Wspomnienia pierwszego polskiego burmistrza w Olecku – Feliksa Lubierzyńskiego
Otrzymawszy od wojewódzkiej Rady Okręgu TRZZ w Białymstoku zaproszenie, abym jako pierwszy polski burmistrz m. Olecko napisał dla projektowanego Kalendarza na rok 1960 moje wspomnienia z pierwszych poczynań władzy polskiej i zagospodarowania miasta, dość długo wahałem się, czy podjąć się tego zadania. Przecież jest to krępujące pisać o sobie i swoim wkładzie pracy, w dodatku jeszcze w tak niezwykłych i trudnych warunkach.
Wreszcie, mając na uwadze, że może byłaby szkoda, aby niektóre charakterystyczne momenty z tego czasu poszły w niepamięć, zdecydowałem się uczynić zadość temu wezwaniu i – usuwając jak najbardziej w cień moją osobę – uwypuklić wysiłki innych ludzi, którzy w tym czasie razem ze mną pracowali i niewątpliwie większy wkład wnieśli w rozwój życia miasta i powiatu.
Olecko w pierwszych dniach władzy polskiej
Starając się iść po linii chronologicznej, jaka w mojej pamięci się utrwaliła, podaję, żę przyjechawszy w pierwszych dniach maja 1945 r. pociągiem repatriantów z Wilna do Białegostoku, zgłosiłem się u pełnomocnika na Prusy Wschodnie do pracy na Ziemiach Odzyskanych w przekonaniu, iż znając dobrze język rosyjski i niemiecki, właśnie tam mogę być najbardziej pożyteczny.
Zostałem przyjęty i już 15 maja z pierwszym starostą polskim, mianowanym na powiat olecki – Januszem Srzednickim – wyjechałem do miasta o nazwie Treuburg.
Ze względu na to, że mosty na Biebrzy koło Osowca były zerwane, jechaliśmy samochodem ciężarowym drogą okrężną. Po przenocowaniu w jakiejś wsi wyjechaliśmy w dniu 16 maja do Suwałk. Tutaj przenocowaliśmy u pracownika przedwojennego starostwa Tołucia. Po wystaraniu się o trochę zapasów żywności i większej ilośi świec, a także zabrawszy jeszcze ze sobą Antoniego Romotowskiego w charakterze woźnego, wyruszyliśmy już teraz bezpośrednio do owego Treuburga.
Nie dojeżdżając do wsi Bakałarzewo spotkaliśmy kilka jadących naprzeciw nam furmanek naładowanych meblami i nawet oszklonymi ramami okiennymi.
– To szabrownicy – wyjaśnia nam Romotowski. – Jadą właśnie z powiatu treuburskiego z wyszabrowanymi z opuszczonych wsi rzeczami aby wyremontować zniszczone na skutek wojny własne gospodarstwa. Bo proszę popatrzeć – mówi dalej Romotowski, wskazując ręką na widoczne w oddali mury zniszczonych domów – tutaj przez dłuższy czas stał front i wojska niemieckie wszystko co z drzewa, nawet meble i belki z rozebranych dachów zabierały na okopy. A gdy wojska rosyjskie przerwały front, ludność tych wiosek, pozbawiona dachu nad głową, zaraz za posuwającym się naprzód wojskiem rosyjskim przesiedlała się do zniszczonych i opuszczonych przez Niemców wsi po drugiej stronie granicy. A była to wtedy przecież ostra zima.
Tak dojechaliśmy do dawnej przygranicznej wsi Bakałarzewo. Ze wszystkich zabudowań tej wsi pozostały tylko okopcone mury. Kościół też był podziurawiony, widocznie kilku pociskami armatnimi. Nie spotkaliśmy tu żadnego człowieka. Niedaleko za Bakałarzewem przejechaliśmy już nieistniejącą granicę między Polską a dawnymi Prusami i zatrzymaliśmy się w leżącej po drugiej stronie granicy wsi Borawskie. Wieś nie była zniszczona i już widocznie zagospodarowana. W poszczególnych zagrodach i nawet w polu widać było krzątających się ludzi. Wkrótce też przy naszym samochodzie zebrała się spora gromadka osób. Byli to przesiedleńcy, przeważnie z Bakałarzewa i dalszych zniszczonych wiosek powiatu suwalskiego, którzy znaleźli tu nie tylko dach nad głową, ale i umeblowane mieszkania, sporo kartofli i nawet zboże. Skarżyli się tylko na brak koni i innych zwierząt domowych.
Po dłuższej rozmowie starosta obiecał im w imieniu Rządu Polskiego pomoc, gdy tylko okaże się top możliwe, a tymczasem polecił, aby wybrali między sobą sołtysa, który będzie utrzymywał łączność ze starostwem i porządek w osiedlu.
