Relacja z ciężkich czasów Walter Jegutzki
Moja rodzinna miejscowość Plewki, położona zaledwie dwa kilometry drogą powietrzną od polskiej granicy, nadal we mnie żyje. Pozostanie w mojej pamięci taka, jaka była dawniej, przed wojną. Tam, na gospodarstwie mojego ojca, przeżyłem swe szczęśliwe dzieciństwo, spędzając dużo czasu na łąkach za domem. Polska granica i mieszkający za nią ludzie nie byli niczym szczególnym dla nas, dzieci. Las na polskiej granicy, zasłaniający nam widok na jezioro Garbaś, był ciemny i straszny, lecz tak wyglądają w dzieciństwie wszystkie lasy. Polscy handlarze pokazywali się u nas rzadko, a gdy ktoś przyszedł, rozpoznawaliśmy go po ubraniu i mowie. Dopiero później przyszło nam doświadczyć różnic w zachowaniu poszczególnych narodów.
Okres szkolny przebiegał podobnie jak u innych dzieci w moim wieku. Miło wspominam ten etap. Przypominam sobie nauczycieli z mojej miejscowości - pana Fischlina, pana Oskierskiego. Pamiętam również szkołę średnią zwaną Horst-Wessel przy ulicy prowadzącej na dworzec w Olecku. Gdy uczęszczałem do szkoły w Olecku, mieszkałem w miejscowości Stożne u mojej siostry, pracującej jako pomoc nauczycielska. Ze Stożnego do Olecka było lepsze połączenie koleją niż z Plewek. Moja rodzinna miejscowość leżała poza linią kolejową. Życie w niej było proste i pełne harmonii, lubiłem je, czułem się bezpieczny w towarzystwie kochających rodziców i wśród wspólnoty, jaką tworzyli mieszkańcy wioski.
Miałem dwanaście lat, gdy wojna zniszczyła nagle wszystko, co miało wartość i było dla nas święte. Nie wiedziałem, co mnie czeka, że przede mną lata pełne krwi, łez i biedy.
Pierwszy raz musieliśmy uciekać w sierpniu 1944 roku. Moja rodzina, jak również sąsiedzi, pakowali bagaże. Matka wyciągała stare papiery, fotografie i listy. Listy od mojego brata Willego, który poległ w Kriewoy-Rok na Ukrainie. Zabraliśmy ze sobą koce, poduszki i przetwory. Mieliśmy zamiar uciec poza linię kolejową Olecko-Gołdap. W Olecku wskazano ludziom jako miejsce pobytu wieś Szarejki. Wozy z miejscowości Dąbrowskie i Borawskie miały zatrzymać się w Stożnem, gdzie mieszkała moja siostra. Mieszkałem u siostry, natomiast matka u rolnika Bergersa, którego pole ciągnęło się w kierunku Olszowa. Cudzoziemscy robotnicy - Polacy, Francuzi i Rosjanie - musieli gnać bydło do Stożnego. Po pewnym czasie wróciliśmy z matką do naszej wsi, podobnie jak wielu innych uciekinierów. Z frontu nadchodziły dobre wiadomości. Szkoła średnia była zamknięta. Nie musiałem chodzić na lekcje i spędzałem czasem nudne, czasem nerwowe dni razem z matką. Ojca, sierżanta z pierwszej wojny światowej, zaciągnięto do Volkssturmu.
Potem uciekaliśmy po raz drugi. Był już październik, gdy ponownie spakowaliśmy bagaże i wyjechaliśmy wozami przez Olecko, Giżycko i Ryn do miejscowości Ukta w powiecie Mrągowo. Tam rozdzielono mieszkańców Plewek i skierowano do różnych gospodarstw. Nas przydzielono do sąsiedniej miejscowości Wygryny nad jeziorem Beł-dany. W tej pięknej okolicy spędziliśmy ostatnie miłe dni, ostatnią późną jesień w Prusach i początek zimy. Troski i niepewność szargały nerwy starszych, my - młodzież - uważaliśmy wszystko za pasjonujące i nowe. Jedzenia było pod dostatkiem; przed nami leżało spokojne jezioro, sklepy były otwarte. Do sielankowej atmosfery nie pasowały jedynie przemieszczające się drogami kolumny żołnierzy, saperów i artylerii. Cudzoziemscy robotnicy musieli ponownie wrócić. Na rozkaz Volkssturmu zostali skierowani do prac przy żniwach i do młócenia ziarna, aby się nie zmarnowało. Porucznik Motzkuhn sprawował pieczę nad pracami w rejonie Mieruniszki, Plewki i Borawskie. Nasze gospodarstwo w Plewkach było tak duże, iż przydzielono nam do prac polowych pięciu łudzi: dwóch Rosjan, Polaka i dwie Rosjanki.
