Ze smutkiem udaliśmy się w nieznane. W Sedrankach rosyjskie wojska zablokowały drogę i przez nieuwagę wpadliśmy w ich ręce. Tym samym nasza podróż dobiegła końca. Żądano od nas papierów, dowodów, przesłuchiwano nas, odebrano wózek i ostatecznie wysłano do wówczas pięknej posiadłości w miejscowości Siejnik.
Główny dom był spalony. W dwóch czworakach urządzono obóz dla więźniów. Wcześniej mieszkały tu cztery rodziny pracowników; teraz na jedno pomieszczenie przypadało 10 osób, oddzielnie kobiety i mężczyźni. Obóz ogrodzony był drutem kolczastym. Izby ogołocono ze sprzętów. Z czasem zorganizowaliśmy sobie trochę mebli, poduszkę, stołek. Ze wspólnego, wyłożonego luźną słomą miejsca do spania, mogliśmy korzystać tylko w nocy. Zostaliśmy ponownie zarejestrowani i gruntownie przeszukani. Pytano nas o członków partii i ważne osobistości. W obozie przebywały między innymi: pani Le-vuhn z Olecka wraz z dwoma synami, Heinzem i Gerdem, Helmut Chitralla z Olszewa, jakaś kobieta ze wsi Monety. Kobiet było więcej niż mężczyzn. Trzymano tutaj również młodzież i dzieci w wieku od ośmiu lat.
Jedzenie było tak samo niedobre jak w Wygrynach. Raz na dzień każdy otrzymywał łyżkę cukru; na 10 osób przypadał jeden okrągły chleb. Jedną z kobiet zatrudniono do przygotowywania posiłków. Nie było z czego gotować i codziennie była rzadka zupa, w której pływało coś przypominającego smakiem i zapachem kartofle, buraki albo kapustę. Obóz był silnie strzeżony. Razy padały często i były sowite. Chociaż wyładowano już na nas pierwszą nienawiść, Rosjanie traktowali nas jak niewolników, których życie nie przedstawiało żadnej wartości. Tak wyobrażam sobie średniowieczne więzienie galerników. Kobiety były gwałcone, bito nas do krwi i byliśmy dręczeni w niewyobrażalny sposób. Na szosie prowadzącej do wsi Rosochackie, w miejscu oddalonym 200 metrów od drogi Olecko-Ełk, grzebano ciała osób, które nie przeżyły cierpień.
Krzyże nie pokazywały miejsca spoczynku ludzi, którzy zapłacili rachunek za przegraną wojnę. Wrzucano ich ciała do dołów bez odprawiania mszy przez osoby duchowne, bez śpiewów, bez kwiatów i bez modlitwy. Z listy „kapitana" skreślano nazwiska zmarłych i praca była kontynuowana.
Na posiadłości rezydowali nie tylko „inspektorzy", pilnujący obozu i administrujący gospodarstwem, lecz również najwyższa władza naszego regionu. Mieszkał tu „kapitan", na którego mówiliśmy „podporucznik". Był w randze podpułkownika. Nie wiem, co oznaczał ten stopień. Nie miało to zresztą znaczenia.
Praca dla nas - wygłodniałych ludzi - była ciężka. Stajnie i budynki gospodarcze na posiadłości nie były spalone. Musieliśmy przetransportować stamtąd wszystkie urządzenia, maszyny i silniki. Odsyłano je do Rosji. Wywożono również wyposażenie innych zakładów w okolicy. Nie pozostawiono nawet szyn kolejowych, w tym wąsko-torówek.
Kobiety, również moja matka, musiały doglądać bydła i wykonywać inne prace w gospodarstwie. W stajniach były konie i krowy. Konie nie pochodziły z tej posiadłości, lecz prawdopodobnie z zaprzęgów zrabowanych wozów. W połowie września 1945 roku postanowiono przenieść pogłowie w inne miejsce. Matkę i kilka innych kobiet przydzielono do pędzenia bydła. Nie chciałem rozstać się z matką i poprosiłem o uczestnictwo w konwoju. Przez Kowale Oleckie ruszyliśmy w kierunku miejscowości Gołdap. Po prawej i lewej stronie biegły poganiające bydło kobiety, czasem widać było rosyjskiego strażnika z karabinem przewieszonym przez ramię. Byłem w konwoju woźnicą. Na wóz Rosjanie załadowali swój bagaż i inne rzeczy.
