• www.olecko.info

  • www.olecko.info

  • www.olecko.info

  • www.olecko.info

  • www.olecko.info

www.olecko.info

Olecko - historia, geografia, mapy, artykuły, dokumenty ...

Uroda mazurskich jezior nie wymaga rekomendacji. A takie perły jak Łaśmiady... należało by wręcz chronić przed ochami i achami. Ale jak? Postawić szlabany na dojazdowych drogach? Konfiskować mapy i przewodniki, których jak kiedyś nie było, tak teraz jest bez liku? A może nie uśmiechać się grzecznie do przyjezdnych a wywalać do przyjezdnych ozora albo bejsbolem prowadzić antyagitację?
Jezioro ma kształt bumeranga. Od wschodu i południa kilka wiosek wtulonych w bezleśną okazałą skarpę. W ostatnich latach rozrosły się stare mazurskie osady dwukrotnie, a Sajzy pewnie i trzykrotnie. Latem autochtoni nikną w turystycznym tłumie. Od czasu do czasu furka z sianem, zbożem zaprzęgnięta do Zetora lub Ursusa przeciśnie się przez samochodowy kordon. Chłopy w kabinach przepraszająco pokulone, baby... bab nie widać pozagrzebywanych w plonie. Oczywiście w użyciu aparaty i kamery, no bo to folklor odchodzący bezpowrotnie. Wieczorami zanikają kontrasty, bo alkohol zaciera nieco różnice w strojach, obyczajach i elokwencji. Zjednuje klasy i roczniki, nie wspominając o płciach. Nawet z tych pogrodzonych kamiennymi parkanami kolorowych pałacyków wysypują się na wioskę czasem urżnięte, znane mniej lub bardziej z telewizorów, warszawkowe i europejskie kapitalisty. Tak, tak, nie tylko niemieckie, co się rozumie, ale i inne: duńskie, holenderskie czy francuskie  zakochane w mazurskim krajobrazie.
Sosnowy las po przeciwnej stronie jeziora to południowy skraj kompleksu prawie pięciu tysięcy hektarów, rozciągniętego na kilkunastu kilometrach i rozkrojonego drogą ze Stradun do Wronek z Połomem w środku. W wewnętrznej, północnozachodniej części bumeranga, sześć, siedem kilometrów gęsto zalesionej linii brzegowej, jest zupełnie bezludne. Ani jednego domu, altany, pomostu czy kładki.
ImageZ wpadającej od północy Łaźnej Strugi przez całe lato wlewają się codziennie dziesiątki kajaków. Wypływający z pokręconej nieco, dosyć leniwej i zakrzaczonej rzeki spływowicze doznają oszołomienia, wręcz oślepienia jasnym ogromem jeziora. Po prawej kuszą do przerwania wodnej wędrówki małe zatoczki wolne od trzcin, z maleńkimi polankami przy piaszczystym brzegu. Można tam zmieścić kilka namiotów, wyciągnąć na brzeg kajaki. Ale jest to pokusa dosyć ryzykowna, o czym turyści doskonale wiedzą, bo leśnicy bezwzględnie ich przepędzają, argumentując swoją bezduszność ochroną ciszy i spokoju kilku par orła bielika od lat tam zadomowionego.