W Wygrynach przebywaliśmy razem z naszym sąsiadem, panem von Kulessa, który pozostał z nami, gdy sprawy toczyły się dalej.
Całkiem niespodziewanie, około 25 stycznia, musieliśmy uciekać Front został przełamany, oddziały rosyjskie przebiły się głęboko na tereny Prus Wschodnich i znalazły się w zachodniej części Prus. Ich celem był Elbląg, jednakże wtedy o tym nie wiedzieliśmy.
Z dala dochodził do nas huk armat, a w drodze do Mikołajek nasze wozy dosięgną! już ogień karabinowy. Pędziliśmy naprzód, dalej i dalej. Widzieliśmy na polu wybuchające granaty i ostrzelane wozy, na poboczu leżały wyrzucone rzeczy. Było zimno, lecz z powodu zdenerwowania i strachu prawie nie odczuwaliśmy mrozu. Dopiero gdy pokonaliśmy niebezpieczny odcinek i nie było słychać strzałów, doszliśmy jako tako do siebie.
Na drodze tworzyły się korki. Próbowaliśmy je ominąć, jadąc przez pole. Czasem udawało się nam posuwać szybko, czasem zmuszeni byliśmy do długiego czekania, gdyż droga miała być wolna dla pojazdów militarnych. Na szosie widać było żołnierzy, różnego rodzaju pojazdy, mężczyzn z Volkssturmu oraz podążających na południe lub północ uciekinierów. Nasi cudzoziemscy robotnicy przez pewien czas byli z nami, a później gdzieś przepadli. Jechaliśmy przez Mrągowo i Reszel do Bisztynek, następnie do Lidzbarka Warmińskiego, potem z powrotem do wsi Lutry, położonej dobre 20 kilometrów od Lidzbarka.
Jazda nie była dostatecznie szybka. Korki na drodze, zimno i zmęczone konie - wszystko to uniemożliwiało nam prędki ratunek. Tutaj, w trójkącie Lidzbarka Warmińskiego, jak to później nazywano w wojennych sprawozdaniach, dopełnił się nasz los. Wszyscy przepełnieni trwogą uciekinierzy z przeróżnych rejonów, kobiety, starcy i dzieci biegli, by ocalić życie. Chowali się w szopach i domach. Jednakże Rosjanie odnaleźli nas. Odebrali nam wszystko, co wydawało im się cenne: biżuterię, zegarki, dobrej jakości ubrania, żywność, torby, wozy i konie.
Z Plewek było sześć osób. Pani von Kulessa z synem Paulem i córką Martą, moja matka, siostra Elisabeth i ja. Mężczyzn zebrano w jedno miejsce i odprowadzono. Po południu przyszli również po mnie i starszego o rok Paula. Przeszukano nas powtórnie. Kazano nam podnieść ręce i czekać - nieskończenie długo czekać. Potem spędzono nas wszystkich w miejscowości Lutry, przy szosie między Bisztynkiem i Jezioranami. Tutaj płynie mała rzeczka, na której wycofujący się saperzy wysadzili most.
Dwa tygodnie musieliśmy pracować przy moście. Do dyspozycji mieliśmy prymitywne narzędzia, nie zapewniono nam jedzenia, nie mieliśmy koniecznych materiałów budowlanych i znajomości rzeczy. Przy trzaskającym mrozie usiłowaliśmy doprowadzić most do stanu używalności, tak aby był znowu przejezdny. Na nas - czterdziestu mężczyznach - skupiła się cała nienawiść i złość Rosjan. Dręczyli nas, bili i kopali. Pałkami i kolbami udowadniali swoją władzę nad nami. Gdybyśmy nie byli potrzebni do tej pracy, nie udałoby się nam ujść z życiem z tego piekła. Nie dawano nam jedzenia. W drodze do miejsca odpoczynku - pustego pomieszczenia, bez łóżek i wody - znajdowaliśmy resztki pożywienia, zamarznięte kartofle i buraki. Strażnicy nie byli ludźmi, nie posiadali żadnych uczuć, nie znali litości. Podobnie cierpieli więźniowie wojenni z Francji i Włoch; im nie było lepiej niż nam. Nie wszyscy przeżyli te 14 dni pracy przy moście. Niektórych rozstrzelano bądź zabito kolbami, inni zmarli z powodu zimna i głodu. Pochowano ich na poboczu drogi.