Musiałem jechać galopem i oddaliłem się od matki. Nie pomogły żadne prośby i błagania. Ona musiała pozostać przy zwierzętach i iść w kierunku Krylowa, mnie natomiast kazano odprowadzić wóz do Czerniakowska. Matkę przewieziono później do Olecka, a mnie przydzielono do transportu liczącego 2000 więźniów. Pojechaliśmy przez Eitkunai do Kowna na Litwie. Stamtąd, po krótkim pobycie w mieście, wysłano nas innym pociągiem w głąb Rosji.
Podczas pobytu na dworcu w Mińsku odkomenderowano mnie do oddziału roboczego, składającego się z pięciu mężczyzn. Naszym zadaniem było grzebanie zmarłych po drodze więźniów. Rosjanie nie przewidzieli postojów pociągów, które często stały na dworcach godzinami. Nasz oddział pozostał w tyle. Zawieziono nas do położonego poza miastem obozu przejściowego w Mińsku.
Jak w każdym z obozów i tutaj przeszliśmy procedurę przyjmowania nowych. Przeszukano nas, przesłuchiwano i bito. Przez obóz przewinęło się sporo ludzi: mężczyźni, kobiety i młodzież. Nas, młodych, przesłuchiwano powierzchownie, starsi musieli rozbierać się do naga, nawet kobiety. Słyszeliśmy o gwałtach i rozstrzeliwaniach. Ustanowiony sąd wojskowy, nie bawiąc się w ceregiele, wydawał wysokie wyroki. Normalną karą było 20 lat dla podejrzanego o przynależność do NSDAP. Nie zadawano wielu pytań o przeszłość - zeznanie innego więźnia, Rosjanina albo Polaka, całkowicie wystarczało do orzeczenia wyroku.
Pewnego dnia zostałem przydzielony do oddziału, który miał przewieźć żywność z miasta do obozu. Jako że w domu nauczyłem się obrządku koni, mogłem opiekować się zwierzętami. Konie były osłabione i cierpiały pod opieką pozbawionych uczuć Rosjan. Pasza była skąpo dzielona, dawano jedynie trochę siana, bardzo rzadko melasę. Nie było owsa ani sieczki.
Potem przeniesiono mnie do grupy oczyszczającej teren z min. W jej skład wchodziło 45 saperów, 4 chłopców i 6 koni, ponadto 60 sowieckich żołnierzy i 3 oficerów. Rosjanie powinni również pracować, lecz oni ograniczyli się jedynie do roli pilnujących nas strażników. Sprawiało im przyjemność strzelanie po okolicy. Utrudniali nam życie i nieustannie grozili karabinami maszynowymi, gdy nie pracowaliśmy wystarczająco szybko. W czasie pracy nie wolno nam było nawet rozmawiać.
Moim obowiązkiem było zbieranie rozbrojonych min i dostarczanie do miejsca ich wysadzenia. Miny były różnego rodzaju, nawet rosyjskie miny drewniane, i nie każda była należycie rozbrojona. Na moście znaleziono drewniane miny uzbrojone, które z jakichś przyczyn nie eksplodowały. Po załadowaniu nieforemnych obiektów prowadziłem konie szczególnie ostrożnie, idąc pieszo obok wozu. W czasie przerwy obiadowej zdejmowałem uprząż, aby konie mogły paść się na poboczu. Sam siadałem na kamieniu i jadłem rzadką zupę. Nagle obok przejechał z dużą szybkością samochód wojskowy, ochlapując nas błotem. Spłoszone konie przewróciły wóz i miny eksplodowały z głośnym hukiem. Uświadomiłem sobie niebezpieczeństwo i rzuciłem się natychmiast do płytkiego rowu, lecz mimo to odniosłem ciężkie obrażenia na nodze i ramieniu. Rosjanie i inni więźniowie zostali również poranieni, ale nikt, poza końmi, nie odniósł ran śmiertelnych. Dwie godziny leżeliśmy we krwi, zanim pojawili się sanitariusze i zabrali nas do szpitala. Tutaj mnie połatano i wszyscy byli uprzejmi, lecz już po dwóch dniach odesłano mnie z powrotem do obozu. Rany goiły się wolno.