W dalszej podróży przejeżdżaliśmy przez także już zaludnioną wieś Szczecinki i wkrótce potem, w słoneczne popołudnie dnia 17 maja 1945 roku, wjechaliśmy do miasta Treuburg, które od początku swego założenia w 1560 roku nazywało się Marggrabowa. Powiat natomiast miał nazwę Oletzko i dopiero w roku 1927 Niemcy nadali powiatowi i miastu jednolitą nazwę Treuburg.
Władzę w mieście sprawował komendant rosyjski w randze majora, na czele niewielkiego garnizonu. Na tymczasowe mieszkanie dla starosty i pracowników starostwa wyznaczył już przy pierwszym pobycie starosty w dniu 17 kwietnia tegoż roku dom przy Placu Rynkowym nr 36. Zastałem tu już poprzednio przybyłych pracowników starostwa: Eugeniusza Jurgelewicza, Janinę Zawadzką, Aleksandra Korzeniowskiego i Czesława Dudanowicza oraz kucharkę Bronisławę Kurjatową. Był tu już także Oleg Nowicki – Kieronik Państwowego Urzędu Repatriacyjnego z sekretarką Janiną Wasilewską. Ponadto dowiedziałem się, że jeszcze przed starostą przybyli tu z nominacją z Olsztyńskiej Dyrekcji Polskich Kolei Państwowych: Ryszard Wisłocki – jako zawiadowca stacji, Zygmunt szredel – jako ekspedytor, Jadwiga Szredelowa – jako sekretarka zawiadowcy i Stefan Danilewski – jako magazynier. Mieli oni za zadanie zabezpieczenie mienia kolejowego i przygotowanie wszystkiego co możliwe do przyszłego ruchu kolejowego. Pociągi bowiem wtedy nie chodziły, dworzec był spalony, urządzenia stacyjne były zniszczone. Dla tych pracowników kolejowych wyznaczył komendant do osiedlenia się dom przy najbliżej stacji położonej uliczce, obecnie Przytorowej.
My, to jest pracownicy starostwa, byliśmy skoszarowani w domu przy Placu Rynkowym. Mieliśmy wspólną kuchnię, którą prowadziła Kurjatowa. Przywiezione przez starostę zapasy jednak prędko się wyczerpały i przez chyba więcej niż tydzień żywiliśmy się tylko kartoflanką na śniadanie, obiad i kolację, przy czym co drugi dzień przysyłał nam komendant trochę chleba żołnierskiego.
Ale wtedy panował wśród nas taki entuzjazm, że nikt nie pytał ani co będzie jadł, ani jakie otrzyma wynagrodzenie za pracę. A pracy czekało nas niemało. Prawie wszystkie domy dokoła tego dużego, bo mającego aż 7 ha Placu Rynkowego, były spalone. Mówię prawie wszystkie, bo na południowej, ok. 1 km długiej stronie, ocalał tylko jeden dom, na wschodniej – 3 domy, na północnej, gdzie komendant miał swoją siedzibę – 5 domów i na zachodniej, gdzie my mieszkaliśmy – 4 domy.
Tak samo wypalone były prawie wszystkie domy w wychodzących od rynku we wszystkich kierunkach głównych ulic. Ogółem zniszczone było prawie całe śródmieście. Spalone lub bardzo uszkodzone były także wielkie zakłady użyteczności publicznej, jak gazownia, mleczarnia powiatowa, rzeźnia razem z chłodnią, wodociągi i kanalizacja. Ocalały tylko uliczki boczne i na przedmieściach, przeważnie z jednorodzinnymi domkami. Ocalał także duży szpital powiatowy na 100 łóżek, w którym jednak nie znaleźliśmy ani jednego łóżka ani też żadnego sprzętu szpitalnego. Ocalał także młyn wodny na wypływającej z jeziora rzece Lega (Obecnie Lecka). Światła nie mieliśmy i na razie nie wiadomo było skąd miasto otrzymywało energię elektryczną.
Wodę trzeba było nosić z jeziora. Natomiast w piwnicach wszystkich domów, tak spalonych jak i ocalałych, były duże zapasy kartofli i opału, tak iż przybywającym do miasta osadnikom wystarczyło opału na całą pierwszą zimę.
W nie spalonych domach było trochę mebli, już nie najlepszych, w które każdy przybywający osadnik mógł się zaopatrzyć, a potem musiał je opłacić według szacunku Urzędu Likwidacyjnego.
W chwili naszego przybycia miasto było zupełnie opustoszałe. Ludność niemiecka, a w szczególności urzędnicza i ze sfer bogatszych, na wiadomość o przerwaniu frontu niemieckiego koło Gołdapi, a może i wcześniej, gdy kilka bomb lotniczych spadło na miasto, uciekała w popłochu, pozostawiając wszystko, czego nie mogła ze sobą zabrać. Pozostała ludność uboższa, wyłącznie starcy, kobiety i dzieci. Była ona skupiona na przedmieściu, w tzw. osiedlu robotniczym, składającym się z kilkunastu uliczek jednorodzinnych małych domków i była używana przez komendanta do oczyszczania ulic śródmieścia z gruzów i śmieci. Poza tym ludność ta ze strony komendanta nie doznawała żadnej przykrości, nawet przeciwnie – troszczył się on bardzo o zaopatrzenie jej w żywność.