Nareszcie pozwolono nam odejść. Jednakże wolność otrzymali tylko bardzo młodzi. Szybko stąd uciec, szybko uciec jak najdalej od tego strasznego miejsca! Chcieliśmy wrócić do naszych matek, które spodziewaliśmy się znaleźć w okolicach Mrągowa, gdyż w mieście ich nie było. Przebijałem się z Paulem w kierunku Mrągowa, a potem dalej do Rucianego-Nidy i miejscowości Wygryny, 60 kilometrów na południe. Baliśmy się, że znowu nas zabiorą. Dokuczał nam straszny głód i nieustannie szukaliśmy czegoś, co nadawałoby się do jedzenia. Nie pamiętam, ile dni byliśmy w drodze. W Wygrynach spotkałem matkę. Opowiedziała, że moją siostrę Lieschen wysłano do obozu pracy na Uralu. Druga siostra Edith, zatrudniona w Stożnem jako pomoc nauczycielska, w porę wyjechała na Pomorze pociągiem przez Reszel. Ojcu i innemu koledze z Volkssturmu powiodła się ucieczka na Zachód przez zamarznięty zalew i mierzeję. W tamtych czasach nie mieliśmy o sobie żadnych wiadomości.
Po kilku tygodniach, był to chyba już koniec marca albo początek kwietnia, gdy urządziliśmy się w miarę wygodnie i mieliśmy już nadzieję na normalizację życia, do domu przyszli Rosjanie i aresztowali nas. Zamknięto nas w obozie. Musieliśmy pracować przy krowach: doić, karmić i przywozić paszę. Paula von Kulessę wywieziono do Rosji. Przypadek sprawił, że nie zabrano mnie. Rosyjscy strażnicy traktowali nas źle, pożywienia było mało i nie nadawało się do jedzenia. Pewnego dnia uświadomiliśmy sobie, że sytuacja nie ulegnie poprawie. Złe traktowanie i dokuczliwy głód sprawił, że postanowiliśmy uciec do domu, wrócić do Plewek. Byliśmy załamani panującym ubóstwem i codziennym poszukiwaniem jedzenia. Umówiliśmy się z gospodarzem Kampfem z miejscowości Duły oraz rolnikiem Szo-druchem z Plewek. W nocy razem wyruszyliśmy. Gdy pracowałem w gazowni w Piszu, znalazłem podwozie ręcznego wózka, teraz dobudowaliśmy do niego ścianki i zapakowaliśmy nasz skromny dobytek. Nie posiadaliśmy już przedmiotów wartościowych, jedynie trochę bielizny, stary koc i odejmowany od ust zapas suchego chleba. Na wózku znajdowały się również rzeczy Kampfa i Szodrucha.
Do miejscowości Duły dotarliśmy bez problemów, tam pożegnał nas Kampf. Szodruch, który miał zamiar wrócić do Plewek, zniknął pewnego dnia i nie wiemy, co się z nim stało. Opowiadano nam później, że zamordowano go w Plewkach.
Do naszego domu w międzyczasie wprowadzili się Polacy. Dano nam wyraźnie do zrozumienia, że jesteśmy niemile widziani. Przez dwa dni znosili naszą obecność w domu, nie dawano nam nic do jedzenia. Pilnowano nas, abyśmy nie zabrali niczego z naszych własnych rzeczy, splądrowanych już przez Rosjan.
Ze smutkiem udaliśmy się w nieznane. W Sedrankach rosyjskie wojska zablokowały drogę i przez nieuwagę wpadliśmy w ich ręce. Tym samym nasza podróż dobiegła końca. Żądano od nas papierów, dowodów, przesłuchiwano nas, odebrano wózek i ostatecznie wysłano do wówczas pięknej posiadłości w miejscowości Siejnik.
Główny dom był spalony. W dwóch czworakach urządzono obóz dla więźniów. Wcześniej mieszkały tu cztery rodziny pracowników; teraz na jedno pomieszczenie przypadało 10 osób, oddzielnie kobiety i mężczyźni. Obóz ogrodzony był drutem kolczastym. Izby ogołocono ze sprzętów. Z czasem zorganizowaliśmy sobie trochę mebli, poduszkę, stołek. Ze wspólnego, wyłożonego luźną słomą miejsca do spania, mogliśmy korzystać tylko w nocy. Zostaliśmy ponownie zarejestrowani i gruntownie przeszukani. Pytano nas o członków partii i ważne osobistości. W obozie przebywały między innymi: pani Le-vuhn z Olecka wraz z dwoma synami, Heinzem i Gerdem, Helmut Chitralla z Olszewa, jakaś kobieta ze wsi Monety. Kobiet było więcej niż mężczyzn. Trzymano tutaj również młodzież i dzieci w wieku od ośmiu lat.