Przed kilkunastu laty przez dwa sezony na polance przy jednej z zatoczek koczował gość mocno po sześćdziesiątce. Za Gierka przechlał i przegrał w karty gospodarstwo w Sajzach, na drugim brzegu jeziora. Bezdomny odbywał tu swoją pokutę. Z gałęzi zbudował szałas. Ryby łapał z trzcinowej tratwy i piekł w wymyślnym palenisku. Leśnicy i żeglarze podrzucali mu chleb i konserwy, w zamian za opowieści o jego umysłowym zaćmieniu, jak sam to nazywał, przed laty. Drugi sezon nad Łaśmiadami przerwali mu policjanci pod koniec listopada, gdy jezioro było już zakryte dosyć grubym lodem. Na wszelki wypadek, żeby nie miał do czego wracać, szałas spalono. Nie wrócił. Zmarł w schronisku dla bezdomnych przed następnym sezonem.
Droga z Sajz to mocno poszczerbiony i wielokrotnie łatany asfalt do betonowego mostu na rzeczce bez nazwy. Nieco dalej, na początku liściastego przyjeziornego mokradła, zaczyna się dosyć szeroka, wygodna szutrówka. Nie prezentuje się zachęcająco pierwsze dwieście metrów! Dalej jest zdecydowanie lepiej. Na czterech kilometrach jest kilka łagodnych zakrętów i zaraz na początku dwa niewielkie wzniesienia. Żwirówka od sosnowoświerkowej ściany oddzielona jest płytkim rowem. Gdyby to był asfalt, można by pędzić, że hej... a i tak desperaci prują pewnie sto na godzinę. Najniebezpieczniej jest latem. Są dachowania, stłuczki, bo kurz się podnosi i wisi na odcinkach nieprzewiewnych często i przez kwadrans. Jak gęsta mgła. Ponadto poderwane drobiny osiadają na drzewach i przydrożnych trawach, a na drodze zostają małe kamyki, na których samochody ? jak na lodzie ? na łagodnych przecież zakrętach, uciekają z drogi. Natomiast po deszczu wpada się w dziury i efekt jest podobny. Że nie ma krzyży i zniczy przy drodze, to cud no i to, że droga szeroka, do drzew za rowkiem stosunkowo daleko. ImageKoziołkujące auta wytracają impet. Cała droga jest ludna. Turyści, grzybiarze, studenci biologii ze stacji w Sajzach. Pieszo i rowerami. Trudno o samotność tu zaplanowaną. Nawet zimą czy późną jesienią. Często tatusiowie uczą swoje małolaty jazdy samochodem, a młodzi z okolicznych wiosek testują nocami swoje przywiezione z zachodu ople, audice i inne cacka po wyklepaniu, a jeszcze przed zarejestrowaniem. Esy i floresy, powyrywane koleiny decydują, czy fura sobie czy w ludzi. A nowe rany w drodze, to przekleństwo codziennych użytkowników, takich jak dostawca pieczywa czy leśnik w fordziku na grajewskich numerach. Nie można jechać po rutyniarsku, na pamięć.
Panie leśniczy!  Przez huk maszyny przedarło się do lutego wołanie.  A długo to potrwa?
Znali się z widzenia od kilkunastu lat. Zawsze pod koniec lata na dzień dobry wymieniali grzecznościowe pytania; leśnika  ?jak tam grzyby, zarobaczone??, albo z drugiej strony  ?Gdzie podgrzybków szukać, za Drejerem w tym roku cieniuśko??. O tej porze roku grzyby w relacjach międzyludzkich ważniejsze od zdrowia.
 Dzień dobry! Jakieś pół godziny, a może trochę mniej. Niech pan pojedzie następną przesieką, w tym roku przejezdna.