Druga grupa ludności niemieckiej była skoncentrowana w majątku Gordejki, gdzie była zajęta przy omłotach znajdującego się w stodołach i stogach zboża. To zboże było następnie w młynie wodnym w Olecku mielone na mąkę do wypieku żołnierskiego chleba.
Po rozeznaniu się w sytuacji nasz starosta, oczywiście w porozumieniu z komendantem, zorganizował biuro starostwa w budynku hotelu “Kronprinz” przy Placu Rynkowym i przydzielił każdemu z nas odpowiednie funkcje, względnie referaty. Wicestarosta Jurgielewicz miał z kierownikiem referatu organizacyjnego Korzeniewskim wyjechać na teren powiatu i organizować gminy, mianować wśród nowych osiedleńców tymczasowych wójtów i sołtysów oraz regulować osadnictwo wiejskie. Tak samo bowiem jak wieś Borawskie, były także w południowej części powiatu opuszczone przez Niemców wsie Cimochy, Sobole, Wilkasy i inne, zajęte przez osadników z powiatu augustowskiego.
Dudanowicz został kierownikiem biura. Korespondencję z komendantem w języku rosyjskim prowadziła Janina Zawadzka, przy czym bardzo się przydała także moja znajomość języka rosyjskiego. Ja otrzymałem referaty: osadnictwa miejskiego i ewidencji ludności osiedlającej się w mieście oraz tymczasowo jeszcze – zdrowia i opieki społecznej, kultury i sztuki a także oświaty.
Pierwszą moją czynnością było przygotowanie arkuszy prowidencyjnych i przemianowanie niemieckich nazw ulic na polskie. Jednocześnie należało także obliczyć, ile dla każdej ulicy trzeba będzie zamówić tabliczek z nowymi nazwami, gdy otrzymamy jakiekolwiek pieniądze. Posługując się niemiecką mapą powiatu na zlecenie starosty przemianowałem na polskie także niemieckie nazwy poszczególnych wsi. Odnośnie niektórych wsi było to łatwe, gdyż miały one starodawne polskie nazwy, świadczące o polskim pochodzeniu pierwotnych ich mieszkańców. Niemcy bowiem dla nadania niemieckiego charakteru dodali im tylko końcówkę “en”. Np.: Wilkasy nazwali Wilkassen, Wieliczki – Wielitzken, Babki – Babken, Dąbrowskie – Dombrowsken, itd. Wiele innych trzeba było przetłumaczyć, np.: Nussdorf od słowa Nuss (orzech) na Orzechówek, Barengrund od słowa Bar (niedźwiedź) na Niedźwieckie, itp., a dla pozostałych już własne nazwy ustalić.
Rok czy może dwa lata później otrzymało starostwo z Warszawy urzędowy wykaz nazw wszystkich miejscowości w powiecie, które z nielicznymi wyjątkami pokrywały się z nazwami przez nas ustalonymi. Dla miasta i powiatu była zatwierdzona jednolita nazwa Olecko.
Wkrótce też zaczęli do Olecka napływać ludzie – przeważnie nie po to, aby się osiedlać, ale żeby z opuszczonych domów zabierać wszystko, co miało jakąkolwiek wartość. I ci szabrownicy byli przez parę miesięcy prawdziwą naszą plagą. Byliśmy przecież bezbronni.
Dla zorganizowania życia w mieście okazało się, że najbardziej potrzebni są rzemieślnicy: piekarze, rzeźnicy, fryzjerzy, szewcy, krawcy, stolarze, ślusarze, a także i kupcy, ale w pierwszej kolejności szklarze, gdyż prawie we wszystkich oknach nie zniszczonych domów były powybijane szyby – może od wybuchu bomb lotniczych, których kilka spadło na miasto i okoliczne pola, a może też przez złośliwość uciekających z miasta Niemców. Uzyskaną od jednego z osadników wiejskich furmanką wyjechała więc do Suwałk celem zachęcania rzemieślników za pośrednictwem członków przedwojennych Związków Zawodowych do przyjazdu do Olecka, zajmowania częściowo jeszcze umeblowanych mieszkań i obejmowania warsztatów, które, gdy znajdowały się w podwórzach nawet spalonych frontowych domów śródmieścia, pozostały w nieuszkodzonym stanie. Te starania dały też niebawem odpowiedni skutek.
[Treść na podstawie "Tygodnik Olecki" 2005r.]
Nagrobek Feliksa Lubierzyńskiego na cmentarzu komunalnym w Olecku - 2012 r. Foto. J.Kunicki