Jedzenie było tak samo niedobre jak w Wygrynach. Raz na dzień każdy otrzymywał łyżkę cukru; na 10 osób przypadał jeden okrągły chleb. Jedną z kobiet zatrudniono do przygotowywania posiłków. Nie było z czego gotować i codziennie była rzadka zupa, w której pływało coś przypominającego smakiem i zapachem kartofle, buraki albo kapustę. Obóz był silnie strzeżony. Razy padały często i były sowite. Chociaż wyładowano już na nas pierwszą nienawiść, Rosjanie traktowali nas jak niewolników, których życie nie przedstawiało żadnej wartości. Tak wyobrażam sobie średniowieczne więzienie galerników. Kobiety były gwałcone, bito nas do krwi i byliśmy dręczeni w niewyobrażalny sposób. Na szosie prowadzącej do wsi Rosochackie, w miejscu oddalonym 200 metrów od drogi Olecko-Ełk, grzebano ciała osób, które nie przeżyły cierpień.
Krzyże nie pokazywały miejsca spoczynku ludzi, którzy zapłacili rachunek za przegraną wojnę. Wrzucano ich ciała do dołów bez odprawiania mszy przez osoby duchowne, bez śpiewów, bez kwiatów i bez modlitwy. Z listy „kapitana" skreślano nazwiska zmarłych i praca była kontynuowana.
Na posiadłości rezydowali nie tylko „inspektorzy", pilnujący obozu i administrujący gospodarstwem, lecz również najwyższa władza naszego regionu. Mieszkał tu „kapitan", na którego mówiliśmy „podporucznik". Był w randze podpułkownika. Nie wiem, co oznaczał ten stopień. Nie miało to zresztą znaczenia.
Praca dla nas - wygłodniałych ludzi - była ciężka. Stajnie i budynki gospodarcze na posiadłości nie były spalone. Musieliśmy przetransportować stamtąd wszystkie urządzenia, maszyny i silniki. Odsyłano je do Rosji. Wywożono również wyposażenie innych zakładów w okolicy. Nie pozostawiono nawet szyn kolejowych, w tym wąsko-torówek.
Kobiety, również moja matka, musiały doglądać bydła i wykonywać inne prace w gospodarstwie. W stajniach były konie i krowy. Konie nie pochodziły z tej posiadłości, lecz prawdopodobnie z zaprzęgów zrabowanych wozów. W połowie września 1945 roku postanowiono przenieść pogłowie w inne miejsce. Matkę i kilka innych kobiet przydzielono do pędzenia bydła. Nie chciałem rozstać się z matką i poprosiłem o uczestnictwo w konwoju. Przez Kowale Oleckie ruszyliśmy w kierunku miejscowości Gołdap. Po prawej i lewej stronie biegły poganiające bydło kobiety, czasem widać było rosyjskiego strażnika z karabinem przewieszonym przez ramię. Byłem w konwoju woźnicą. Na wóz Rosjanie załadowali swój bagaż i inne rzeczy.
Musiałem jechać galopem i oddaliłem się od matki. Nie pomogły żadne prośby i błagania. Ona musiała pozostać przy zwierzętach i iść w kierunku Krylowa, mnie natomiast kazano odprowadzić wóz do Czerniakowska. Matkę przewieziono później do Olecka, a mnie przydzielono do transportu liczącego 2000 więźniów. Pojechaliśmy przez Eitkunai do Kowna na Litwie. Stamtąd, po krótkim pobycie w mieście, wysłano nas innym pociągiem w głąb Rosji.
Podczas pobytu na dworcu w Mińsku odkomenderowano mnie do oddziału roboczego, składającego się z pięciu mężczyzn. Naszym zadaniem było grzebanie zmarłych po drodze więźniów. Rosjanie nie przewidzieli postojów pociągów, które często stały na dworcach godzinami. Nasz oddział pozostał w tyle. Zawieziono nas do położonego poza miastem obozu przejściowego w Mińsku.