 Zaczekam ? siedemdziesięciolatek podparł na stopce swój stary rower bez ramy i bez bagażnika, odpiął aluminiowobrezentowe krzesełko. Z bezpiecznej odległości obserwował załadunek sosnowych bali na wielki samochód. Operator, siedząc wysoko nad kabiną, zręcznie poruszał małymi manetkami a potężne szczęki dźwigu przenosiły na przyczepę długie i grube kloce.  Mam czas. Żona wie gdzie jestem.
Młody kierowca szybko i precyzyjnie podnosił z pryzmy sosnową dłużycę. Leśnik zapisywał w kajecie numery z prostokątnych czerwonych tabliczek na odziomkach, które operator zawieszał na chwilę w bezruchu tuż przed jego oczami. Sztuka po sztuce w drodze z rei na samochód między stalowe kłonice. Od czasu do czasu Luto, jak dyrygent, długopisem wskazywał, która sztuka nie pojedzie do tartaku. Szczęki posłusznie wykonywały jego polecenia, przekładając trefne kloce na drugą stronę samochodu.
 Nie za młode te zamordowane drzewa? Mówił pan kiedyś, że tniecie stuletnie i starsze, a te są chyba młodsze ? nie wstając z krzesełka zagadał starszy pan do Lutego, gdy ten podszedł do niego po odprawieniu ładunku.
 Tak, tym trochę zabrakło do setki ? odparł leśnik coś tam jeszcze zapisując w brulionie.  Ale zgodnie z planem. Niemiec zalesił ciurkiem kilkadziesiąt hektarów, a nam wolno ciąć nie więcej niż sześć hektarów w jednym nawrocie. Za pięć lat następne sześć, wąskimi paskami. Jak chleb, kromka po kromce. Trzeba wcześniej zacząć, żeby za kilkadziesiąt lat te ostatnie, jeżeli dotrwają, do czegokolwiek się nadawały. Starych sosen nie chcą stolarze, a na opał hodować nie ma sensu. To byłoby nieekonomiczne. Tak jak i ja już nie jestem ekonomiczny. Nikt mnie nie traktuje poważnie ? ze smutnym nieco uśmiechem skomentował emerytowany uniwersytecki biolog.  Wnuk nie zabrał mnie w tym roku na rowerową wycieczkę w Bieszczady. ?Dziadek, ty dbaj o poprawę statystyki, zacznij się szanować?. Tak mnie potraktował!
 Może dobrze zrobił? ? proponując papierosa skwitował Luto.
Już nie palę. Poprawiam statystykę. Zawlekli mnie do doktora po tym jak zasłabłem. On powiedział, że nic mnie dolega, ale żebym uważał. Więc uważam. Ale z kieliszeczka nie zrezygnowałem ? wesoło zakończył wyjmując z brezentowej saszetki piersiówkę.  Samogonka. Proszę!
Luto wypił małego łyka i po namyśle, wskazując na pryzmę ociekającego żywicą drewna, odpowiedział.
 Chyba rozumiem, ale czy to dobra pararela?
 A nie? Nie pasuje do losu tych biednych drzew? Ominęły mnie raki, wylewy i zawały. Jestem jeszcze dosyć sprawny w nogach i w głowie. I co z tego? Nie chcą mnie w Bieszczadach. Nie chcą mnie w stacji w Sajzach. Każą wracać do domu przed październikiem. Jedno łóżko więcej studentom. A nie brałem pieniędzy za zajęcia z nimi. Nieprzydatne stare drzewo!
Opuścił nagle głowę i się zamyślił, a po chwili gniewnie dokończył.
 A i wy żeście dokopali!
ImageKilkaset metrów od mostu, na rzeczce bez nazwy, między dwoma wzniesieniami, do drogi przytuliło się półhektarowe zamoczysko, któremu profesor poświęcił kawał życia. Z niedawnych cięć starodrzewu obok pozostała co prawda sosnowa otulina bagienka, ale to i tak spowodowało wielkie zmiany w enklawie. Zresztą silne wiatry, które z roku na rok występują częściej i są coraz gwałtowniejsze, pozostawione drzewa będą łamać i wywracać. Właśnie teraz należałoby intensywnie badać zachodzące zmiany. Pisać rozprawy i doktoraty. Zapewne trwałaby ostra dyskusja na temat priorytetów i kompetencji biologów i leśników gdyby nie odgłosy dochodzące z pobliskiej świerczyny. Rozmowy i śmiechy, chichoty i nawoływania. Same żeńskie głosy. To piękna żona profesora prowadziła studencką tyralierę przeciwko borowikom i podgrzybkom.
Na początku upalnego lata Luto miał coś do zrobienia w okolicach doświadczalnego bagienka. Zjeżdżając na trawiasty dukt zauważył plastikowe czerwone wiadro stojące na środku ścieżki. Wysiadł z samochodu i... nie był pewien, czy aby na pewno nie był to sen. W ciętej dziarskimi promieniami wschodzącego słońca lekkiej mgiełce kilkanaście półnagich kobiet pląsało bezszelestnie w malinnikach i trzczcinnikach. Wszystkie w kolorowych skąpych kostiumach kąpielowych i w za dużych niebieskich gumowych butach. Nenufary (Monet!) w soczystej zieleni prawie nieruchome, zupełnie milczące. O piątej rano w ptasim jazgocie! Luto stał zamurowany. Wlewały się w jego zmysły zdarzenia z baśni przeniesione jako żywo w real. Z palcem na ustach nakazującym milczenie podeszła do odrętwiałego leśnika smukła, wysoka, trzydziestoletnia mniej więcej kobieta. Piękna i arogancka, urocza i wyniosła. Jak w spektaklu na zielonej scenie przewodniczka stada zagradzająca intruzowi drogę.
 Czy mógłby pan nie przeszkadzać!  jak rozkaz, nie pytanie, zabrzmiał szept żony profesora.  Szukamy gąsienicy przepłatki purpuroskrzydłej. Wczoraj mąż widział jej motyla.
 Nie! ? nadal sparaliżowany, również szeptem, zupełnie bezsensownie odpowiedział Luto.

