Rada Narodowa zaplanowała na większej części Placu Wolności założyć park
zaprojektowany przez powiatowego architekta, Alojzego Lewickiego, syna felczera,
u którego zamieszkałem i dlatego też pozwoliła pokryć gruzem lodowiskowy plac. A
ten plac przeznaczony był przez Niemców na lodowisko i pokryty był kafelkami.
W pierwszych dniach sierpnia wyjechałem do żony w Chybowie i znowu spędziłem
cały miesiąc pomagając teściowi w żniwach, zbierając w okolicznych lasach
borówki, jagody (czarne borówki), a nawet borówki czerwone, zwane brusznicami.
Parę dni przed końcem wakacji przybyliśmy we trójkę do Olecka. Żona na początku
września wyjechała do sanatorium, ponieważ ginekolog Peczkajtys stwierdził
niedorozwój macicy i radził jej, by skorzystała z leczenia sanatoryjnego. On
podobno powiedział Leonowi Mosiejce: “Prędzej mnie wyrosną włosy na dłoni, niż
żona Żurowskiego urodzi dziecko”.
Na początku września postanowiłem przenieść się na ulicę Nocznickiego i
zamieszkać tymczasowo w dwóch pokoikach z kuchnią na poddaszu szkoły nr 1. Kiedy
się o tym dowiedziała żona Lewickiego, obraziła się na mnie, bowiem chciałem
zabrać swoją część opału i uderzyła mnie po twarzy. Moja reakcja na ten postępek
nie spowodowała bójki, ponieważ nie chciałem prowadzić walki ze starszą kobietą.
Powiadomiłem o tym incydencie tylko jej córkę Eleonorę, żonę starosty. Ela, aby
załagodzić sprawę miała w najbliższym czasie urządzić spotkanie matki ze mną,
żeby wyjaśnić nieporozumienie. Do spotkania jednak nie doszło, gdyż za parę dni,
zabrawszy wszystkie swoje manatki, przeniosłem się z siostrą żony do szkoły nr
1. Tam przebywałem na górce niecałe dwa tygodnie. I dobrze się stało, że
wyniosłem się z ulicy Kwiatowej. Już w następnym roku Romek Stankiewicz musiał
zrezygnować ze stanowiska starosty i został adwokatem, a jego żona prawniczka
powołana została na stanowisko sędziego. Romkowi nie pozwolono zajmować tak
obszernego mieszkania, więc musiał je opuścić i przenieść się z żoną i synem
oraz ojcem Stankiewiczem do swego teścia felczera Lewickiego.
Nauczycielka Grądzka, polonistka mieszkająca z mężem Janem i dwoma synami przy
ulicy Słowackiego, powiadomiła mnie, że ma w swoim domu na górce dwa pokoje z
kuchnią i zaproponowała, abym się tam przeprowadził. Gdy oglądnąłem mieszkanie,
bez namysłu wyraziłem zgodę. Otrzymałem klucze i nazajutrz po lekcjach
przeprowadziłem się z siostrą żony Ulą na ulicę Słowackiego.
W krótkim czasie wiadomość o mojej przeprowadzce dotarła do Miejskiej Rady
Narodowej. Sekretarz Rady chyba podał mnie do sądu za nieprawne zajęcie
mieszkania, bo było ono przeznaczone dla innej rodziny.
Na początku roku 1949 moja sprawa trafiła na wokandę w sądzie. Sędzia, którym
została żona byłego starosty, Eleonora Stankiewicz umorzyła sprawę, motywując
swą decyzję małą szkodliwością czynu dokonanego przeze mnie. Widać z tego, że
dobrze jest mieć poparcie osoby, która niegdyś była moją sympatią ( myślę o roku
1925, w którym uczyłem się z nią, uczęszczając do Szkoły Powszechnej w
Wornianach, a jej cała rodzina mieszkała w domu mego ojca). Dostarczałem jej z
naszego sadu najpiękniejsze jabłka i gruszki, a w okresie późniejszym
prowadzałem ją na randki do lasu, w którym czekał na nią narzeczony Romuald
Stankiewicz, którego przywoził motorem jego kolega aż z Wilna, odległego od
Wornian o 50 km. Matka Eli nic o randce nie wiedziała i w owym czasie nie
pozwalała córce widywać się z przyszłym mężem podczas wakacji. Ela zakazu matki
nie słuchała i namówiwszy mnie, wychodziła z domu z dzbankiem do lasu
księżowskiego o nazwie Korweliszki, położonego 1,5 km od Wornian. Wracając z
lasu po kilku godzinach, mieliśmy w dzbankach zaledwie tyle poziomek, ile
starczyło na pokrycie dna. Taki stan rzeczy trwał jeszcze przez rok i wreszcie
matka zgodziła się na bliższy kontakt córki z Romkiem, który spędzał wakacje we
wsi Bobrowniki u rodziny swojej matki i odwiedzając dosyć często moją bratową,
miał okazję do flirtów z Elą, która po zakończeniu studiów prawniczych wyszła za
niego za mąż w roku 1938. Ślub brali w Ostrej Bramie, a potem wyjechali na
praktykę adwokacką do Brześcia nad Bugiem.
Ciekaw jestem, jaki wyrok w mojej sprawie wydałby inny sędzia, a nie moja
koleżanka z lat szkolnych.
Podczas ferii świątecznych wyjechałem na kurs narciarski zorganizowany przez
Ministerstwo Oświaty w Wiśle. Narty miałem własne, zakupione w Opolu. Musiałem
tylko zakupić buty i spodnie narciarskie. Kurs trwał 10 dni, a na nartach
jeździliśmy 7 dni, ponieważ przez 3 trwała kompletna odwilż i nawet padał
deszcz. Nauczyciele zaawansowani w narciarstwie, do których zaliczałem również
ja, pogłębili swoje umiejętności, ale nauczycielki jeździły w dalszym ciągu
“mniej więcej”, to znaczy mniej na nartach, a więcej na siedzeniu.