Jak w każdym z obozów i tutaj przeszliśmy procedurę przyjmowania nowych. Przeszukano nas, przesłuchiwano i bito. Przez obóz przewinęło się sporo ludzi: mężczyźni, kobiety i młodzież. Nas, młodych, przesłuchiwano powierzchownie, starsi musieli rozbierać się do naga, nawet kobiety. Słyszeliśmy o gwałtach i rozstrzeliwaniach. Ustanowiony sąd wojskowy, nie bawiąc się w ceregiele, wydawał wysokie wyroki. Normalną karą było 20 lat dla podejrzanego o przynależność do NSDAP. Nie zadawano wielu pytań o przeszłość - zeznanie innego więźnia, Rosjanina albo Polaka, całkowicie wystarczało do orzeczenia wyroku.
Pewnego dnia zostałem przydzielony do oddziału, który miał przewieźć żywność z miasta do obozu. Jako że w domu nauczyłem się obrządku koni, mogłem opiekować się zwierzętami. Konie były osłabione i cierpiały pod opieką pozbawionych uczuć Rosjan. Pasza była skąpo dzielona, dawano jedynie trochę siana, bardzo rzadko melasę. Nie było owsa ani sieczki.
Potem przeniesiono mnie do grupy oczyszczającej teren z min. W jej skład wchodziło 45 saperów, 4 chłopców i 6 koni, ponadto 60 sowieckich żołnierzy i 3 oficerów. Rosjanie powinni również pracować, lecz oni ograniczyli się jedynie do roli pilnujących nas strażników. Sprawiało im przyjemność strzelanie po okolicy. Utrudniali nam życie i nieustannie grozili karabinami maszynowymi, gdy nie pracowaliśmy wystarczająco szybko. W czasie pracy nie wolno nam było nawet rozmawiać.
Moim obowiązkiem było zbieranie rozbrojonych min i dostarczanie do miejsca ich wysadzenia. Miny były różnego rodzaju, nawet rosyjskie miny drewniane, i nie każda była należycie rozbrojona. Na moście znaleziono drewniane miny uzbrojone, które z jakichś przyczyn nie eksplodowały. Po załadowaniu nieforemnych obiektów prowadziłem konie szczególnie ostrożnie, idąc pieszo obok wozu. W czasie przerwy obiadowej zdejmowałem uprząż, aby konie mogły paść się na poboczu. Sam siadałem na kamieniu i jadłem rzadką zupę. Nagle obok przejechał z dużą szybkością samochód wojskowy, ochlapując nas błotem. Spłoszone konie przewróciły wóz i miny eksplodowały z głośnym hukiem. Uświadomiłem sobie niebezpieczeństwo i rzuciłem się natychmiast do płytkiego rowu, lecz mimo to odniosłem ciężkie obrażenia na nodze i ramieniu. Rosjanie i inni więźniowie zostali również poranieni, ale nikt, poza końmi, nie odniósł ran śmiertelnych. Dwie godziny leżeliśmy we krwi, zanim pojawili się sanitariusze i zabrali nas do szpitala. Tutaj mnie połatano i wszyscy byli uprzejmi, lecz już po dwóch dniach odesłano mnie z powrotem do obozu. Rany goiły się wolno.
Nie musiałem wracać do oddziału rozbrajającego miny. Przydzielono mnie do stolarzy, którzy poza terenem obozu naprawiali meble i domy. Byłem sprytny i udało mi się uzyskać więcej swobody. Rosyjskie kobiety, u których pracowaliśmy, dawały nam niekiedy coś do jedzenia. Czasem, gdy nadarzyła się okazja, kradliśmy żywność i przemycaliśmy do obozu dla naszych głodnych współwięźniów. Często przebywałem z Robertem H. z wioski w naszej okolicy. Pewnego dnia udało nam się znaleźć w kącie podwórza garnek z kwaszonymi ogórkami. Jedliśmy tak długo, aż już więcej nie chciało zmieścić się w żołądkach. Resztę schowaliśmy. Robert ukrył kilka ogórków w kapeluszu. Podczas kontroli przy wejściu do obozu płynął mu po czole „pot". Ogórki były zbyt soczyste. Wprawdzie po naszej wycieczce odczuwaliśmy w żołądkach, nieprzyzwyczajonych do kwaśnego i obfitego jedzenia, prawdziwą rewolucję, jednakże uczucie sytości dobrze nam robiło po tak długim czasie głodowania. Karlowi N., jednemu ze współwięźniów, udało się kiedyś przeszmuglować do obozu całą torebkę kaszy.