**
O całej żwirowej drodze przez las śmiało można powiedzieć, że jest monotonna. Chociaż... sprawa gustu. Jedni kochają góry, inni morski horyzont... W iglastym gąszczu przeświecają od czasu do czasu ogrodzone przed jeleniami uprawy i młodniki. Regularnie co kilkaset metrów przecinają drogę prostopadłe do niej linie oddziałowe. Jedne używane jako drogi, inne porośnięte runem ścieżki światła. Jest też kilka ścieżek odchodzących ukośnie, pokręconych w lesie, co nie zmienia jednak faktu , że cały drzewostan jest topograficznie uporządkowany. Dla podkreślenia ładu ważniejsze drogi, te łatwiejsze w komunikacji, są pozamykane szlabanami. To po to, żeby zatrzymać w upalne lato auta grzybiarzy na głównej drodze. ...A i tak każdego lata las płonie. Mówią leśnicy i policjanci, że to robota strażakaamatora. Za udział w gaszeniu można zarobić na litra albo i więcej. Gminy mają różne cenniki, a las jest na styku trzech w dwóch powiatach.
Tuż przed końcem lasu obszerny rozjazd po prawej. Bez drogowskazu, ale z wymalowanymi na drzewach paskami szlaków turystycznych. To leśne skrzyżowanie latem zastawione jest samochodami o tablicach rejestracyjnych z całego kraju, a często i z Niemiec. Pięćset metrów dalej ostatni lodowiec wymodelował kilkuhektarowe oczko wodne. Mają tu strażnicy sporo mandatowej roboty, ponieważ leniwi turyści podjeżdżają samochodami niemal do samej wody. Rozkładają krzesełka i leżaki, rozpalają grille.
Kiedyś pejzażystka rozstawiła sztalugi nad samiuśką wodą i tak skupiła się na malowaniu, że kilka metrów kwadratowych mchu z malarką i karłowatą sosenką ?na pokładzie? oderwało się bezszelestnie od brzegu. Kilka godzin minęło zanim ewakuowano wystraszoną artystkę. Podobno to jedyne w Polsce jezioro z pływającymi wysepkami!
**
Jak się zaczyna, tak i kończy szablonowym, betonowym mostem na Łaźnej Strudze szutrowa droga przez las. Rzeka w tym miejscu jest już solidna, zasilona wodą płynącej od Swiętajna Młynówki. Przed samym mostem, na ostrym zakręcie, wciśnięty między przyrzeczne mokradło i las, mały zydlungowski domek pozwala na oddech ulgi u wędrowca przytłoczonego głuszą. Prawie przez pięćdziesiąt lat, od wojny, mieszkał tu leśny pracownik. Francuz, za okupacji przymusowy robotnik u bauera w pobliskim Polomen, któremu nie chciało się uciekać przed ruskimi. Ożenił się, pożenił dzieci. Przeszedł na emeryturę. Zupełnie spolszczonemu, było mu dobrze przy pojawiających się wnukach, dla których uprawiał ziemniaki. Siano kosił dla krówki i konika. Oboje z żoną bez większych dolegliwości. Idylliczna starość! W połowie lat dziewięćdziesiątych, w przeddzień Wigilii, późnym śnieżnym i mroźnym popołudniem, przed samym powrotem żony ze świątecznych zakupów w mieście, emeryt został śmiertelnie pobity. Z domowej kasy zginęło dwadzieścia złotych. Tak zeznała żona, chociaż mógł mąż wydać je w połomskim sklepiku. Tego nie sprawdzono. Nigdy nie ujęto sprawcy, mimo, że na śniegu przy domu ślady były czytelne. Nie pomogły i psy tropiące. Policyjne dochodzenie próbowało łączyć to morderstwo ze zwłokami znalezionymi trzy miesiące później w tym samym lesie kilka kilometrów dalej, za Połomem. Ustalono jedynie, że do obu zabójstw doszło na pewno tego samego dnia, o tej samej godzinie i być może w tym domu...
Za mostem droga jest już brukowana. Stoi przy niej kilkanaście starych potężnych klonów i jesionów upstrzonych jak choinki bombkami, ogromną ilością kumiaków jemioły. W kierunku zachodnim żwirówka do Zawad, a dalej oczom wędrowca ukazują się na niewielkim wzniesieniu okazałe folwarczne zabudowania z piękną murowaną stodołą o stromym czerwonym dachu, na początku, jeszcze przed ogromnym kwadratem stodół i obór. Nieliczni już starzy połomiacy pamiętają jeszcze wypalone ruiny pałacu na niewielkiej skarpie nad Łaźną Strugą.

Jan Nowak-Kowalski

[Tygodnik Olecki luty 2009]