Zaraz po święcie Trzech Króli (ferie świąteczne trwały do 6 stycznia) znowu
wyruszałem z młodzieżą na gry terenowe, na jezioro lub sadzawki uprawiając
łyżwiarstwo oraz saneczkarstwo na pobliskich górkach. Tylko śnieżyca, zbyt duży
mróz lub kompletna odwilż zmuszała mnie do przebywania w klasie. Wtedy
odsuwaliśmy ławki pod ścianę; wykonywaliśmy trochę ćwiczeń gimnastycznych, a
resztę czasu zużywaliśmy na naukę tańców przewidzianych w programie. Dziwię się
bardzo, że w tym czasie, mając 34 lata, potrafiłem z młodzieżą spędzać po 5
godzin w terenie, nie odczuwając zmęczenia, a w soboty, jako instruktor wf
mogłem pokonać czasami odległość wynoszącą od 20 do 50 km, dojeżdżając na
wizytację szkół powiatu oleckiego i gołdapskiego. Miałem jeszcze tyle sił, że
czasami wyjeżdżałem na wędkowanie przy ujściu rzeki Legi do jeziora Małe Olecko.
W owym czasie woda w rzece była bardzo czysta, bowiem poniemiecka oczyszczalnia
ścieków działała sprawnie i potrafiła wszystkie ścieki z kilkutysięcznego miasta
oczyścić.
Rower damski, przywieziony z Opola, po paru latach nie nadawał się do użytku.
Oddałem go na złom i zakupiłem niemiecki, wydając prawie całe pobory
nauczycielskie.
W roku szkolnym 1948/49 byłem zatrudniony na 8 godzin tygodniowo w czterech
klasach licealnych. Wtedy utworzono tzw. Jedenastolatkę, na wzór sowieckiej
dziesięciolatki. W jej skład wchodziło 7 klas szkoły podstawowej i 4 klasy
liceum. Prowadziłem zajęcia, wczesną jesienią przeważnie na miejskim stadionie
(domarsz do niego i powrót zajmował tylko 10 minut), a w drugiej połowie
października w auli lub też sali, którą wynajmował klub sportowy “Sparta” pod
hotelem miejskim na treningi siatkówki i koszykówki. Chociaż była to sala
niezbyt wysoka, a rozmiarami nie przekraczała powierzchni boiska do siatkówki,
to z braku lepszej można było prowadzić gimnastykę i zajęcia na zmniejszonych
boiskach w siatkówkę i koszykówkę.
Zima 1949r. minęła szczęśliwa, a 3 miesiące wiosny upłynęły na prowadzeniu gier
terenowych i sportowych lekkiej atletyki i pływania.
6 dni spędziłem na zbieraniu poziomek. Żona znowu mogła przygotować trochę
zapasów na zimę, a potem wyjechać do rodziców.
Sam udałem się do Puław nad Wisłę na II stopień kursu wf dla nauczycieli szkół
podstawowych. Na tym kursie instruktorem gimnastyki i pływania był mój starszy
kolega z Wileńszczyzny, Stanisław Strycharzewski, który podobnie jak ja, należał
do Czarnej Trzynastki Wileńskiej Drużyny Harcerzy, i z nim jeździłem z naszą
drużyną na obóz skautów estońskich w 1933r. oraz wędrowny rowerowy na Zlot
Skautów z całego świata do Holandii w roku 1937. Jemu na całej trasie od granicy
Polski przez północne Niemcy, na miejsce zlotu między Hagą i Amsterdamem,
nawaliła aż ośmiokrotnie dętka rowerowa. On na tym kursie organizował często
ogniska harcerskie. Na jednym z nich zaśpiewał pieśń dziadowską, ułożoną przez
siebie, dotyczącą uczestników kursu. Konkurując z nim, na ostatnim ognisku
odśpiewałem swoją na melodię “Szedli dwa dziady po wybitej szosie”. Odtańczyłem
“Polkę Łobuzerską” z partnerką. Uczyła nas tej polki nauczycielka tańców. Nauka
tańców odbywała się codziennie na Wiśle. Woda niezbyt czysta i trochę za zimna
źle wpływała na moje samopoczucie. Któregoś dnia dostałem wysypki na całym ciele
i zostałem zwolniony z pływania na kilka dni.
Staszek Strycharzewski, nazywany w drużynie Amorkiem radził mi, abym złożył
podanie o przyjęcie mnie na studia w Akademii Wychowania Fizycznego w Warszawie.
On ukończył ją przed wojną w terminie skróconym, a nazywała się wówczas
Centralnym Instytutem Wychowania Fizycznego, w skrócie CIWF.
Kurs zakończył się 31 lipca. Jakie korzyści z niego wyniosłem? Największa z nich
to oszczędność pieniędzy. Przez cały miesiąc karmiono nas doskonale i to
bezpłatnie. Poznaliśmy dokładnie program wf, podszkoliliśmy się w pływaniu i
innych dyscyplinach sportu szkolnego, w tańcach ludowych i regionalnych. Życie
towarzyskie, spędzone na wieczorkach tanecznych i ogniskach, przyniosło nam dużo
zadowolenia i satysfakcji. Opuszczając Puławy życzyliśmy sobie zdrowia.
W sierpniu, idąc za jego radą, złożyłem prośbę do AWF lecz załatwiono ją
odmownie ze względu na wiek, bo już miałem ukończone 35 lat. Nie zmartwiłem się
tym, bowiem miałem dobrą pracę i nie zamierzałem z niej zrezygnować.