Niektórzy uciekali z obozu, lecz Rosjanie na ogół szybko ich łapali i surowo karali. Często pojawiali się ludzie z GPU. Odchodziły transporty na Syberię. Od czasu do czasu przesłuchiwano nas ponownie, wypytując o osoby związane z polityką. W obozie, oprócz Niemców, siedzieli również Węgrzy. Przed rozwiązaniem obozu przybyła do nas inspekcja UN. W skład komisji wchodzili Kanadyjczycy, Amerykanie, Szwedzi i Szwajcarzy. Po ich wizycie nic nie uległo zmianie. Chorych i stare kobiety odesłano „do domu". Reszta, około 95 procent więźniów, została wywieziona pociągami w głąb Rosji.
Noszono się z zamiarem likwidacji stolarni. Gdy kazano nam pewnej nocy wynieść materiał przechowywany w stajni, uciekliśmy z obozu razem z pochodzącym z Berlina Wolfgangiem Schulzem. Nie chcieliśmy, aby odesłano nas na Syberię, i zdecydowaliśmy się na podróż w nieznane. Ruszyliśmy w kierunku Olecka. Nocą przekradaliśmy się wzdłuż szosy, a w dzień szukaliśmy miejsca na nocleg w lesie albo w położonej na uboczu szopie. Mimo że był już maj, ciągle było nam zimno i byliśmy głodni. Wkrótce skończył się nasz prowiant w postaci suchego chleba. Właściwie mogliśmy prosić o jedzenie po drodze, lecz odważaliśmy się pukać tylko do stojących na uboczu domów, gdzie nie było psów. Rzadko dopisywało nam szczęście - Polacy są bardzo nieczuli. W tym okresie trudno było znaleźć na polach coś nadającego się do jedzenia. Niekiedy w szopach udawało nam się trafić na ziarno albo kartofle. Zabłądziliśmy, potem spotkaliśmy uciekających żołnierzy, oddaliliśmy się od nich, gdy było zbyt niebezpiecznie. Podczas wędrówki położenie słońca wskazywało nam drogę. Gdy byliśmy już kompletnie wyczerpani i osłabieni - od kilku dni nie mieliśmy nic w ustach - złapano nas w polskiej wsi Rabalina w powiecie suwalskim i zamknięto w piwnicy. Rozpoczęło się przesłuchanie i bicie. Przez cztery dni usiłowano wyciągnąć od nas wiadomości, o których nie mieliśmy pojęcia. Nam było już wszystko jedno - chcieliśmy tylko spać i jeść. Ostatecznie odwieziono nas samochodem do miejscowości Lesk w powiecie oleckim, gdzie urządzono obóz. W tym czasie przebywało w nim 20-25 osób. Między innymi spotkaliśmy tutaj Siegfrieda Moldenhauera z Lindenhof, Wolfganga Schulzego z Berlina, Siegfrieda Rapskiego z Olecka, Horsta Hegnera ze wsi Dunajek, Karpowskiego - folksdojcza z Suwałk, Helmuta z Dunajek oraz Feyera z Olecka. Pracowaliśmy na roli przy orce, zasiewach i żniwach. W budynku głównym wydzielono dwie izby, w których zamykano nas wieczorem. Warunki w obozie były takie same jak w miejscowości Siejnik. Bito nas, szczególnie wtedy, gdy rosyjscy strażnicy byli pijani, a to zdarzało się bardzo często. Jedzenie było niedobre. Często wzywano nas na przesłuchania. Przypominam sobie burmistrza z Olszewa, nazwiskiem Paprottka, starszego człowieka, który pod wpływem strachu złożył zeznania. Potem popadł w niełaskę i zabili go. W tych ciężkich czasach każdy próbował na swój sposób poprawić swój los. Rozstrzelano rolnika z Królewca oraz urzędnika poczty z Olecka.