Nie musiałem wracać do oddziału rozbrajającego miny. Przydzielono mnie do stolarzy, którzy poza terenem obozu naprawiali meble i domy. Byłem sprytny i udało mi się uzyskać więcej swobody. Rosyjskie kobiety, u których pracowaliśmy, dawały nam niekiedy coś do jedzenia. Czasem, gdy nadarzyła się okazja, kradliśmy żywność i przemycaliśmy do obozu dla naszych głodnych współwięźniów. Często przebywałem z Robertem H. z wioski w naszej okolicy. Pewnego dnia udało nam się znaleźć w kącie podwórza garnek z kwaszonymi ogórkami. Jedliśmy tak długo, aż już więcej nie chciało zmieścić się w żołądkach. Resztę schowaliśmy. Robert ukrył kilka ogórków w kapeluszu. Podczas kontroli przy wejściu do obozu płynął mu po czole „pot". Ogórki były zbyt soczyste. Wprawdzie po naszej wycieczce odczuwaliśmy w żołądkach, nieprzyzwyczajonych do kwaśnego i obfitego jedzenia, prawdziwą rewolucję, jednakże uczucie sytości dobrze nam robiło po tak długim czasie głodowania. Karlowi N., jednemu ze współwięźniów, udało się kiedyś przeszmuglować do obozu całą torebkę kaszy.
Niektórzy uciekali z obozu, lecz Rosjanie na ogół szybko ich łapali i surowo karali. Często pojawiali się ludzie z GPU. Odchodziły transporty na Syberię. Od czasu do czasu przesłuchiwano nas ponownie, wypytując o osoby związane z polityką. W obozie, oprócz Niemców, siedzieli również Węgrzy. Przed rozwiązaniem obozu przybyła do nas inspekcja UN. W skład komisji wchodzili Kanadyjczycy, Amerykanie, Szwedzi i Szwajcarzy. Po ich wizycie nic nie uległo zmianie. Chorych i stare kobiety odesłano „do domu". Reszta, około 95 procent więźniów, została wywieziona pociągami w głąb Rosji.
Noszono się z zamiarem likwidacji stolarni. Gdy kazano nam pewnej nocy wynieść materiał przechowywany w stajni, uciekliśmy z obozu razem z pochodzącym z Berlina Wolfgangiem Schulzem. Nie chcieliśmy, aby odesłano nas na Syberię, i zdecydowaliśmy się na podróż w nieznane. Ruszyliśmy w kierunku Olecka. Nocą przekradaliśmy się wzdłuż szosy, a w dzień szukaliśmy miejsca na nocleg w lesie albo w położonej na uboczu szopie. Mimo że był już maj, ciągle było nam zimno i byliśmy głodni. Wkrótce skończył się nasz prowiant w postaci suchego chleba. Właściwie mogliśmy prosić o jedzenie po drodze, lecz odważaliśmy się pukać tylko do stojących na uboczu domów, gdzie nie było psów. Rzadko dopisywało nam szczęście - Polacy są bardzo nieczuli. W tym okresie trudno było znaleźć na polach coś nadającego się do jedzenia. Niekiedy w szopach udawało nam się trafić na ziarno albo kartofle. Zabłądziliśmy, potem spotkaliśmy uciekających żołnierzy, oddaliliśmy się od nich, gdy było zbyt niebezpiecznie. Podczas wędrówki położenie słońca wskazywało nam drogę. Gdy byliśmy już kompletnie wyczerpani i osłabieni - od kilku dni nie mieliśmy nic w ustach - złapano nas w polskiej wsi Rabalina w powiecie suwalskim i zamknięto w piwnicy. Rozpoczęło się przesłuchanie i bicie. Przez cztery dni usiłowano wyciągnąć od nas wiadomości, o których nie mieliśmy pojęcia. Nam było już wszystko jedno - chcieliśmy tylko spać i jeść. Ostatecznie odwieziono nas samochodem do miejscowości Lesk w powiecie oleckim, gdzie urządzono obóz. W tym czasie przebywało w nim 20-25 osób. Między innymi spotkaliśmy tutaj Siegfrieda Moldenhauera z Lindenhof, Wolfganga Schulzego z Berlina, Siegfrieda Rapskiego z Olecka, Horsta Hegnera ze wsi Dunajek, Karpowskiego - folksdojcza z Suwałk, Helmuta z Dunajek oraz Feyera z Olecka. Pracowaliśmy na roli przy orce, zasiewach i żniwach. W budynku głównym wydzielono dwie izby, w których zamykano nas wieczorem. Warunki w obozie były takie same jak w miejscowości Siejnik. Bito nas, szczególnie wtedy, gdy rosyjscy strażnicy byli pijani, a to zdarzało się bardzo często. Jedzenie było niedobre. Często wzywano nas na przesłuchania. Przypominam sobie burmistrza z Olszewa, nazwiskiem Paprottka, starszego człowieka, który pod wpływem strachu złożył zeznania. Potem popadł w niełaskę i zabili go. W tych ciężkich czasach każdy próbował na swój sposób poprawić swój los. Rozstrzelano rolnika z Królewca oraz urzędnika poczty z Olecka.