W 1947 roku Rosjanie wycofali się z południowej części Prus. Administrację i więźniów przejęli Polacy. Nic nie uległo zmianie. Nie poprawiła się jakość jedzenia, nie naprawiono naszych poszarpanych ubrań, nadal nas bito i kopano - lecz tym razem były to nogi i buty Polaków. Strażnicy nie byli już zmilitaryzowani, nastał polski porządek. Po rozwiązaniu obozu we wsi Siejnik zakwaterowano nas w starych barakach, graniczących z szosą do Olecka, przeznaczonych w czasach III Rzeszy dla ubogiej ludności. Tutaj nasza sytuacja uległa nieznacznej poprawie. Byliśmy wdzięczni za każdy ludzki odruch. Nie mieszkaliśmy już za kolczastym drutem. Od czasu do czasu pojawiał się na naszych twarzach nawet uśmiech, chociaż na prawdziwy śmiech stać nas było dużo później, gdy przezwyciężyliśmy wszystkie uciążliwości. Czasem dochodził z Zachodu list i budziło się pragnienie wyjazdu ze starej, rozbitej ojczyzny. Nikt z mieszkańców obozu nie optował za Polską. Za dzień pracy otrzymywaliśmy talony o równowartości 15 złotych, które zbieraliśmy, by wspólnie dokupić trochę żywności. Kilogram mąki kosztował 100 złotych. Pilnie potrzebna nam była nowa odzież i obuwie. Nie mieliśmy możliwości uzupełnienia garderoby. Łataliśmy znalezione w piwnicach i na strychach łachy, nosiliśmy dwa różne buty i wyglądaliśmy jak najgorsze lumpy.
Nasze miasto prezentowało się smutnie. Nie tylko Polacy, którzy przyjechali ze wszystkich części swojego kraju, zmienili jego obraz. Nie były to również gruzy i śmieci, ale i sama natura uległa zmianie, inne było powietrze i wiatr. A może nasze cierpienia i bieda odmieniły nas i odczuwaliśmy wszystko w sposób ponury? Nastąpiło stopniowe ożywienie życia gospodarczego w mieście. Wyznaczono dni targowe, drobni rzemieślnicy usadowili się na rynku i przy głównych ulicach, lecz w porównaniu z naszym dawnym Oleckiem miejscowość stała się nieprzytulna, beznadziejna i martwa. Kilkoro Niemców, z którymi rozmawialiśmy od czasu do czasu, mieszkało poza obozem. Rodzina Dorss z Plewek mieszkała w Olecku, pani Markowski z Olecka przy ulicy Memeler, Ottielie Szodruch w Lakiele.
Podzielono nas na grupy, wykonujące różne prace: kopanie rowów, usuwanie gruzu, burzenie uszkodzonych domów, przy transportach i odzyskiwaniu cegieł. Kamienie z murów kamienic były czyszczone z brudu i z zaprawy, układane w stosy i ładowane na ciężarówki. W Suwałkach przeładowywano cegły do wagonów. Stamtąd były transportowane do Warszawy. Z torów kolejowych w naszej okolicy nie można było jeszcze korzystać. Dopiero w roku 1948 powstała linia kolejowa z Olecka do Ełku i Suwałk.
Zostałem przydzielony do opieki nad końmi i do prac transportowych. Raz w tygodniu musiałem jechać do miejscowości Raczki po paszę oraz żywność dla więźniów. Do pokonania miałem zaledwie 25 kilometrów, a potrzebowałem 2 dni. Konie cierpiały podobnie jak my. Nie otrzymywały porządnej paszy i wiele zdychało. Przywieziono konie z amerykańskiej Unry. Ciężkie zimnokrwiste zwierzęta, nieprzyzwy czaj one do mozolnej pracy i braku pożywienia, zdychały jeszcze szybciej. Następnej wiosny żyły jedynie trzy sztuki z przywiezionego transportu. Pilnujący nas Polacy nie mieli pojęcia o pracy na roli i chowie zwierząt. Nie potrafili zrozumieć, że konie nie przeżyją, gdy podaje im się samą sieczkę. Nie byli zainteresowani, aby utrzymać stada przy życiu, gdyż wszystko, co ich otaczało, było własnością państwa. Polacy w stosunku do koni byli brutalni, kopali je i bili, używali bicza i drągów, podobnie jak onegdaj Rosjanie kolb karabinowych.
Pewnego dnia przyjechali po nas ciężarówkami polscy żołnierze. Mieliśmy pojechać z nimi na Górny Śląsk, aby ładować na wagony węgiel przeznaczony dla Olecka. Byliśmy głodni i obawialiśmy się, że podczas drogi nie otrzymamy nic do jedzenia. Zatem stanowczo odmówiliśmy wsiadania. Do zbuntowanej grupy należał pan Hegner z Olszewa, Gustaw z Doliwen i Horst Hegner z Dunajek. Żołnierze rozzłościli się i zamknęli nas w stajni. Potem zaprowadzili nas do ratusza, do „porucznika", który miotał się i wrzeszczał. Bito nas kolbami karabinów, jeden z oficerów „obrabiał" nas pałką. Nie pomagały wyjaśnienia i prośby. Zamknięto nas w osobnych celach i przez trzy dni nie otrzymaliśmy nic do jedzenia. Po odbyciu tej kary musieliśmy zakopać nasz plebiscytowy kamień. Obok cokołu wykopaliśmy dół i tam spoczywa nasz dokument, dowód, że na tym terenie spośród 28 627 mieszkańców było tylko dwóch Polaków. „Tutaj mieszkali Niemcy, a nie Polacy!"
Zasypaliśmy kamień ziemią, ubiliśmy nogami i żołnierze odprowadzili nas znowu do UB w ratuszu, gdzie nas nadal przesłuchiwano. UB był tajną polską policją. Karla i Gustawa wywieziono do obozu karnego w Minjmassojets, Heinza Hegnera i mnie wysłano do kołchozu w Pułtusku. Tutaj rozdzielono mnie i Heinza. Słyszałem potem, że optował na rzecz Zachodu, gdzie później wyjechał.
Powstawały nowe obozy pracy: w Kelzie w pobliżu Lwowa, Norrie, Białymstoku i Częstochowie. Próbowałem uciec z Norrie, ale znowu mnie złapano. W Kelzie pracowałem w fabryce produkującej cementowe rynny.
Gdy pracowałem w kołchozie niedaleko Warszawy, udało mi się wraz z chłopakiem z zabytkowego domu w Lenarty pojechać do Warszawy i dotrzeć do ambasady brytyjskiej. Jeszcze dzisiaj przypominam sobie, jak życzliwie Anglicy przyjęli nas przy ulicy Piusa. Zapisano nasze personalia. Podawałem dane z nadzieją na rychły wyjazd do rodziny. Otrzymałem formularz do wysłania do krewnych na Zachodzie. Chciałem wyjechać do ojca do Holsztyna albo do kuzynki, zamieszkałej w Volmarstein. W ambasadzie było wielu niemieckich internowanych, takich jak my. Sen szybko się skończył. Gdy zobaczyliśmy zbliżającą się polską milicję, schowaliśmy się wszyscy w jednym pomieszczeniu. Gdy nas stamtąd zabierano, nie było żadnego Anglika, nikt nas nie chronił.
Jeszcze raz z Moldehauerem i Wolfgangiem Schulzem powróciliśmy do miejscowości Nory, do powiatu oleckiego. W tamtych czasach przejechałem wiele terenów byłych działań wojennych: Jelitki, Nowy Młyn, Kukowo, Cichy i inne.
Dowiedziałem się, że Polacy zamordowali pana Hugona Lottermosera, który po zajęciu Królewca wracał do Plewek.
Były to smutne czasy, obfitujące w wydarzenia i okrucieństwa. Zarówno ja, jak i inni rodacy z Olecka, znosiliśmy wściekłość i nienawiść zwycięzców. Byłem świadkiem nędzy, jakiej nie można sobie wyobrazić w dzisiejszym świecie.
Po odzyskaniu wolności w dniu 4.7.1950 wyjechaliśmy na Zachód przez Psie Pole na Śląsku, gdzie przypadkiem spotkałem moją matkę. Przez całe życie będą mnie prześladowały okropne wydarzenia z mojej młodości w ojczyźnie.
Relacja z ciężkich czasów Walter Jegutzki
Mapa okolic Olecka ze zmianami nazw miejscowości naniesionymi przez polskie władze administracyjne. Meinhold-Mittelbach-Entfernungskarte Kreis Treuburg Regierungsbezirk Gumbinnen 1:75000 1936.
Meinhold-Mittelbach-Entfernungskarte Kreis Treuburg Regierungsbezirk Gumbinnen 1:75000 1936. Kopia oryginału z Urzędu Miejskiego w Olecku. [ Zobacz całą mapę ]
|
|
Inne ksiązki Wydawnictwo Replika traktujących o problemie wypędzonych: - Kobiety wypędzone. Opowieść o zemście zwycięzców, Marianne Weber - Nikt już nie oczekiwał litości. Los niemieckich wypędzonych, Ulrich Völklein |
Fotografie archiwalne: Masuren: Eine deutsche Landschaft in Ostpreussen. Buchholtz, Hansgeorg. Königsberg 1940.
Elbląska Biblioteka Cyfrowa. Identyfikator zasobu: oai:dlibra.bibliotekaelblaska.pl:18772. Sygnatura: 34480
Opracowanie, fotografie współczesne, kopia mapy: Józef Kunicki